środa, 29 lipca 2020


Świątecznie...


WYZNANIE ŚWIĘTEJ MARTY

Nie potrafiłam usiąść u Jego stóp
jak moja siostra Maria.
Nie wiedziałabym, co zrobić z szorstkimi dłońmi.
Z niezamiecioną podłogą w kuchni.
Z kipiącym mlekiem.
Z niedomkniętym czasem mojej krzątaniny.

Mój język miłości nie wie, co to kontemplacja.
Mój język miłości wybiera tę gorszą cząstkę,
nieefektowną i zawsze na drugim planie
na obrazach mistrzów.

Mój język miłości jest nieociosany
jak kamień przydrożny,
o który potykają się rolnicy idący na żniwa.

Mój język miłości jest nieestetyczny
jak plama oliwy na kuchennym fartuchu.

Mój język miłości pachnie kardamonem,
gorzkimi ziołami i sokiem z granatu.

Mój język miłości budzi się o świcie,
gdy jeszcze jest ciemno,
żeby przybiec do Ciebie, mój Panie,
wtedy, gdy nie otaczają Cię tłumy.
Gdy nie musisz czynić cudów.
Gdy płaczesz w samotności.

Mój język miłości umie tylko otulić Cię
wełnianym pledem
i karmić czymś tak prostym
jak niekwaszony chleb.

Mój język miłości
jest jasny jak dom w gęstym lesie,
o zmroku.

(Kłodzko, 29 lipca 2019)


niedziela, 19 lipca 2020



Niedzielnie…

Królestwo niebieskie podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś wziął i posiał na swej roli. Jest ono najmniejsze ze wszystkich nasion, lecz gdy wyrośnie, większe jest od innych jarzyn i staje się drzewem, tak że ptaki podniebne przylatują i gnieżdżą się na jego gałęziach. (Mt 13, 31 – 32).

Siedzę sobie na polance w cieniu ogromnego dębu. Cisza, spokój, kwintesencja tak modnego teraz slow life. Trochę przeszkadzają komary i nieznośne, drobniutkie muszki zwane przecinkami, które włażą wszędzie, nawet za monitor laptopa, ale cóż taki drobiazg znaczy wobec tej chwili absolutnego spokoju… I nagle tę sielską ciszę przerywają jakieś pomruki. Zaintrygowały mnie. Nasłuchuję, skąd dochodzą, potem się rozglądam i widzę: jeden z naszych chłopaków, Andrzej, przysiadł sobie na ławce obok blaszanego Jezusa i ucina sobie z Nim pogawędkę. Tak właśnie wygląda niebo. Mogę usiąść obok Jezusa albo pójść z Nim na spacer i pogadać. I cieszę się tą chwilą, a ona trwa wiecznie. Nigdy mi się to nie znudzi, bo Bóg jest nieskończenie piękny i fascynujący. Nasi chłopcy z Broniszewic to wiedzą, a my musimy długo do tej wiedzy dochodzić. Często przez całe życie. Bo to wiedza serca.
Jak to się ma do dzisiejszej Ewangelii? Dużo tutaj treści, bo Jezus opowiada przypowieść o chwaście, o ziarnku gorczycy i o zaczynie. Jego słowo mocno wpisuje się w to wszystko, co aktualnie przeżywamy. Oto szaleje pandemia. Polacy podzieleni po wyborach tak ostro, że chcą masowo bojkotować Podlasie i Podkarpacie, bo jego mieszkańcy zagłosowali nie na tego kandydata co „trzeba”, a absurdalna petycja jakiegoś obywatela o wyrokach za obchodzenie Halloween powoduje w mediach falę histerii i hejtu. We Francji  właśnie podpalono kolejną gotycką katedrę. Gdzie to Królestwo Boże? Może to dziwnie zabrzmi, ale wszędzie. Jest w uśmiechu dwuletniego dziecka, które wie, że jest kochane. W broniszewickich wolontariuszach, młodych ludziach, którzy poświęcają swoje wakacje i urlopy, żeby tutaj przyjechać. W wierze mojej mamy, która powtarza, że musi być od września normalnie, bo przecież się o to modlimy, tylko trzeba Panu Bogu konsekwentnie zawracać głowę. W tych wszystkich kapłanach, siostrach zakonnych i świeckich wolontariuszach, którzy nie zawahali się pomagać w czasie pandemii w domach opieki, gdzie szalał koronawirus. W całym sztabie dobrych ludzi szyjących w czasie kwarantanny maseczki i w różny sposób wspierających medyków. W takich akcjach jak Zupa na Plantach. I zawsze wtedy, gdy wyciągam rękę do drugiego człowieka, nie patrząc na to, w co wierzy, jakie ma przekonania i na kogo głosował. Po prostu dlatego, że jest człowiekiem. Zawsze wtedy, gdy potrafię słuchać. Zawsze wtedy, gdy uczę się przebaczać i przyznawać do błędu.
Kiedy byłam w Ziemi Świętej, miałam okazję zobaczyć, jak wygląda ziarnko gorczycy z tamtych terenów. Nie przypomina znanych nam, europejskich ziarenek z musztardy francuskiej. Jest tak maleńkie, ze prawie go nie widać. Czarny pyłek na dłoni. I z tego właśnie pyłku może wyrosnąć coś wielkiego w życiu naszym i tych, których spotykamy. Trzeba tylko na to pozwolić.
Może na dobry początek warto usiąść z Jezusem na ławce i pogadać? On zawsze ma czas. Wolne miejsce dla mnie i dla ciebie też się znajdzie.

wtorek, 14 lipca 2020



Myśli niedorzeczne…

ZOBACZ WE MNIE CZŁOWIEKA czyli kilka słów o kampanii powyborczej

Było już tyle komentarzy dotyczących wyborów, że naprawdę nie chciałam pisać tego tekstu, ale nie mogę się powstrzymać.
Nie będzie jednak ani o wyborach, ani o polityce, ani o niecnych zamiarach jednego kandydata i „polskości” drugiego (każdy może sobie tu podłożyć „swoje” nazwisko i proszę bardzo: ma do tego prawo). Od razu też rozczaruję wszystkich, którzy ewentualnie na to czekali: nie zamierzam zdradzać, czy i na kogo głosowałam. Nie będzie też roztrząsania, kto tutaj jest prawdziwym zwycięzcą i czy w ogóle ktokolwiek. Nie znam się na tym. Nie czuję się kompetentna. Są mądrzejsi. No, a do tego uważam, że to nie jest moje zadanie jako siostry zakonnej.
Będzie o kulturze osobistej i o człowieczeństwie. W takich chwilach jak kampania powyborcza wolałabym nie mieć Facebooka. W ogóle dostępu do mediów i Internetu. Jasne: mogłam wyłączyć. Trudno, nie zdążyłam. Zalała mnie fala błota.
Moi aktualni i dawni uczniowie, aktorzy z grupy teatralnej, studenci obleganych kierunków na prestiżowych uczelniach – a więc inteligentni, wrażliwi młodzi ludzie o szerokich horyzontach - ustawiają sobie na profilówkach osiem gwiazdek: „***** ***”. Że to taki niby Ruch Ośmiu Gwiazd. Brzmi dumnie, prawie jak Siedmiu Wspaniałych, dopóki nie ogarniemy, że chodzi o bardzo bezceremonialne potraktowanie partii rządzącej.
Internet obiegł rapowy kawałek Taco Hemingwaya Polskie Tango, gdzie pojawia się taki oto manifest:
Kto ty jesteś? Polak mały.
Jaki znak twój? Torba z białym.
Gdzie ty mieszkasz? Na strzeżonym.
W jakim kraju? W tym popier…
Czym ta ziemia? To mój zamek z piachu.
Czym zdobyta? Propagandą strachu.
Czy ją kochasz? Bardzo, mówię szczerze.
A w co wierzysz? W nic nie wierzę!
 Rozumiem, że demokracja, że wolność słowa, że każdy ma prawo do uzewnętrzniania swoich poglądów politycznych, ale czy naprawdę trzeba je wyrażać językiem tak przecież pogardzanych kiboli odpalających race na marszach niepodległości?
Profil jednej z moich dawnych uczennic. Fantastyczna dziewczyna. Rok temu odwiedziła mnie w Kłodzku, żeby zobaczyć naszą teatralną adaptację Wesela. „Jeżeli ktoś z moich znajomych zagłosował na…” – pisze i tutaj pojawia się nazwisko jednego z kandydatów – „to niech znika z mojego towarzystwa w podskokach”. A skąd wiesz, czy nie ja? – mam ochotę ją zapytać. I pewnie byś już nie chciała zobaczyć żadnego z naszych spektakli, chociaż z takim sentymentem wracasz myślami do grupy teatralnej, którą prowadziłam kilka lat temu w twojej podstawówce, i do której należałaś…
Relacja na Facebooku jednego z moich niedawnych aktorów: „Jeśli zagłosujesz na tego kandydata, to zagłosujesz PRZECIWKO MNIE”. Serio? A może, jeśli głosuję na tego kandydata, głosuję za lub przeciwko czemuś, co dla ciebie nie stanowi kwestii spornej, a dla mnie jest ważne, i nie ma to nic wspólnego z twoją osobą. I mam do tego prawo.
No i jeszcze wisienka na torcie, wiersz jednej z moich Facebookowych znajomych, raczej w dojrzałym już wieku, pretendującej do miana poetki:
Skończyła się cisza, więc można drzeć ryja
w TVN, w publicznej, i w Radiu Maryja,
staruchy stojące pół metra nad grobem
znów poszły za klerem a nie za narodem.
Droga poetko podwórkowa, czy wśród tych „staruch stojących pół metra nad grobem” nie ma przypadkiem tej sympatycznej pani Irenki, u której kupujesz świeże bułeczki? A może jest twoja lekarka pierwszego kontaktu, która z takim zaangażowaniem wykonuje swoją pracę, że  polecasz ją wszystkim znajomym? Albo twoja dawna polonistka z podstawówki, ta, którą wspominasz z rozrzewnieniem, bo to właśnie ona jako pierwsza podpowiedziała ci, żebyś zaczęła pisać wiersze i nie wyśmiała twoich pierwszych, nieco grafomańskich wprawek? No i czy jesteś pewna, że nie ma nad tym „grobem” jakiejś twojej bliskiej osoby?
Po drugiej stronie „barykady” nie lepiej. Retoryka, w której jak grzyby po deszczu wyrastają takie określenia jak „lewacka zaraza”, „resortowe dzieci”, „żydomasoneria”, „realizatorzy interesów niemiecko – brukselskich”, „wcielenie Szatana”, „tęczowa ideologia”.
Rozkład głosów, prawie dokładnie po połowie, pokazuje dramatyczne pęknięcie w narodzie. Nawet nie pęknięcie: rozdarcie.
W debacie publicznej, w Internecie i w prywatnych rozmowach brakuje nam zwykłej kultury osobistej. Powyższe przykłady są chyba wystarczającym dowodem. I proszę mi tu nie tłumaczyć, że chamstwo jest sposobem walki z władzą, która na to zasługuje, i z tymi, którzy – o zgrozo! – mają czelność popierać kontrkandydata. Nikt nie zasługuje na chamstwo i nic tego chamstwa nie usprawiedliwia. Moja mama nie przyznaje się nikomu, na kogo głosowała. Bo lepiej milczeć i nie narażać się na komentarze zagorzałych obrońców takiego czy innego „światopoglądu”.
Ale brakuje czegoś jeszcze. Znacznie ważniejszego od kultury osobistej: człowieczeństwa. Wyobraziłam sobie, że do Domu Chłopaków w Broniszewicach – gdzie aktualnie przebywam na wakacyjnym wolontariacie – przyjeżdża jeden z bohaterów tej gorącej kampanii. Chłopcy by wybiegli mu na spotkanie, pokazali swoje meleksy, akordeony, psy i alpaki: wszystko, co kochają. Zaprosiliby go do swojego świata, nie pytając, kim jest i jaki ma stosunek do wolnych sądów i LGBT. Gdyby na drugi dzień przyjechał „ten drugi”, zrobiliby dokładnie to samo… Darek opowiadałby bajkę o Śpiącej Królewnie, za pomocą samych gestów, tak długo, aż by się upewnił, że rozmówca rozumie.  Daniel by zaprosił obu panów na swój koncert coverów Eneja. Damian by z przejęciem opowiadał o nowych głośnikach, a Grześ by ich serdecznie i bardzo obficie ucałował, zanim by zdążyli się zorientować, że ma taki zamiar.  Dlaczego? Bo dla naszych chłopaków liczy się CZŁOWIEK. Po prostu i bez żadnych dodatkowych warunków dopisanych drobnym druczkiem.
Chłopcy z Broniszewic każdego dnia zdają egzamin z człowieczeństwa. Cieszą się życiem własnym i cudzym. Przyjmują każdego, kto tutaj przyjeżdża z otwartymi ramionami – dosłownie i w przenośni. Oni nie znają słowa „światopogląd”, natomiast bardzo dobrze wiedzą, czym jest miłość.
Kiedy czytam te Facebookowe refleksje domorosłych polityków, to myślę o kobiecie, którą Jezus spotkał w upalny dzień przy studni. I wywołał skandal, bo powiedział: „Daj Mi pić”. KOBIECIE! SAMARYTANCE! Przetłumaczmy to na język dzisiejszej debaty publicznej: „pisiorowi”, "moherowi", „kościelnej mafii”, „lewakowi”, „tęczowemu zboczeńcowi”, „pedofilowi w sutannie”, "ciapatemu"… Tu można dopisać swoje „typy”. Jezus mówi mnie i tobie: daj Mi pić, czyli – zobacz we Mnie człowieka. Mam wiele twarzy. Dzisiaj przychodzę do ciebie w twoim bracie i siostrze, którzy zagłosowali inaczej niż ty, i wołam o miłość. Nie o chodzenie do kościoła. Nie o popieranie takiej czy innej partii. Nie o słuchanie tego czy innego radia. O miłość. Tylko i aż.
I przestań wykorzystywać piękno tęczy i gwiazd do swoich propagandowych haseł.


niedziela, 12 lipca 2020



Niedzielnie…

Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. (Mt 14, 13)
Dzisiejsza Ewangelia – przypowieść o siewcy -  idealnie pasuje do pory roku: pełnia lata, pola złocą się od dojrzewających zbóż. Ale zboże samo nie wyrasta. Wymaga czasu, cierpliwości i czułości. Zawsze mnie wzruszała scena śmierci Boryny w Chłopach Reymonta: szedł do nieba siejąc. Ziemia była całym jego życiem, największą inwestycją czasu i energii:
— Juści… pora siać… — powiedział znowu i ruszył raźnie kole szopy opłotkami wiedącymi na pole, natknął się na bróg ów nieszczęsny, spalony jeszcze zimą i już postawiony teraz na nowo (…).
Boryna naraz przyklęknął na zagonie i jął w nastawioną koszulę nabierać ziemi, niby z tego wora zboże naszykowane do siewu, aż nagarnąwszy tyla, iż się ledwie podźwignął, przeżegnał się, spróbował rozmachu i począł obsiewać(…).
Potykał się o skiby, plątał we wyrwach, niekiedy się nawet przewracał, jeno że nic o tym nie wiedział i nic nie czuł kromie tej potrzeby głuchej a nieprzepartej, bych siać
.
Sianie wymaga uwagi. Pokochania ziemi. Wsłuchania się w rytm przyrody. Aktualnie przebywam w Broniszewicach jako wolontariuszka w Domu Chłopaków. Długi to pobyt: cztery miesiące z krótką przerwą na matury i zakończenie roku szkolnego. Nigdy jednak z taką uwagą nie obserwowałam przyrody jak teraz, na tych przedłużonych, pandemicznych wakacjach. Wiem, kiedy budzi się do życia forsycja i kiełkują konwalie. Kiedy konwalie zakwitają i przekwitają, ustępując miejsca jaśminowi. Kiedy jaśmin przekwita i zaczynają pachnieć lipy, a na polach złocą się kłosy zbóż czekające na żniwa…
Tak samo jest z Ewangelią. Wymaga uwagi, czułości i zasłuchania. Inaczej jej nie zrozumiemy. Mogę być na każdej Mszy Świętej. Mogę codziennie patrzeć na cud przemiany wina i chleba w żywego Boga, ale nie mieć pojęcia, co się dzieje na ołtarzu. Mogę słyszeć Słowo i go nie słuchać. A wtedy ziarno Życia nie zakiełkuje w moim sercu, a jeśli nawet tak się stanie, to nie wyrośnie. Mogę znać na pamięć Ewangelię i nic z niej nie zrozumieć.
Tak jest zawsze wtedy, gdy nie potrafię wybaczyć. Gdy mówię komuś raniące słowa. Gdy obrzucam kogoś w Internecie hejtem, bo głosuje na innego kandydata niż ja.  Gdy zamykam drzwi przed kimś, kto potrzebuje mojej pomocy. Gdy nie mam czasu z kimś porozmawiać. Gdy szacunek do drugiego człowieka – bez względu na to, w co on wierzy, jakie skończył szkoły, ile ma na koncie,  jakiej jest narodowości, jakie deklaruje poglądy polityczne – jest sprzeczny z moim „światopoglądem” – cokolwiek by to słowo znaczyło. Ciekawe, że w Ewangelii ani razu nie pojawia się to określenie…
Bo wtedy ten bliżej nieokreślony „światopogląd” albo wygoda, albo religijność, a zawsze: podział braci i sióstr na „swoich” i „obcych”, staje się dla mnie bogiem. I zasiane ziarno się zmarnuje…
Czy Słowo we mnie rośnie, rozwija się i wydaje plon? Czy Jezus może odpocząć w moim sercu?


piątek, 10 lipca 2020




Powiew COOL – tury…

Zakonnice, które zostają, nie gryzą
(Marta Abramowicz, Zakonnice odchodzą po cichu, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2017, wydanie drugie rozszerzone)

Przeczytałam książkę reklamowaną jako bestseller. Na jej podstawie nawet zrealizowano w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu spektakl Zakonnice odchodzą po cichu w reżyserii Darii Kopeć. Bardzo chciałabym napisać, że reportaż Mary Abramowicz do niczego się nie nadaje, że to jeden wielki fake i tandeta, ale… mam odczucia ambiwalentne. Książka jest napisana świetnym, obrazowym, wartkim językiem, dzięki czemu czyta się to jednym tchem. W dodatku poparta obszerną bibliografią (w której znajdują się nawet Konstytucje i statuty mojego zgromadzenia!) i bardzo ważnym, niedawno wydanym dokumentem Kongregacji do Spraw Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego Młode wino, nowe bukłaki. Autorce udało się znaleźć dwadzieścia byłych sióstr zakonnych, które opowiadają o koszmarze klasztornego życia, przedstawionego prawie tak, jakby chodziło o obóz koncentracyjny. Wygląda to wszystko wiarygodnie. Może bym nawet uwierzyła, że w żeńskich zgromadzeniach przełożone za pokutę każą bielić wapnem ściany chlewu do 1.00 w nocy. Że mistrzyni obsesyjnie wypytuje nowicjuszkę o życie intymne przed klasztorem. Że w jednym z klasztornych pokojów założony jest podsłuch przy kaloryferze. Że siostry głodzą pensjonariuszy domu opieki. Że przełożona traktuje autorkę książki, która przyjechała do domu generalnego pewnego zgromadzenia na zwiady, jak intruza, mówiąc jej na „ty”. Tyle tylko, że Abramowicz myli tę właśnie przełożoną domu generalnego z ówczesną matką generalną tego zgromadzenia, bo nie ustaliła, że to są dwie różne funkcje. I nazywa tę – dość upiornie przedstawioną osobę – imieniem matki generalnej Beniaminy, siostry o wielkim duchu i kulturze osobistej, bardzo empatycznej i otwartej na drugiego człowieka. Siostra Beniamina nie zachowałaby się w tak arogancki sposób. Skąd ja to wiem? Bo rzecz dotyczy mojego zgromadzenia. Już nie będę się czepiać takich drobiazgów, że u dominikanek po mszy jest półgodzinna MEDYTACJA, a nie - jak chce Abramowicz - KONTEMPLACJA. Dlaczego to dla mojej oceny jest aż tak istotne? Ano dlatego, że skoro w rozdziale o dwóch byłych dominikankach są tak rażące błędy, świadczące o tym, że autorka nie zadała sobie trudu uporządkowania pojęć i dokładnego zbadania opisywanych realiów, to mogą one być także w rozdziałach dotyczących pozostałych zgromadzeń… A może to nie błędy, lecz po prostu konfabulacja? Cóż, tego się zapewne nie dowiemy.
Zresztą – jakie „byłe dominikanki”? Rozdział o Joannie i Magdalenie dotyczy dwóch dziewczyn, które przebywały w naszym klasztorze w Krakowie przy Alei Kasztanowej zaledwie 10 miesięcy. Nie zdążyły nawet założyć habitu. Mistrzyni postulatu (którą również dobrze znam i wiele jej zawdzięczam) jest w ich opowieści przedstawiona jako bezduszna funkcjonariuszka zakonnego prawa, niszcząca ich pięknie rozwijającą się relację. Tyle tylko, że ta relacja rozwijała się w klasztornych murach i miała podłoże erotyczne… 
Poza tym wszystko w tej książce jest zaprezentowane jako koszmar. Ideałem dla pani Abramowicz są jedynie postępowe zakonnice ze Stanów Zjednoczonych – te, które mogą się malować i nosić dżinsy zamiast habitu, i popierają aborcję oraz związki homoseksualne. Czy to jednak jest jeszcze życie zakonne? Czym taki styl życia różni się od świeckiego? A jeśli niczym, to po co zostawać zakonnicą? Mam ochotę zapytać autorkę: czy naprawdę nie było kobiet, które wystąpiły ze gromadzeń zakonnych i wspominają ten etap w życiu pozytywnie? Chociażby jako czas wewnętrznego dojrzewania, poznawania siebie, odkrywania Boga i swojej drogi, uczenia się tego, jak żyć z drugim człowiekiem pod jednym dachem? Sama znam sporo takich byłych współsióstr… Dziwne doprawdy. Rozumiem, że zło i sensacja to chwytliwy towar i że nie można zaprzeczyć ich istnieniu, ale czy to na pewno jedyna strona zakonnej rzeczywistości? Dominikanką jestem od dwudziestu lat. Czy to dużo, czy mało? No cóż: dla nowicjuszki to kawał życia, dla siostry, która pamięta trudną powojenną rzeczywistość, to pewnie krótka chwilka. Wystarczająco dużo jednak, żeby powiedzieć: Pani Marto, wprowadza Pani czytelników w błąd. Pokazuje tylko jeden aspekt rzeczywistości, co prawda bardzo sugestywnie, ale nierzetelnie. To tak, jakby o małżeństwie pisać, że żony są regularnie bite i gwałcone przez mężów alkoholików. No bo przecież takie rzeczy się zdarzają, nawet dość często. Teraz wystarczy wybrać dwadzieścia „odpowiednich” kobiet i napisać książkę o tym, jak wielką krzywdą dla kobiety jest małżeństwo.
Poza tym, Pani Marto, w Pani książce czas się zatrzymał jakieś dwadzieścia – trzydzieści lat temu. To prawda, że niektóre zakonne przepisy i zwyczaje odstają od naszej epoki, są nieludzkie, łamią sumienia i psychikę młodych sióstr. Tyle tylko, że większość opisywanych w książce sytuacji już się nie zdarza, przynajmniej w zgromadzeniu, do którego należę. Nie sądzę jednak, by w innych zgromadzeniach nie respektowano Soboru Watykańskiego II, najnowszych dokumentów Kościoła czy nauczania papieża Franciszka, który tak mocno podkreśla, żeby przede wszystkim być CZŁOWIEKIEM, a potem dopiero „człowiekiem Kościoła”. Zapewniam Panią, że można iść do lekarza i żadna przełożona nie ma prawa nikomu tego zabronić. Można też podjąć terapię u psychoterapeuty czy leczenie psychiatryczne, jeśli jest taka potrzeba. Można nie tylko zapisać się do liceum – i nie jest to żadna zbrodnia przeciwko posłuszeństwu! – ale iść na wyższe studia. Coraz częściej zgodne z osobistymi predyspozycjami czy zainteresowaniami, na ile oczywiście pozwala na to charyzmat i działalność zgromadzenia, które przecież prowadzi określone dzieła i ktoś musi się nimi zajmować. Można jeździć na wakacje, kontaktować się z rodziną i przyjaciółmi, posiadać laptop i telefon komórkowy. Muszę też Panią rozczarować, że siostry nie są służącymi księży. Placówki, gdzie zadaniem naszych sióstr było jedynie gotowanie, pranie czy posługa w zakrystiach męskich klasztorów, zostały zlikwidowane. Mało tego: wśród sióstr jest coraz więcej takich, które mają pasję i potrafią ją realizować. Jestem dumna z moich sióstr pracujących w Domu Chłopaków w Broniszewicach. Nie tylko dlatego, że dzięki śmiesznemu filmikowi nagranemu z okazji Dnia Pingwina zostały gwiazdami Internetu, a potem chyba wszelkich możliwych mediów, i  uratowały dom przed zamknięciem, bo w ciągu dwóch lat zebrały kilka milionów potrzebnych na budowę nowego ośrodka.  Jestem z nich dumna przede wszystkim dlatego, że są dla tych porzuconych, „nieidealnych” dzieci mamami. Stworzyły im prawdziwy dom, nie tylko z nazwy. Poza tym wśród sióstr dominikanek są świetne przedszkolanki, spełnione katechetki i pielęgniarki, które kochają chorych. Misjonarki, dla których odległy Kamerun czy Syberia jest ojczyzną. W mojej wspólnocie w Kłodzku jest siostra odpowiedzialna za środowisko Nowej Ewangelizacji w diecezji. Organizuje rekolekcje i kursy Nowej Ewangelizacji, i robi to w sposób profesjonalny. Jeśli chodzi o mnie, to kocham teatr. Prowadzę w moim liceum grupę teatralną Dzikie Koty z takim rozmachem, że zainteresowały się nami trzy stacje telewizyjne i wygraliśmy ogólnopolski Przegląd Teatrów Amatorskich Kurtyna w Gdyni z adaptacją Wesela Stanisława Wyspiańskiego. Dzikie Koty gromadzą młodych ludzi, wśród których są tacy, co bez tego teatru nigdy w życiu by nawet nie podeszli do mnie na korytarzu. Może dzięki temu mają choć odrobinę bardziej pozytywny obraz Boga i Kościoła… Poza tym prowadzę ten właśnie blog, piszę scenariusze teatralne i wydałam dwie powieści.
Dlaczego to wszystko wymieniam? Żeby pokazać, że siostry zakonne się rozwijają i uczą się nie tylko kochać Boga i ludzi, ale też kochać to, co robią, i robić to, co kochają. Że coraz więcej przełożonych im ten rozwój umożliwia. Że życie zakonne może być fascynującą przygodą i naprawdę da się na tej drodze spotkać żywego Boga i zarażać Nim innych ludzi. Nie znaczy to, że jest łatwo i bezproblemowo. Nie znaczy to też, że nie zdarzają się bezduszne przełożone, zbyt mocno przywiązane do litery prawa. Ale przecież tak samo zdarzają się bezduszne matki czy żony, nie mówiąc już o bezdusznych urzędniczkach, nauczycielkach w szkole, lekarkach w przychodni czy dyrektorkach w miejscach pracy. Siostry, z którymi mieszkam, są ludźmi. Każda z nich dźwiga swoją historię, swój życiowy bagaż. Jak w każdej wspólnocie, również w rodzinie.
Szkoda, że Pani to wszystko pominęła, Pani Marto.
Co jest w tej książce dobre, poza, oczywiście znakomitym językiem i konstrukcją? Postać matki Joanny Olech USJK, przewodniczącej Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych. Po przeczytaniu książki nie obraziła się na jej autorkę, lecz nawiązała z nią kontakt. Zorganizowała dla Konferencji Wyższych Przełożonych sesję na temat odchodzenia sióstr. Zainteresowała się losem odchodzących sióstr i zaczęła szukać sposobów pomocy taki osobom. Nie jest jej obojętna siostra, która ma myśli samobójcze, i taka, która właśnie wystąpiła i nie ma gdzie mieszkać. Bardzo mnie poruszyły słowa matki Joanny do autorki: „Myślę, że żyjemy jednak w tym samym świecie, tylko tak naprawdę nie znamy się. Patrzymy na siebie z dobrze ufortyfikowanych domów z małymi okienkami, czasem wypuszczając strzały w kierunku adwersarza. Rozjechanie się naszych światów byłoby klęską”
I może tak właśnie jest: dzielą nas mury i małe okienka, a wystarczy wyjść z tych fortyfikacji i zobaczyć w kimś - kogo uznajemy za wroga - człowieka. Wsłuchać się w jego historię. Poczuć jego ból. Dotknąć jego dłoni. Czasem to wystarczy. Kiedy te wypłakane historie byłych zakonnic staną się również moją historią i historią wszystkich ludzi Kościoła, to takie książki nie będą już potrzebne.
A zakonnice, które zostają, nie gryzą. Potrafią nawet zachwycić innych ludzi sposobem życia, jaki wybrały.