PRZYJACIELE JEZUSA W KOSTRZYNIE. DZIEŃ
PIERWSZY.
Wchodzę do pociągu
relacji Wrocław - Kostrzyn nad Odrą. Ze mną radosny tłum. Po całym peronie
niesie się dziki, pierwotny, wydobywający się z jakiegoś wyjątkowo wytrzymałego
męskiego gardła ryk: "WOODSTOOOOOOOOCK!!!". Nie dostałam miejscówki,
ale wsiadam. Okazuje się, że dziewczęta w przedziale, do którego udaje mi się
przecisnąć, mają miejsce. Też jadą do Kostrzyna, ale jakaś koleżanka nie
dojechała. Są uprzejme i mało kontaktowe. Za to w przedziale obok jadą radośni,
skąpo odziani młodzieńcy. Jeden z irokezem. Słuchają ostrego metalu. Razem z
resztą pasażerów. Młodzieńcy próbują nawiązać z nami kontakt. Na mój widok
jeden zastyga w zadziwieniu i w końcu wykrztusza: "No tak. Księża też tam
są". "Czy ja wyglądam na księdza?" - pytam. "No
nieee..." - rzecze młodzian - "Ale nie wiem, jak to się mówi".
Dojeżdżamy. Docieram na miejsce rejestracji. Spotykam życzliwych ludzi z PJ,
którzy mi pomagają rozstawić namiot (ostatni raz spałam w namiocie jako dziecko
i nie musiałam go rozstawiać...). Potem msza z uwielbieniem i krótkim kursem
ewangelizacji. A potem pierwsza próba z serii:"chciałaś, to masz".
Kiedy wracamy z kościoła (jakieś pół godziny do pola namiotowego), zrywa się
ulewa. Tak gwałtowna, że wszystko, co tylko mogło mi zmoknąć, bezlitośnie
zmokło. Leje całą noc. Nie mogę zasnąć, bo się boję, że namiot zaraz popłynie
razem z moimi rzeczami i mną... Rano habit nadal jest mokry. Ale trzeba wstawać
i coś na siebie założyć. Idę więc w mokrym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz