czwartek, 31 grudnia 2020


 

Myśli niedorzeczne…

Podsumowanie

Żegnam Cię, 2020, z ulgą i lękiem. Dlaczego z ulgą, wiadomo. Dlaczego z lękiem? Bo tak wiele nadziei pokładam wraz z całym światem w Twoim następcy jak chyba nigdy w życiu. Ale jest jeszcze coś: nostalgia i jakiś rodzaj współczucia. Odchodzisz w milczeniu, żegnany nienawistnymi spojrzeniami ludzi, kpinami i memami. Jak niechciane dziecko, którego się wstydzi rodzina. Mam do Ciebie żal, czuję ogromną złość, kiedy o Tobie myślę, ale może jesteś jeszcze bardziej bezradny, wystraszony i samotny niż my, ludzie. A przecież mam Ci za co dziękować, Roczku. Byłeś dla mnie łaskawy, z pewnym zażenowaniem myślę, jak bardzo, biorąc pod uwagę ludzi, którzy stracili bliskich z powodu covidu, zdrowie fizyczne albo psychiczne, pracę, firmę, rodzinę, która się rozpadła.

Dziękować to trzeba Bogu, powie ktoś, kto zagląda na tego bloga. Zwłaszcza jak się jest zakonnicą. Dziękuję Bogu. Każdego dnia i za każdy dzień – bo to przestało być oczywiste.

Ale ciągle widzę Twoje smutne oczy, 2020. Oczy skrzywdzonego dziecka. Odchodzisz w milczeniu, niezatrzymywany przez nikogo. Świat chce – pomimo sylwestrowych zakazów – otwierać szampana tylko z tego powodu, że nadchodzi Twój obcy następca. A Tobie nie udało się zdobyć naszego serca, choć pewnie się starałeś. W moim życiu bardzo. I nad tym chcę się teraz zatrzymać. Chcę, żebyś to usłyszał, zanim znikniesz w tej bezkształtnej mgle, którą nazywamy historią.

STYCZEŃ 2020.

W mojej szkole pojawia się TVP3 Wrocław i nagrywają materiał o Dzikich Kotach. Otrzymuję Pozytywkę Dzień Dobry TVN czyli nagrodę widzów za grudzień 2019 i ponownie jadę do Warszawy, do studia. Wywiad, jaki ze mną robi Dorota Wellman i Marcin Prokop, jest prawdziwym wyzwaniem, a ja kocham wyzwania. Światu grozi trzecia wojna światowa, ale wszystko jakoś przechodzi bokiem.

LUTY 2020.

Podczas ferii zimowych zbieram moje dzieciaki z Dzikich Kotów na ostatnie, intensywne próby do naszej nowej premiery. Piękny czas. Takie dobre, pozytywne zmęczenie. W Edycji Świętego Pawła wychodzi moja powieść „Niebo w kolorze popiołu”. Miesiąc wcześniej niż było planowane. Nikt nie wie, dlaczego tak szybko, łącznie z samym wydawcą. Drukarnia się uwinęła i tyle. W Kłodzku pojawia się ekipa z Edycji Świętego Pawła, żeby mi zrobić sesję zdjęciową w związku z wydaniem "Nieba w kolorze popiołu". W głowie mi się kręci od nadmiaru medialnego szumu i adrenaliny. Czuję podekscytowanie na myśl o przygodach, jakie ma w zanadrzu rok 2020: premiera musicalu "Miłość zmartwychwstała", promocja powieści, spotkania autorskie, targi książki. Media coraz częściej donoszą o jakimś chińskim wirusie, który się rozprzestrzenia na świecie. Niewiele mnie to obchodzi. Na świecie czyli nie w Polsce. Poza tym była już świńska grypa, ptasia grypa, ebola, SARS. Minęły jak wszystko. Żyję w zupełnie innej rzeczywistości, bardzo hermetycznej i w gruncie rzeczy egocentrycznej.

MARZEC 2020.

Do szkoły przyjeżdża kolejna ekipa telewizyjna: tym razem Studio Raban. Robią świetny materiał o Dzikich Kotach i ostatnich przygotowaniach do musicalu "Miłość zmartwychwstała". Odwiedza mnie mój dobry znajomy z Dzień Dobry TVN, Piotrek Wojtasik. Tym razem prywatnie, nie służbowo, i to jest cudowne.  Wpada na próbę naszego musicalu, a potem do mnie, do klasztoru na kawę. 9 i 10 marca w ramach rekolekcji wielkopostnych odbywa się premiera „Miłości zmartwychwstałej” – musicalu o bł. Julii Rodzińskiej, nad którym pracowaliśmy z Grupą Teatralną Dzikie Koty przez pół roku. Dzień później do Polski dociera pandemia i mój mały świat się zatrzymuje. Zamykają szkoły i nauczanie ma być zdalne. Nikt jeszcze nie wie, jak ta „zdalność” ma konkretnie wyglądać. Ja i dwie moje współsiostry decydujemy się na wyjazd do pomocy w Domach Pomocy Społecznej w Broniszewicach i Mielżynie. Mamy nadzieję, że to potrwa dwa tygodnie. Góra miesiąc. Nie zabieram nawet ze sobą letnich rzeczy.

KWIECIEŃ – MAJ 2020

Jestem w Domu Chłopaków w Broniszewicach. Uczę się od nowa słuchać Pana Boga, siebie i drugiego człowieka, w czym bardzo pomaga kontakt z osobami niepełnosprawnymi. Dostrzegam coś, czego nigdy nie dostrzegałam, a przynajmniej nie tak intensywnie, mocno, z taką uwagą: budzącą się do życia przyrodę. Najpierw rozkwitającą forsycję, potem kiełki konwalii, potem jaśmin, i zmieniające się na niebie kolory. Uczę się na nowo takiego zdumienia, jakie mają dzieci. Czuję, że ta przymusowa przerwa w życiorysie jest po coś. Dociera do mnie, że letnie rzeczy jednak się przydadzą. Przywozi mi je moja przełożona z Kłodzka.

To bardzo twórczy czas: dzięki moim nowym przyjaciołom z wydawnictwa – Pawłowi Lipie i Marzenie Karaś - odbywa się kilka spotkań autorskich online z moim udziałem, nagrywam z chłopakami i wolontariuszami z Domu Chłopaków #hot16challenge, bardzo dużo piszę na blogu.

WAKACJE 2020.

Cudowne kilka dni w Lublinie z przyjaciółmi z Księgarni Świętego Pawła. Pierwsze spotkanie autorskie na żywo, w Księgarni Świętego Pawła w Lubline, na którym były co prawda 3 osoby, ale trudno się dziwić: wpadliśmy na ten pomysł z dnia na dzień. Wierzymy, że będą kolejne. Zakochuję się w Lublinie: urokliwych uliczkach i kamienicach, knajpie „Święty Spokój”, gdzie są stare książki, winyle i pyszna kawa, skansenie. Odwiedzam też muzeum na Majdanku – w upale, zmęczeniu i z zaschniętym gardłem. Taka mała namiastka tego, co mogli czuć tamci ludzie. Ja wróciłam autobusem, na który co prawda godzinę czekałam, ale w końcu przyjechał. Większość z ludzi, których tutaj przywieziono 80 lat temu, nie wróciła nigdy…

W Krakowie, w pewnej żydowskiej knajpce na Kazimierzu poznaję uroczą, starsza panią, Zofię Radzikowską, która, jak się okazuje, jest ocalałą z wojennej zagłady Żydówką. Umawiam się z nią na rozmowę. Spotykamy się dwa razy. Urzeka mnie energia tej kobiety i młodość ducha. Pomimo swoich 85 lat działa w Jewish Community Center. Każe mówić do siebie na „ty”. Uczę się tej poufałości z pewnym onieśmieleniem. Zbieram materiał do nowej książki.

Spotykam się z Piotrkiem Żyłką z Deonu, inicjatorem wspaniałej akcji Zupa na Plantach. Spacerujemy po krakowskich bulwarach Wisły i pijemy lemoniadę w literackiej kawiarni na Krakowskiej. Rozmawiamy o Kościele i o naszych pasjach. 

Barbara Gruszka - Zych z "Gościa Niedzielnego" przeprowadza ze mną znakomity wywiad. Zaprzyjaźniamy się "pozasłużbowo" i jest to dla mnie bardzo ważna znajomość. Przesyła mi swoje wnikliwe, ascetyczne w formie, ale pełne czułości wiersze.

SIERPIEŃ 2020.

Znowu jadę do Warszawy do telewizji. Tym razem na zaproszenie Studia Raban. Bardzo ciekawy wywiad z Anią Soporek i Michałem Bukowskim na temat literatury, Boga w kulturze i tego, jak zachęcić młodzież do czytania książek. W ostatnich dniach sierpnia dzwoni mój dyrektor z zapytaniem, czy nie zgodziłabym się uczyć języka polskiego. I tak się zaczyna moja kolejna przygoda: bez przygotowania, od razu na głęboką wodę. Miał być cały etat, a skończyło się na jednej klasie. Bogu dzięki.

 WRZESIEŃ 2020.

Nareszcie! W Centrum Kultury Chrześcijańskiej przy parafii Podwyższenia Krzyża Świętego odbywa się promocja mojej książki „Niebo w kolorze popiołu”, na którą przyjechał nawet przedstawiciel Edycji Świętego Pawła, ks. Przemysław Kosior, oraz premiera musicalu „Miłość zmartwychwstała” w wykonaniu grupy teatralnej Dzikie Koty dla mieszkańców Kłodzka. Bardzo się boję, że ktoś się zarazi, a równocześnie jestem szczęśliwa, że doczekaliśmy tego momentu. Nikt się nie zaraża, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

Odwołują pierwszą imprezę, na którą z taką nadzieją czekałam: Targi Wydawców Katolickich w Warszawie.

PAŹDZIERNIK 2020.

Gramy „Miłość zmartwychwstałą” w Dworku Chopina w Dusznikach – Zdroju. Sala nabita ludźmi. Znów się boję, ale wszystko jest w porządku. Owacje na stojąco.

Zaczyna się równia pochyła: gwałtowny wzrost zakażeń w Polsce, dochodzi nawet do 27 tysięcy. Odwołują „Miłość zmartwychwstałą” w Polanicy i Kudowie, Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie i promocję mojej książki w Rydzynie, szkoły przechodzą najpierw na hybrydowe, a potem na zdalne. Coś we mnie słabnie. Łapię covid, na szczęście wersja light: tylko utrata węchu. Nadchodzą chyba najtrudniejsze dwa miesiące w moim życiu: siedzenie w domu bez żadnych wyjazdów, spektakli, ciekawych spotkań. Rytm życia wyznaczany przez stałe godziny modlitw i posiłków. Uczenie się bycia z drugim człowiekiem tak blisko i tak bardzo bez znieczulenia jak nigdy dotąd. Nie ma dokąd uciec. Tak, wiem, że bardzo potrzebuję takiego czasu. Tak, on jest po coś. Nie, nie przesadzam, że to – jak do tej pory - najtrudniejsze dwa miesiące w moim życiu. Krzyczę od środka.

Napisałam pierwsze dwadzieścia stron mojej nowej powieści. To dużo czy mało? Śmiesznie mało, bo przecież nie wiadomo, czy ten kawałek świata, jaki powołałam do życia, rozrośnie się i na tyle mocno opanuje moją głowę, że będzie się domagał wyrażenia. I bardzo dużo - bo toczy się tam już jakieś życie, które chce być opowiedziane.

Październik to także konferencja online zorganizowana przez Dolnośląski Ośrodek Doskonalenia  Nauczycieli „Katecheza nie tylko przy tablicy” i moje wystąpienie o szkolnym teatrze.

Październik to wspaniała lekcja online o Mickiewiczowskim Wilnie, na którą zaprosiłam do mojej „polonistycznej” 2b Agatę Karolczyk – Kozyrę, charyzmatyczną polonistkę ze Wschowy, autorkę bloga edukacyjnego „Kreatywny Polonista”.

Październik to wreszcie Teatr Wierszalin – niezwykli ludzie z pasją, którzy organizują Objazd Mickiewiczowski online. Zaprosiłam ich na lekcję języka polskiego do mojej 2b i tak zaczęła się moja przygoda z wybitnymi Wierszalińskimi „Dziadami”, a przy okazji poznałam fantastycznych ludzi: reżysera Piotra Tomaszuka i aktorów: Rafała Gąsowskiego, Darka Matysa i Magdalenę Dąbrowską.

LISTOPAD 2020.

Edycja Świętego Pawła przyjęła do druku moje blogowe zapiski „Zakonnica bez przebrania”. Dzikie Koty wygrywają Kurtynę 2020. Festiwal niezwykły, bo po pierwsze: jubileuszowy. Walczyliśmy o Złotą Kurtynę Pięciolecia. Organizatorzy postanowili pokazać online najlepsze spektakle festiwalu od 2016 roku i spośród nich wyłonić laureatów. Po drugie: sytuacja była tak krytyczna, że najprościej byłoby to wszystko odwołać. Twórcy Kurtyny nie poddali się.  W ten sposób jesteśmy mistrzem mistrzów. „Wesele” zdobyło Złotą Kurtynę Pięciolecia i 5000 zł. nagrody. Mam nadzieję, że za rok już będziemy mogli zaprezentować „Miłość zmartwychwstałą”.

GRUDZIEŃ 2020.

Czas poświąteczny spędzam z mamą w Krakowie. Dzisiejszy dzień też. Jesteśmy zdrowe i wdzięczne za to, co nam przyniosłeś, 2020.Interia po raz pierwszy podaje nie tylko dobową liczbę zakażeń i zgonów, ale także zaszczepionych: 36, 3 tysiące. 

Żegnam Cię, 2020, z uśmiechem. Byłeś dla mnie miły, naprawdę.

Żegnam Cię, 2020, z czułością. Nie dostaniesz jej zbyt wiele od ludzi, którzy dzisiaj robią podsumowania.

Żegnam Cię, 2020, z nadzieją. Bo przecież Jezus Zmartwychwstały, Ten, któremu zaufałam, jest Panem historii.

 

środa, 30 grudnia 2020


Powiew COOL – tury…

 

Taniec wśród strzałów. „Inspekcja”.

 (scenariusz: Grzegorz Królikiewicz, Jacek Raginis – Królikiewicz, reżyseria: Jacek Raginis – Królikiewicz, Teatr TVP, 2018)

Nie wiem, czy zdecydowałabym się obejrzeć półtoragodzinny spektakl o Katyniu, w którym nie ma ani jednej postaci kobiecej, gdyby nie nazwisko reżysera i współautora scenariusza: Jacka Raginisa – Królikiewicza. Dlaczego? Bo zachwyciła mnie jego adaptacja „Dnia gniewu” Romana Brandstaettera i postanowiłam śledzić jego artystyczną drogę, tak bardzo bliską mojej wrażliwości, sposobowi odbierania świata i wartościom, które wyznaję. Żeby było ciekawiej, spektakl niedawno otrzymał nagrodę za reżyserię na włoskiej imprezie filmowej: Communism International Film Festival. Jak się wyraził sam reżyser na Facebooku, spektakl zgłosił na festiwal trochę z przekory, żeby pokazać młodym pasjonatom komunizmu, czym on naprawdę był i jak działały jego struktury.

Co nowego można powiedzieć o mordzie katyńskim? W jaki sposób zmierzyć się z legendą filmu Andrzeja Wajdy? Po prostu mieć coś ważnego do powiedzenia.

Narracja „Inspekcji” prowadzona jest z perspektywy głównego bohatera i nie jest nim bynajmniej jeden z uwięzionych polskich oficerów. Wasilij Zarubin jest oficerem NKWD. Ma przysłowiowy nóż na gardle, i to dosłownie: skazany na śmierć za nieudaną misję w nazistowskich Niemczech, ledwo uchodzi z życiem. Stalin powierza mu nowe zadanie: przekonanie polskich oficerów w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, aby przeszli na stronę Związku Radzieckiego. Jaki jest finał akcji i co się ostatecznie dzieje z oficerami, doskonale wiemy. A jednak spektakl Raginisa – Królikiewicza ogląda się na wstrzymanym oddechu. Tempo akcji, które zawdzięczamy znakomitemu aktorstwu i wartkiemu, bardziej filmowemu niż teatralnemu montażowi, świetnie napisane dialogi, w których pulsują podskórne emocje, milczenie, które zawsze coś znaczy, przemyślana rola najdrobniejszych gestów, rekwizytów i elementów scenografii (szachy, kieliszki z winem, pomarańcza, które Zarubin wykorzystuje jako środek perswazji w rozmowach ze swoimi polskimi „gośćmi”, fotele w gabinecie Stalina, a potem Zarubina, w których się siedzi „zbyt wygodnie”). Do tego jeszcze muzyka Michała Lorenza, która jest jak krzyk, by po chwili przypominać rytmiczne, pełne napięcia tykanie zegara w ciszy. Nie sposób tutaj pominąć kreacji, jakie stworzyli Mariusz Ostrowski (Zarubin), Piotr Głowacki (Stalin), Zygmunt Malanowicz (Generał Minkiewicz) czy Radosław Pazura (Komarnicki). Całości dopełnia klaustrofobiczna scenografia Mariana Zawalińskiego: metalowe konstrukcje tworzące więzienną przestrzeń, prycze i najciekawsze: tajemnicze krużganki wypełnione wodą, w której brodzą oficerowie. Przypomina mi to mityczny Styks – rzekę, przez którą musieli przepłynąć umarli na Pola Elizejskie. Wreszcie, last but not least: zakończenie wątku Zarubina. Kiedy inspektor już wie, że poniósł porażkę, każe w pijanym zwidzie swojemu młodemu podwładnemu tańczyć w rytm płynącej z gramofonu „Kalinki”. Młody żołnierz tańczy do utraty tchu, z przerażeniem w oczach, ponieważ Zarubin popędza go oddawanymi na oślep strzałami. Wszystko odbywa się w lekko czerwonym oświetleniu, na tle tablicy z fotografiami uwięzionych oficerów. Życie w systemie totalitarnym jest właśnie jak taniec wśród oddawanych na oślep strzałów. A może w ogóle życie w jakimkolwiek zniewoleniu?

„Inspekcja” to opowieść o strachu. Tytuł nie jest oczywisty, bo dla Zarubina inspektorem, co w Związku Radzieckim oznaczało tyle co: panem życia i śmierci, jest Stalin. Dla podwładnych, którzy mają prowadzić śledztwo wśród polskich oficerów, inspektorem jest Zarubin. Pierwsze kilkanaście minut spektaklu to degradacja Zarubina. Wszystko się dzieje bardzo szybko i przypomina koszmarny sen Senatora z III cz. „Dziadów” Adama Mickiewicza: najpierw Senator jest „w łasce”, by po chwili „wypaść z łaski”. A wypadnięcie z łaski Stalina oznaczało w najlepszym wypadku wywózkę na Syberię. Częściej jednak strzał w tył głowy. Zarubin wie, że to jego ostatnia szansa. Musi się wykazać.

„Inspekcja” to także opowieść o wierności własnym wartościom. Nawet za cenę suchego chleba, braku latryny, niepewności jutra, wreszcie - życia. Tak, byli tacy ludzie. Tak, nie dali się przekupić ani pomarańczą, ani partyjką szachów, ani ekskluzywnym alkoholem, ani perspektywą awansu zawodowego na warunkach radzieckich, ani obietnicą wolności. Wiedzieli, że żadna to wolność, jeśli ofiarują ją z uśmiechem Sowieci. Ci ludzie nie dali się także zastraszyć faktem, że NKWD wie o nich jeśli nie wszystko, to bardzo dużo, łącznie z tym, czy przed wojną byli zwolennikami sanacji, czy endecji, i jakie są ich ulubione lektury. Nie złamała ich nawet groźba ukarania innych żołnierzy za ich „winy”.

„Inspekcja” to wreszcie opowieść o Bogu w samym środku piekła. Tym, który nosi imię Jestem i Emmanuel: „Bóg z nami”. Jeden z oficerów, który okazuje się być księdzem, czyta współwięźniom fragment Ewangelii Świętego Mateusza:

Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle.(Mt 10, 28).

Grający rolę uwięzionego kapelana Zbigniew Moskal zrobił to w sposób tak intymny, a równocześnie z tak wielkim szacunkiem dla biblijnego teksu, że przeżyłam wstrząs. Usłyszałam ten fragment na nowo, uświadomiłam sobie, co w kontekście biblijnym oznacza „nie bójcie się”: Bóg jest tuż obok mnie i to wystarczy. Bez względu na to, co dzieje się na zewnątrz.

Wzruszyła mnie również scena, gdy ksiądz odprawia Eucharystię: z suchego, razowego chleba. I Wigilia Bożego Narodzenia, podczas której ten sam więzienny chleb pełni rolę opłatka. Wreszcie: pożegnanie Swianiewicza (Marcin Kwaśny) i Komarnickiego (Radosława Pazury). Swianiewicz daje Komarnickiemu różaniec ze słowami: „Tylko to może nas uratować przed tym szatanem. Tylko to może sprawić, że nawrócimy się do końca”. Tyle. Bez moralizowania i tandetnego kaznodziejstwa. Widzimy dwóch twardych facetów w ekstremalnej sytuacji, którzy przyznają, w sposób bardzo osobisty i przez to wiarygodny, że ich bronią przed złem jest wiara w Boga. Nawrócenie do końca. Tak jak Jezus DO KOŃCA ich umiłował.

Tematy, jakie podejmuje Jacek Raginis – Królikiewicz w „Inspekcji”, ale także w innych projektach: wierność sobie, honor, ofiara z życia, Bóg jako najwyższa wartość i punkt odniesienia, nie są tematami modnymi we współczesnej kulturze. Za podejmowanie takiej problematyki można dostać łatkę „prawicowego reżysera”. Oczywiście bez rzetelnego wyjaśnienia, na czym miałaby polegać owa „prawicowość”. Te właśnie tematy są jednak dla reżysera najważniejsze. Tak naprawdę najważniejsze są dla nas wszystkich, tylko nie zawsze chcemy się do tego przyznać. Nawet przed sobą.


Link do zwiastunu:

https://www.youtube.com/watch?v=nYuPgbt2l8s

niedziela, 27 grudnia 2020


 

 Niedzielnie…

A żył w Jeruzalem człowiek imieniem Symeon. Był to człowiek sprawiedliwy i pobożny, wyczekujący pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. (Łk 2, 25).

Dziś Niedziela Świętej Rodziny, ale ja zwróciłam uwagę na innego bohatera dnia: starca Symeona, proroka, który przebywał w świątyni właśnie w tym momencie, kiedy Józef i Maryja przynieśli Dziecię, aby zgodnie ze zwyczajem ofiarować Je Panu. Tamtego dnia wiele rodzin z dziećmi przyszło do świątyni. Nie było nic szczególnego w parze biedaków z Niemowlęciem. A Symeon rozpoznał Zbawiciela.

Niewiele wiemy o Symeonie poza tym, co tutaj jest napisane: człowiek sprawiedliwy i pobożny, WYCZEKUJĄCY pociechy Izraela, DUCH ŚWIĘTY spoczywał na nim. Symeon wyczekiwał Boga. Tęsknił za Nim. Czuwał, bo wiedział, że w każdej chwili może przyjść w sposób nieoczywisty i zupełnie inaczej niż on to sobie wyobraża. Miał odpowiednią duchową wrażliwość. I doczekał – w późnej starości. Tyle razy mógł się poddać. Powstała piękna pieśń:

Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju według słowa Twojego,

Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie,

Któreś przygotował wobec wszystkich narodów.

(Łk 2, 29 – 30)

 

Śpiewamy ją lub odmawiamy w naszych wspólnotach zakonnych każdego wieczoru na zakończenie dnia.

Prawdopodobnie nikt poza Symeonem i prorokinią Anną nie zwrócił uwagi, że w świątyni pojawił się wyczekiwany przez tyle pokoleń Mesjasz. Prawdopodobnie tłoczący się ludzie potrącali Symeona i świętą Rodzinę, mijali ich obojętnie, przepychali się i rozmawiali o błahostkach.

Dlaczego? Bo kurczowo trzymali się własnego wyobrażenia Mesjasza jako superbohatera, który jednym kiwnięciem palca zrobi z Rzymian miazgę i wprowadzi nowy ład, gdzie wszyscy będą syci, ogrzani i zadowoleni  z siebie. Niemowlę, w dodatku z jakiejś marnej wioski, nie mieściło się w ludzkich kategoriach sukcesu.

Bóg nigdy nie mieści się w ludzkich kategoriach. Nie jest celebrytą, nie wygrywa festiwali, nie wysiada z ekskluzywnej limuzyny, nie głosi popularnych haseł. Przychodzi niepostrzeżenie, zauważony tylko przez Symeonów. Ludzi, którzy widzą więcej, bo są napełnieni Duchem Świętym i  wyczekują Boga.

sobota, 26 grudnia 2020



 

Świątecznie…

Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. (Mt 10, 17 – 22).

Dzień, który nie pasuje do Bożego Narodzenia. tak, jakby się tam pojawił przez pomyłkę.  Choinka, światełka, pastuszkowie, aniołowie przypominający złotowłose rusałki oraz Maryja uśmiechnięta, nabożnie pochylona przed żłóbkiem i nie wykazująca żadnych oznak zmęczenia.  Do tego wypierająca ten religijny sztafaż świecka „magia” z ciężarówką Coca – Coli, górą prezentów z hipermarketu, nieśmiertelnym „Last Christmas” (którego lepiej w tym roku nie śpiewać), a ostatnio również z Piękną i Długą Reklamą Apartu.

A tu nagle święto Szczepana, pierwszego męczennika. Człowieka, który dał się ukamienować z powodu Tego, którego urodziny tak hucznie obchodziliśmy wczoraj. A może nawet zapomnieliśmy, co właściwie obchodzimy…

Rozwścieczeni ludzie, kamienie i piach zmieszany z krwią, na którym umiera młody człowiek – jakoś to nie pasuje do przerośniętego krasnala z reklamy Coca – Coli i elfów roznoszących prezenty.  A jednak wspominamy to zdarzenie w drugi dzień świąt Narodzenia Pańskiego. Liturgia Kościoła wylewa nam na głowę kubeł zimnej wody, żebyśmy sobie przypomnieli, o co w tym wszystkim chodzi.

Szczepan, umierając, widzi niebo otwarte i Syna Człowieczego. Właśnie przeżywa swoje osobiste Boże Narodzenie…  Po ludzku przegrywa jak każdy wyznawca Chrystusa zamordowany, pozbawiony pracy, stanowiska czy choćby wyśmiany i zhejtowany z powodu przekonań.  W Bożej perspektywie Szczepan jednak wygrywa, bo patrzy na Jezusa. Wytrwał do końca.

Po ludzku historia Szczepana kończy się tragicznie. Święty Łukasz, autor Dziejów Apostolskich, podaje jednak zaskakujący szczegół: imię młodzieńca, który pilnował szat kamienujących. Byłoby to może nieistotne, gdyby nie fakt, że to Szaweł. Późniejszy Paweł, Apostoł Narodów.

Jezus z czułością bierze w swoje ręce każdy los takiego „młodzieńca pilnującego szat” – a więc również mój i Twój. Nic się u Niego nie marnuje. Ze wszystkiego, co po ludzku przegrane, stracone, odrzucone, Bóg może zrobić arcydzieło. I znowu dzieje się cud Bożego Narodzenia.

Ile takich Bożych Narodzeń miałam w swoim życiu? A ile przegapiłam?

piątek, 25 grudnia 2020


 

Świątecznie…

Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. (J 1, 5).

Prolog Ewangelii Św. Jana zawsze czytamy w naszych wspólnotach zakonnych przed wieczerzą wigilijną. Wzrusza mnie niezmiennie. Zwłaszcza te słowa.

Bo to oznacza, że jeśli ze mną jest Jezus, to mam wszystko: szczęście, pełnię życia i pewność właściwej drogi.

Święty Jan nie mówi jednak: „Światłość rozprasza ciemności i wszystko staje się jasne.” Ludzie próbowali stworzyć takie systemy ideologiczne i społeczne, gdzie wszystko było jasne. Dobra materialne dzielone były po równo, co w praktyce oznaczało eliminowanie tych, którzy mają więcej, i plądrowanie ich domów. Dobro zawsze zwyciężało, nieważne, ile trupów zostało przy okazji na pobojowisku. Zło zostało ukarane – „zło” czyli wszyscy, którzy myślą inaczej. Wiemy, jak się te próby skończyły. Do dziś zbieramy ich owoce.

Tymczasem święty Jan mówi coś zupełnie innego: „Światłość W CIEMNOŚCI świeci i ciemność jej nie ogarnęła.” Droga z Jezusem – jedynym Zwycięzcą zła – jest drogą w ciemności. To droga przez zaufanie. Muszę się tego zaufania ciągle uczyć. Może to trwać nawet przez całe moje życie.

Ciekawe, że najważniejsze dla naszego zbawienia wydarzenia – Narodziny i Zmartwychwstanie - dokonały się w nocy. Przed świtem. Gdy jeszcze było ciemno.

Teraz jesteśmy właśnie w takim momencie: przed świtem. Jeszcze jest ciemno.

Jeszcze trwa pandemia. Wielu ludzi przeżywa Boże Narodzenie z dala od bliskich albo w żałobie, bo stracili kogoś z powodu covidu.

Jeszcze w naszym kraju są podziały. Jeszcze jest fala wzajemnej nienawiści i pogardy.

Jeszcze przytłaczają nas wiadomości o kolejnych aferach pedofilskich wśród księży.

Jeszcze hitem Internetu okazują się bluźniercze grafiki Marty Frej z Matką Boską popierającą protest z błyskawicą.

Jeszcze jestem egoistką. Jeszcze mi się nie chce otworzyć drzwi bezdomnemu, który dzwoni do naszego klasztoru z prośbą o herbatę i kanapkę, i czekam, aż zrobi to inna siostra. Jeszcze za mało kocham moich bliskich, wspólnotę, ludzi, których Bóg stawia na mojej drodze.

Jeszcze nie dorastam do tajemnicy Boga, który dla mnie stał się bezbronnym Dzieckiem.

Jeszcze… Tak dużo jest tych „jeszcze”, ale Jezus się nimi nie zraża. Przychodzi, choć jeszcze nie nadszedł świt.

W ciemności słychać już płacz Dziecka. Bezbronnego niemowlęcia, które może wszystko. Dawcy nadziei dla mnie i dla świata. Czy pójdę razem z pasterzami oddać Mu pokłon? Czy uwierzę, że w mojej ciemności zajaśniała już Światłość?

środa, 23 grudnia 2020


 Myśli niedorzeczne...


Urodziny Mickiewicza

Dziś Wigilia.

Tego dnia para przyjezdnych,

bezbarwnych jak niebo o szarej godzinie,

szukała noclegu.

Zaglądali ludziom w okna,

a oni je domykali.

Nie było miejsca.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Zaglądam ludziom w okna,

a oni je domykają.

Myślą, że to wiatr.

 

Przechadzam się ulicami miasta

w obcym roku 2020.

Jest wyludnione jak oczy śmierci.

Nie tej co z Bogiem i choćby mimo Boga.

Nie tej ciężkiej od zbyt dużych kajdanów.

Nie tej syberyjskiej o ustach zimnych jak wieczność.

Nawet nie tej co nie umiała się zabić w godzinie rozpaczy

dwudziestolatka.

 

Nikt już dzisiaj tak nie umiera.

 

Dzisiaj umiera się ukradkiem.

W przerwie na reklamę

nieśmiertelności.

Dzisiaj umiera się w salach bez zapachu,

z zachowaniem dystansu społecznego.

Dzisiaj umiera się patrząc w okno

na pustą drogę, którą nikt nie nadchodzi.

 

Nikt już dzisiaj nie wie, po co umiera.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Szukam Maryli wśród dziewczyn,

które nie wiedzą, czego szukają.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Szukam moich duchów i świtezianek.

Są, na pewno są w nabrzmiałym ciszą powietrzu.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Szukam kraju lat dziecinnych

w oczach przechodniów,

którzy nie mają pojęcia,

że mijają sprawcę swojej maturalnej udręki.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Dziś Wigilia.

Dzień moich urodzin.

Wtedy po ośnieżonych polach snuła się kolęda.

Dzisiaj po bezśnieżnej ulicy snuje się samotność

jak bezdomny pies.

 

Przechadzam się ulicami miasta.

Tutaj narodzi się Konrad.

Znowu.

Ukradkiem.

Tak cicho.

 

(Kłodzko, 21. 12. 2020)

Grafika: https://www.facebook.com/literackiogrodek.romantyzm


wtorek, 22 grudnia 2020




 

Powiew COOL – tury

Maryja na Strajku Kobiet?

Najnowsza grafika Marty Frej wabi kolorami, hasłem o wolności i hipnotyzującym błękitem oczu postaci na obrazku. Pojawiła się w IV niedzielę Adwentu, kiedy w Kościele jest czytana Ewangelia o Zwiastowaniu. Przypadek? Nie sądzę – rzekłby klasyk.

Oto ja, SŁUŻEBNICA Pańska, niech mi się stanie według słowa twego. (Łk 1, 38) – mówi Maryja w scenie Zwiastowania. Gdzie ta wolność? W wypowiedzianych przez Nią słowach. Maryja tę służbę WYBIERA.

Kobieta z rysunku ubrana jest jak Maryja, a przynajmniej jak Jej najbardziej popularne wizerunki: różne warianty Matki Bożej z Lourdes,  Fatimy i Medjugorje. I to właściwie jedyna rzecz, która ją łączy z Matką Jezusa. Na twarzy ta maryjnopodobna postać ma pandemiczną maseczkę z symbolem błyskawicy, o którym już było tyle powiedziane, że nie zamierzam się tutaj nad tym faktem zatrzymywać. W tle widnieje podniosły napis: „Wszystkim osobom z macicami życzę wolności”. Jak gdyby reszta, ta bez macic, nie miała do niej prawa. Jak gdyby ten szczegół fizjologiczny kogokolwiek definiował.  

Jest jeszcze inna wersja rysunku - dla „Wysokich Obcasów”: „WO życzy kobietom wolności – w Boże Narodzenie i nie tylko”. Jak gdyby kobiety były więzione, torturowane, pozbawione praw obywatelskich, możliwości zdobycia wykształcenia, pracy zawodowej i prawa jazdy. Wydawane za mąż w wieku lat pięciu. Oblewane kwasem lub kamienowane za to, że spojrzały na ulicy na mężczyznę zamiast pokornie spuścić wzrok albo – o zgrozo! – nie zdołały obronić się przed gwałtem.

Tak rzeczywiście bywa: w krajach, gdzie panuje radykalny islam. W Polsce o takich wypadkach nie słyszałam. Nie liczę oczywiście przestępstw i patologii.

I tak: ma Pani rację, Pani Marto. Boże Narodzenie to święto wolności. Po to właśnie Syn tej błękitnookiej Kobiety przyszedł na ziemię, żeby przynieść wolność: zarówno mężczyznom, jak kobietom. Ale chyba nieco inaczej ją rozumiemy. Wolność w wydaniu chrześcijańskim, a przecież taki charakter ma świętowanie Bożego Narodzenia, oznacza:

- wybór konkretnej drogi życiowej i przyjęcie konsekwencji tego wyboru. One nigdy nie są łatwe, bo po prostu miłość nie jest łatwa. Zawsze wiąże się z jakąś stratą. Język biblijny mówi: musi w nas umrzeć stary człowiek, żeby narodził się nowy, podobny do Boga, który jest Miłością. Osoba niewierząca powie: nie można zjeść ciastka i równocześnie go mieć.

- odpowiedzialność za siebie i ludzi, których Bóg stawia na mojej drodze.

- umiejętność rezygnacji z tego, co może przynieść szkodę mnie lub drugiemu człowiekowi. Nawet, jeśli mam na to ochotę. A to się wiąże z samodyscypliną i ograniczeniem siebie. Dlaczego? Żeby żyć pełniej. Sensowniej. Bardziej twórczo. Czy twórczość i poszukiwanie sensu musi się wiązać z cierpieniem? Jasne, że tak, bo wymaga wyjścia ze swojej strefy komfortu. Wystarczy zapytać jakiegokolwiek artystę czy sportowca. Albo przynajmniej obejrzeć sobie Gambit królowej na Netflixie.

Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. (1 Kor 6, 12) – powiedział święty Paweł, który na początku swojej życiowej drogi wcale nie był taki święty. Dopiero, gdy Jezus mu na tej drodze stanął, zrozumiał, czym jest prawdziwa wolność.

Jasne, że grafika jest zrobiona przez ateistkę dla ateistów. Czy jednak ja zdecydowałabym się zrobić coś takiego, gdybym miała inny światopogląd? Nie. Z tego samego powodu, dla którego nie narysowałabym grafiki profanującej półksiężyc czy szydzącej z gwiazdy Dawida. To jest właśnie przejaw mojej wolności: mogę wybrać. I dlatego wybieram kulturę osobistą i szacunek dla drugiego człowieka i jego przekonań, nawet, jeśli nie zawsze go rozumiem czy absolutnie się z nim nie zgadzam. Dotyczy to także autorki grafiki, której trudno odmówić talentu. Szkoda, że wykorzystanego w taki sposób, z przekroczeniem granic dobrego smaku...

Co by zrobiła Maryja, gdyby żyła w Polsce A.D. 2020? Nie wzięłaby udziału w Strajku Kobiet, bo to kompletnie przeczy temu, co wypowiedziała w obecności Archanioła. Nie założyłaby maseczki z błyskawicą. Ale pewnie napiłaby się z Martą Frej herbaty. Ale pewnie by upiekła placki z rodzynkami i poczęstowała nimi te zmarznięte od długiego przebywania na ulicy dziewczyny. Przyznaję, że za to bym Ją podziwiała, bo ze mnie akurat kiepska kucharka… Pewnie też by przytuliła te wszystkie kobiety (na ile by pozwoliła na to pandemia) i wysłuchała.

I tak właśnie Maryja robi. Słucha naszego krzyku. Delikatnie, z czułością bierze w swoje ręce nasz ból, nasze zranienia, nasze pokawałkowane życie, i zanosi do Syna. Taki oto pożytek ze swojej wolności zrobiła ta najbardziej niezwykła Kobieta w historii. Ona zawsze wskazuje na swojego Syna. Taka jest Jej rola, na którą się zgodziła – w wolności.

Wielbi dusza moja Pana

I raduje się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim.

Bo wejrzał na uniżenie swojej służebnicy (…).

Gdyż wielkie rzeczy uczynił mi wszechmocny,

A Jego imię jest święte.

(Łk 1, 46 – 49).

- Maryja śpiewa o uniżeniu, a przecież przez Jej słowa przebija żywiołowa radość. To także pieśń o mnie i o mojej kobiecości. Jestem powołana do radości. Gwarancją tego, że będzie ona trwała, jest przyjaźń z Bogiem. Mogę się na to nie zgodzić, ale wtedy ta radość w każdej chwili może się rozsypać. Wystarczy jakiś kryzys, konflikt, niepowodzenie albo pandemia.

Maryja z grafiki Marty Frej jest piękna, ale samotna. Bez Jezusa. Dlatego właśnie jest zwykłym przebierańcem, a nie Maryją. Nie wiadomo więc, co oznacza ta wolność, której nam życzy, z okazji świętowania… czego?

Jako ilustrację tekstu wrzucam więc alternatywę: Maryja pochylająca się nad wózkiem, w którym jest Dziecko. Nie widać Jego twarzy. To może być zarówno mały Jezus, jak ja i Ty. 

 Autor ikony: Borys Fiodorowicz.

 

niedziela, 20 grudnia 2020


 

Niedzielnie…

Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1, 38b).

Najtrudniej jest wtedy, gdy odchodzi anioł i zapada cisza. Minęły pierwsze porywy powołania zakonnego czy miłości małżeńskiej. Rekolekcje, podczas których przeżyłam jakiś przełom, właśnie się skończyły. Stajemy oko w oko z mozolnym ciągiem dalszym, już bez duchowych i emocjonalnych fajerwerków. Pandemia, kryzys, problem rodzinny czy zdrowotny, strata, mój mały świat, który się zawalił – to są właśnie te momenty, kiedy „odszedł anioł”. Zaczyna się zmaganie: z codziennością, własnymi ograniczeniami, lękiem, słabością, zwątpieniem… Trzeba na nowo powtarzać wraz z Bohaterką dzisiejszej Ewangelii: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego”.

Aż się chce powiedzieć: Maryja miała łatwiej. Przecież Bóg Ją wybrał zanim się urodziła. W pewien sposób została uprzywilejowana, skoro była poczęta bez grzechu pierworodnego. Czy na pewno łatwiej?

Kiedy odszedł od Niej anioł, musiała wyznać najbliższym niewygodną prawdę: jest w ciąży. Wiadomo było, że po ludzku nikt nie jest w stanie przyjąć takiego wytłumaczenia. Dziecko poczęte z Ducha Świętego? Z kogo? Z czego?! Niektórzy mieszkańcy wioski pewnie już szykowali kamienie…

Kiedy odszedł od Niej anioł, czekała Ją długa podróż do Betlejem bez gwarancji przyzwoitego noclegu. Grota dla bydła to nie jest najlepsze miejsce na poród.

Kiedy odszedł od Niej anioł, czekała Ją przymusowa podróż do Egiptu, bo siepacze Heroda czyhali na małe dziecko. JEJ dziecko. Udało się, ale przecież wiedziała, ile dzieci z tego powodu bezsensownie zginęło i ile matek wyło z bólu.

Kiedy odszedł od Niej anioł, czekało Ją pożegnanie z synem. A potem pogłoski, że zwariował, a Sanhedryn już kombinuje, jak Go dyskretnie sprzątnąć z tego świata.

Kiedy odszedł od Niej anioł, czekało Ją długie umieranie pod krzyżem – razem z Synem.

Nie tak przecież miało być – powiedzielibyśmy pewnie w takiej sytuacji. Maryja nic nie powiedziała. Dotrwała do zmartwychwstania.

Zanim anioł odszedł, powiedział do Maryi jeszcze jedną ważną rzecz: „Pan z Tobą”. Bóg mnie nie zostawia w moim zmaganiu. On jest blisko, nawet, jeśli nie potrafię Go w tej chwili dostrzec. Nikt ani nic Go nie może zastąpić. Nawet anioł.

Maryja jest wzorem wiary, bo potrafiła dobrze przeżyć „odejście anioła”. Wiedziała, że jest z Nią Ktoś o wiele ważniejszy. Nawet, jeśli nie zawsze rozumiała Jego wolę.

sobota, 19 grudnia 2020


 

Powiew COOL - tury

Apokalipsa zombie

(Henryk Sienkiewicz, Potop, reż. Jakub Roszkowski, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach, premiera: 17. 10. 2020)

Miałam nie pisać tej recenzji. Dlaczego? Bo kocham Teatr Śląski za Iwonę księżniczkę Burgunda, Piątą stronę świata, Skazanego na bluesa, Czarną Balladę… To są tytuły, których się nie zapomina.

Kiedy więc teatr ogłasza streaming kolejnego spektaklu – tym razem adaptację Potopu Henryka Sienkiewicza -  to co robi stęskniony pandemiczny widz? Natychmiast odpala komputer i zasiada uroczyście na wirtualnej widowni. Wstrzymuje oddech i… widzi dziwaczną przestrzeń upstrzoną ketchupem, rząd trumien i wypełzających z tych trumien odtwórców głównych ról w kostiumach co prawda stylizowanych na modę barokową, ale ucharakteryzowanych na zombie rodem z serialu The Walking Dead.

Ale to nie tylko charakteryzacja. Kmicic, Oleńka, Wołodyjowski, Skrzetuski, Zagłoba, Bogusław Radziwiłł – w powieści żywe, wyraziste postacie – w spektaklu są martwe. Jak gdyby ktoś wyssał z nich życie. Albo jakby były marionetkami, które ktoś uruchamia za pomocą niewidzialnych sznureczków.

Dalej jest tylko gorzej. Kmicic bezpardonowo dobierający się do Oleńki (właściwie to nawet trudno powiedzieć, czy skutecznie, bo sytuacja jest nieczytelna i nie wiadomo, w jakim celu pokazana). Bogusław Radziwiłł wysysający z tętnicy Oleńki krew i mlaskający przy tym z apetytem. Jan Kazimierz grany przez aktorkę (dlaczego tylko on i czemu ten zabieg ma służyć?). Piosenki z popkultury wplecione w akcję przedstawienia (apogeum jest Dancing Queen Abby w scenie najazdu szwedzkiego). Parodie pieśni i obrzędów religijnych. Kmicic wyznający na końcu Oleńce, że ma zaburzenia emocjonalne i wszystko pier……. li. I to właśnie wyznanie okazuje się pointą całego spektaklu, bo zapada kurtyna. Oczywiście przysłowiowa, bo kurtyn w teatrach dawno już nie ma. Podobnie jak dobrego smaku, szacunku do polskiej literatury, wartości, jakie ona niesie, i przesłania.

A mnie się nasuwa pytanie: dlaczego, panie reżyserze, brał się Pan za Sienkiewicza? A raczej: po co Pan podpisuje swój kuriozalny twór nazwiskiem noblisty? Prościej i uczciwiej byłoby chyba napisać własny scenariusz autorski.

Żeby było jasne: naprawdę rozumiem zamysł. Sienkiewicz zostaje tutaj zdemitologizowany i strącony z piedestału, może nawet słusznie – choć czy naprawdę nie można wydobyć z niego tego, co najpiękniejsze? Polskość jest ukazana dwuznacznie czyli „wszystkich nie – Polaków i nie – katolików zasiekać kijami bejsbolowymi”. Religijność bywa jedynie fasadą. Jesteśmy uwikłani w różne niekoniecznie uczciwe i mające coś wspólnego z patriotyzmem interesy, i to są te niewidzialne „sznureczki”, które sterują nami jak marionetkami. Nasz świat ze szczególnym uwzględnieniem naszego kraju przypomina czasem apokalipsę zombie czy – jak kto woli – chocholi taniec z Wesela.

To wszystko jest dla mnie w spektaklu czytelne, ale mnie nie porusza. Reżyser epatuje tandetną creepy - szopką, pastiszem, groteską i w pewnym momencie staje się to nużące. Widz, nakarmiony tą zwymiotowaną przez twórców spektaklu pseudoartystyczną papką, zostaje sam z jedynym pytaniem, jakie się nasuwa: jeśli nie „porządne” opowiedzenie dzieła literackiego, to co w zamian? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

Czego więc oczekuję jako widz od klasyki literatury na scenie? Ba: w ogóle od teatru? Oczekuję wzruszenia – spektakl musi mnie dotykać emocjonalnie. Jeśli będę chciała jedynie intelektualnej gry, to mogę sobie poczytać traktaty filozoficzne. Oczekuję Opowieści. Tak, z wielkiej litery. Spektakl musi być o czymś. Musi mnie obchodzić los bohatera. Muszę się opowiedzieć po czyjejś stronie. Oczekuję przesłania: chcę z teatru wynieść jakąś myśl, obraz, pytanie, które mi nie da spokoju. Chcę z tym spektaklem zostać. Chcę do niego wracać. Chcę szukać jego śladów w moim życiu.

Kiedy byłam dzieckiem, teatr wyglądał zupełnie inaczej. Adaptacje dzieł literackich robiono na serio,  z pewną elegancją i pokorą wobec prezentowanego utworu. Kostiumy i scenografia oszałamiały wiernym epoce przepychem. Nie zapomnę Niemców Kruczkowskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Moja mama grała jedną z głównych ról: Ruth. Miałam wtedy jakieś 8 – 9 lat. Co ciekawe, pamiętam z tego spektaklu tylko jedną rzecz: śmiech Mariki. Marika w dramacie Kruczkowskiego to postać drugoplanowa. Kochanka gestapowca Willy’ego. Chwilę wcześniej Willy zapewniał matkę jednego z więźniów, że jej syn jest już wolny. Kobieta uwierzyła i wyszła z gabinetu uszczęśliwiona. Kiedy zdziwiona Marika, która słyszała rozmowę, pyta o więźnia, dowiaduje się, że jest wolny w tym sensie, że właśnie go rozstrzelano… Aktorka reagowała w tym momencie histerycznym śmiechem spotęgowanym przez aparaturę nagłaśniającą. Ciarki czuję do dzisiaj, i to jest właśnie to, na co czekam w teatrze, a czego nie doświadczyłam podczas dzisiejszej transmisji Potopu: ŚMIECHU MARIKI - czyli wstrząsu. Przebudzenia. Osłupienia. Ludzie antyku nazywali ten stan katharsis.

 Zdaję sobie sprawę, że teatr – jak każda ze sztuk – eksperymentuje, zmienia kształt, szuka swojej drogi. Ale czy naprawdę te poszukiwania muszą się kończyć bełkotem i dekonstrukcją?

Czy apokalipsa zombie to jedyne co masz nam do przekazania w XXI wieku, teatrze? A gdzie jakaś nadzieja?

Kiedy już Kmicic oznajmił światu, że wszystko pier… li, i stream zakończono, włączyłam sobie fragment Dziadów. Nocy drugiej Teatru Wierszalin w reżyserii Piotra Tomaszuka – jako odtrutkę. Nadzieja powróciła. Jeszcze nie wszystko w sztuce stracone. A Teatr Śląski nadal kocham i czekam na kolejne premiery.

poniedziałek, 14 grudnia 2020


Książka z duszą…

Bóg wkracza w moje „nic”

(ks. Paweł Gołofit, W oczekiwaniu na przełom, Wydawnictwo Sumus, 2020)

Choć książka ks. Pawła Gołofita napisana jest lekkim i bardzo prostym językiem, bez „ciężkiej” teologii, nie przeczytałam jej jednym tchem. Musiałam ją przetrawić, ale chyba właśnie o to chodzi. Dostałam ją w prezencie od przyjaciela z dedykacją: „Trwaj w oczekiwaniu na przełom. Bądź dobrej myśli”.

Więc trwam, choć jest mi coraz trudniej. Pandemia mi odebrała to, co kocham najbardziej: możliwość pracy teatralnej z młodzieżą, a do tego unieruchomiła mnie w domu, ponieważ odwołano wszystkie imprezy kulturalne i ewangelizacyjne, na które tak czekałam w roku 2020… Pandemia wrzuciła mnie w ciszę i zastój – wbrew mojej naturze.  Chce mi się wyć. Teatr śni mi się po nocach. Zabija mnie wewnętrznie monotonia mijających dni. A przecież wiem, że to wszystko jest PO COŚ.

To jest książka, do której na pewno będę wracać. Przypomina o czymś, co jest kluczowe dla naszej wiary: o umiejętności czekania. Mam dwa ulubione fragmenty biblijne, które mówią o czekaniu. Jeden to alegoryczny opis mądrości:

Mądrość jest wspaniała i niewiędnąca:
ci łatwo ją dostrzegą, którzy ją miłują,
i ci ją znajdą, którzy jej szukają,
uprzedza bowiem tych, co jej pragną, wpierw dając się im poznać.
Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi,
znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich.

(Mdr 6, 12 – 14)

Drugi to fragment Pieśni nad Pieśniami:

Na łożu mym nocą szukałam
umiłowanego mej duszy,
szukałam go, lecz nie znalazłam.
 «Wstanę, po mieście chodzić będę,
wśród ulic i placów,
szukać będę ukochanego mej duszy».
Szukałam go, lecz nie znalazłam.

Spotkali mnie strażnicy, którzy obchodzą miasto.
«Czyście widzieli miłego duszy mej?»
Zaledwie ich minęłam,
znalazłam umiłowanego mej duszy,
pochwyciłam go i nie puszczę,
aż go wprowadzę do domu mej matki,
do komnaty mej rodzicielki.

(PnP 3, 1 – 4)

 

Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego Bóg się ukrywa. Dlaczego trzeba z Jego powodu „nie spać po nocach” i szukać Go „na ulicach i placach”, wśród „strażników” czyli własnych lęków, niepokojów, pokus i czarnych myśli? Dlaczego podróż do naszej wiary musi być tak skomplikowana?

Dlatego, że tak jest z każdą relacją. Jeśli chcemy zbudować prawdziwą przyjaźń lub udany związek, to nie polega to wyłącznie na czekoladkach, kwiatach i wspólnym oglądaniu Netflixa. To przede wszystkim słuchanie siebie nawzajem, szukanie kompromisu, umiejętność spojrzenia na rzeczywistość z perspektywy tej drugiej osoby. Coś we mnie musi umrzeć, żeby moja miłość mogła żyć i się rozwijać. Uczę się drugiego człowieka, żeby z nim przeżyć całe życie.

Tak samo coś we mnie musi umrzeć, żebym mogła pójść za Chrystusem. Uczę się Boga, żeby móc oglądać Go w niebie przez całą wieczność i się Nim zachwycać.

 

Co wzięłam dla siebie na dzisiaj z samej książki ks. Gołofita? Kilka ważnych myśli:

 

1.      Konieczność życia w łasce, w czym pomaga sakrament pokuty. To nie tylko duchowa „oczyszczalnia”, ale też inspiracja i konkretny program pracy nad sobą. Dlatego warto mieć stałego spowiednika. Oj, wiele mam jeszcze w tej kwestii do zrobienia.

 

2.      Nie idź na skróty! Nie wybieraj łatwiejszej drogi. To nic nie da.

 

3.      Posłuszeństwo Słowu. Bóg wyraża się jasno, ale zazwyczaj zwięźle. Cała sztuka polega na tym, żeby Go USŁYSZEĆ. A to wymaga uważności.

 

4.      Pozostań na miejscu. Oj, to jest dla mnie prawdziwe wyzwanie! „Pan będzie walczył za was, a wy będziecie spokojni” (Wj 14, 13 – 14). Te słowa słyszy Mojżesz i  Izraelici, kiedy napiera na nich 600 rydwanów faraona, a z drugiej strony rozciąga się przed nimi Morze Czerwone. Po ludzku są w kleszczach. Nic nie mogą zrobić. I właśnie w to „nic” wkracza Bóg i dokonuje cudu. Bóg wkracza także w moje „nic” i chce działać wielkie rzeczy, ale muszę Mu na to pozwolić. Bardzo to dla mnie trudne, bo całe życie byłam człowiekiem czynu. Jeśli walczyłam o jakąś sprawę, na której mi zależało,  i ktoś nie na przykład nie dzwonił, choć obiecał, że to zrobi, to sama dzwoniłam, a nawet szłam do tego kogoś osobiście, żeby to przyśpieszyć. U Boga niczego nie mogę przyśpieszyć… Cała akcja polega na NIERUSZANIU SIĘ Z MIEJSCA.

 

5.      Cuda często dokonują się „za siódmym razem”. Co to znaczy? Autor nawiązuje do biblijnej historii chorego na trąd Syryjczyka Naamana, który miał się zanurzyć siedem razy w Jordanie, aby zostać uzdrowiony. Z początku nie chciał. Jak to? Nie będzie żadnych duchowych fajerwerków? Żadnych czarów – marów? Żadnej spektakularnej akcji, o której będą potem pisać kroniki (nie było jeszcze Internetu)?  Nie będzie. Tylko siedem  banalnych zanurzeń w błotnistej rzece. Tylko i aż. Naaman się przełamał. Za siódmym razem nie było śladu po trądzie. Warto było, ale gdyby był zrezygnował po piątym czy szóstym razie, nic by z tego nie wyszło. Ile „siódmych razów” przegapiłam w swoim życiu, bo się zbyt szybko zniechęciłam? Ile razy Mądrość odeszła spod moich drzwi, bo zmęczyłam się czekaniem? Ile razy koncentrowałam się na moich osobistych „strażnikach” zamiast na Ukochanym, który przecież czekał na mnie za zakrętem ciemnej ulicy?

 

I o tym jest właśnie ta książka. O tym, co znajduje się za zakrętem ciemnej ulicy naszego życia. Cud jest bliżej niż nam się wydaje.

Bardzo polecam na końcówkę Adwentu, na czas pandemii i na każdą okazję.