poniedziałek, 30 sierpnia 2021


 

Powiew COOL - tury

                 Zupa bez drugiego dania (Zupa nic, reż. Kinga Dębska, 2021)

 Nigdy nie jadłam „zupy nic”. Po prostu w moim domu rodzinnym nie było takiej tradycji. Ale bawiłam się ze szkolną przyjaciółką na trzepaku, uwielbiałam gumy do żucia w kształcie kulek, fascynowało mnie wszystko, co pachniało „zagranicą”, zastanawiałam się, skąd się biorą dzieci, i nie znosiłam lekcji wuefu w peerelowskiej podstawówce, które wyglądały dokładnie tak, jak na filmie. I radziłam sobie z nimi tak jak dziecięca bohaterka – czyli wcale.

Film Kingi Dębskiej – prequel Moich córek krów – przenosi nas w lata 80. Martę i Zuzię poznaliśmy kilka lat wcześniej jako dorosłe kobiety, zagubione, z nie do końca poukładanym życiorysem i rodzicami, którymi trzeba się opiekować. W Zupie nic podróżujemy po świecie ich dzieciństwa. I jest to podróż sentymentalna, bo tak naprawdę w tym dzieciństwie może się odnaleźć każdy widz, jeśli ma lat około czterdziestu.

Widziałam trzy filmy Dębskiej: Moje córki krowy, Zabawę zabawę i właśnie Zupę nic. Łączy je lekkość, zdolność obserwacji życia, wyrazistość postaci i humor. Czasem podszyty goryczą. Najbardziej zaskoczyła mnie Zupa nic. Spodziewałam się jatki, obrzucania słownym mięsem, rodzinnego prania brudów, a tymczasem jest… miłość i wzajemnie wsparcie. Tak po prostu.

Tadeusz jest architektem i życiowym nieudacznikiem. Potrafi nawet zgubić kartki żywnościowe na święta. Jego żona Elżbieta, pielęgniarka, działa w „Solidarności”. Marzy o dobrobycie i wyrwaniu się z Polski. Inni potrafią się „ustawić”, często kosztem zdrady własnych ideałów, oni nie. Może dlatego, że są z rodziny idealistów. Babcia (znakomita Ewa Wiśniewska) brała udział w Powstaniu Warszawskim. Historia ukazana jest jednak w filmie Dębskiej jakby od niechcenia. Szarość PRL – u ma tu trochę za dużo kolorów. Nawet uliczne strajki i pałowanie ludzi przez zomowców jest pozbawione powagi, jaka się należy tego typu tematyce. Takie rzeczy dzieją się tutaj jak gdyby mimochodem i żadnego z bohaterów nie spotyka prawdziwa krzywda. Młodzieńczy dramat przeżywa tylko starsza córka Tadeusza i Elżbiety, Marta, ponieważ wybranek jej serca okazuje się synem zomowca, a zomowcy pobili jej mamę. W tym momencie miałam łzy w oczach. Zawsze porusza mnie wielka historia, w którą uwikłane są dzieci.

Tak naprawdę jednak nie wiem, dlaczego Kinga Dębska zdecydowała się nakręcić Zupę nic. Oto mamy panoramę PRL- u wziętego w żartobliwy nawias i mocno pokolorowanego, obraz rodziny, która się kłóci, ale w gruncie rzeczy jej członkowie daliby się za siebie pokroić, siermiężne realia epoki, które spora część widzów pamięta, dużą dawkę komizmu (scena obiadu u bajecznie bogatego brata Tadeusza, gdy Tadzik nie wie, że krewetek nie je się z ogonem, albo gorliwego odmawiania w łóżku „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” przez dziewczynki i babcię, żeby nie było słychać odgłosów miłości małżeńskiej dochodzących z sypialni rodziców, to prawdziwe mistrzostwo świata!), ale film się kończy i nie wiemy, w jakim celu ta historia została nam opowiedziana. Brakuje pointy. Podano nam zupę bez drugiego dania.

Mimo wszystko film Dębskiej to solidne, dobrze zrobione kino. Warto ten film zobaczyć choćby po to, żeby sobie powiedzieć: nie wszystko stracone. Można być razem nawet gdy nic, ale to absolutnie nic nam nie wychodzi. Jak ta tytułowa zupa. Warto ten film zobaczyć także ze względu na genialne aktorstwo Adama Woronowicza, którego Tadzika nie da się nie lubić, choć czekamy w napięciu, co za chwilę zepsuje, Kingi Preis oraz dwóch dziecięcych aktorek: Barbary Papis i Alicji Warchockiej.

Kinga Dębska traktuje swoich bohaterów z czułością, a to taki balsam dla duszy widza w tej niezbyt czułej rzeczywistości. 

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=HMAC7T3PNks

niedziela, 22 sierpnia 2021


 

Powiew COOL – tury

Antymusical o zabijaniu dziecka

(Annette, reż. Leos Carax, 2021)

Przez pierwsze pół godziny myślałam: nie, to pomyłka. O co tu w ogóle chodzi? To jest pretensjonalne i przekombinowane. Film miał być musicalem opowiadającym o miłości komika i śpiewaczki operowej, i wyjątkowym, prawie nadziemskim talencie, jakim została obdarzona ich córka, tytułowa Annette. A tu taki nie do końca musical: coś tam śpiewają, właściwie na okrągło, i muzyka świetna, ale wątek miłosny z minuty na minutę coraz bardziej „niemusicalowy”, atmosfera gęstnieje i zaczyna przypominać thriller, nie ma prawie żadnych dialogów i choreografii, wokal Adama Drivera i Marion Cotillard mocno odbiegający poziomem od broadwayowskiego, a Annette nie jest żywym dzieckiem, lecz animowaną lalką. Do tego jeszcze przez prawie cały film muszę oglądać psychopatyczną gębę głównego bohatera, komika Henry’ego, genialnie, ale irytująco zagranego przez Adama Drivera. Aktor zupełnie nie broni postaci. Ani przez sekundę nie uwodzi widza, nie oszukuje go, nie mami własną atrakcyjnością. Scena standupowego występu bohatera, kiedy Henry pokazuje widowni tyłek, jest idealną charakterystyką tej postaci: mrocznej, egocentrycznej, psychopatycznej. Jego ukochana, poruszająco zagrana przez Marion Cotillard,  jest zupełnie inna: subtelna, nadwrażliwa, tęskniąca za miłością. Nieszczęśliwe love story dzieje się na tle agresywnych realiów show biznesu i widowni, która chce pożreć swoich idoli. Od samego początku czuję jakiś niepokój i rzeczywiście: akcja zmierza w stronę absurdalnej katastrofy. W pewnym momencie nie wiadomo, co tutaj jest rzeczywistością, a co operą, co jest opowiedziane na serio, a co jest kabaretem, co jest obrazem życia, jakie znamy z własnych doświadczeń, a co filmem. Kiedy bohater żartuje, że załaskotał żonę na śmierć, a kiedy rzeczywiście ją zabija i żarty się kończą? Kiedy bohaterka umiera na scenie, a kiedy naprawdę? I co właściwie jest prawdą?

Ten zamierzony surrealizm jest właśnie siłą filmu Caraxa. Jego twórcy burzą wszelkie nasze przyzwyczajenia. Skoro się wybieramy na musical, to musi być dużo rytmicznych, melodyjnych piosenek, nieskomplikowana fabuła, widowiskowe układy choreograficzne, kolory, a na końcu długie i szczęśliwe życie pary głównych bohaterów – oczywiście już poza kadrem.

Tymczasem w Annette życie bohaterów nie jest ani szczęśliwe, ani długie. Związek psychopatycznego egocentryka, któremu nie idzie kariera, ze światowej sławy śpiewaczką operową, której kariera idzie jak burza,  nie może się dobrze skończyć. Pojawia się konflikt i doskonale wiemy, kto zapłaci za porażkę mężczyzny: kobieta. Bo kobieta jest jak ćma, która zbliża się do destrukcyjnego ognia.

Pojawia się jednak problem w postaci dziecka. W dodatku cudownego. Mała Annette – niczym mityczna syrena -  jest obdarzona nadludzko pięknym głosem. Zaczyna śpiewać zawsze przy świetle księżyca albo lampy. Staje się więc dla ojca sposobem na zaspokojenie żądzy zysku i sławy. Zabawką. Małpką do wystawiania na pokaz. Zresztą dziewczynka nie rozstaje się z maskotką: właśnie pluszową małpą. Standupowy program jej ojca nosił tytuł „Boska małpa”. To nie przypadek.

Przez cały czas trwania filmu, aż do ostatniej sceny zastanawiałam się, w jakim celu reżyser w roli tytułowej „obsadził” lalkę. Drażnił mnie ten pomysł. Wydawał mi się pretensjonalny. Zrozumiałam zamysł dopiero w scenie finałowej, kiedy do przegranego Henry’ego, odbywającego karę w więzieniu, strażnik przyprowadza Annette. I nagle lalkę zastępuje żywa dziewczynka. Już nie śpiewa, lecz mówi: okrutne słowa o tym, że nie czuła się kochana, że była zabawką w rękach obojga rodziców, że nigdy w życiu już nie zaśpiewa, że potłukła wszystkie lampy i że czuje w sobie jedyne pragnienie zemsty. W oczach małej widać głęboki, smutek i pustkę, co w zestawieniu z wiekiem dziewczynki (ok. 6 lat) jest przejmujące. Dialog przeradza się potem w muzyczny duet ojca i córki, od którego miałam porządne ciarki na plecach.

Ta właśnie scena wbiła mnie w fotel i pomogła zrozumieć, po co właściwie przez dwie godziny opowiadano mi tę dziwną, odrealnioną historię przypominającą trochę teatr absurdu, a trochę halucynacje po substancjach psychoaktywnych.

Już wiem. Annette to antymusical o zabijaniu dziecka: czyli tego, co w nas najpiękniejsze, najbardziej wrażliwe i niewinne.  Dziecko mogą zabić jego rodzice i dzieje się tak zawsze wtedy, gdy jest ono jakąś kartą przetargową. Ale można też zabić dziecko w sobie i to jest największa zbrodnia. Wtedy przestajemy kochać.

Takich Annette jest całe mnóstwo w szkole, w której pracuję. Przypuszczam, że we wszystkich innych szkołach również. Annette są dziećmi alkoholików, ofiarami przemocy albo braku uwagi, jakiej potrzebują od rodziców, świadkami kłótni doprowadzających do rozwodu. Annette zmagają się z depresją albo anoreksją. Popadają w nałogi albo podejmują próby samobójcze.

Annette wołają o miłość. Ale przychodzi taki moment, że gasną ich lampy i milknie ich śpiew. Wtedy jest już za późno.

Warto ten film zobaczyć. To bardzo mocny komentarz do świata, w jakim żyjemy. Nie dziwię się, że dostał Złota Palmę w Cannes za najlepszą reżserię. To aż za mało.

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=nbucTKORxPc




niedziela, 15 sierpnia 2021


 

Świątecznie…

Maryja pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu. (Łk 1, 56)

Dzisiejsza Ewangelia to przede wszystkim jedno z najpiękniejszych spotkań biblijnych kobiet – Maryi i Elżbiety – i jedno z najpiękniejszych uwielbień Boga, odnotowane w Biblii: Magnificat, pieśń Maryi. Odmawiam lub śpiewam ją codziennie podczas wieczornej liturgii godzin. Znam na pamięć. Ta pieśń mówi o istocie powołania, każdego powołania: zaufaniu Bogu. Decyzja o tym, żeby całkowicie zaufać Bogu wymaga odwagi. Najpierw jest radość, poczucie absolutnej wolności i odnalezionego sensu. Ci, którzy mają za sobą doświadczenie rekolekcji, które odmieniły ich życie, albo neofici wiedzą, o czym mówię. Ale przychodzi taki moment, kiedy trzeba „wrócić do domu” czyli zmierzyć się z sobą i z rzeczywistością, w jakiej żyjemy. Z codziennością, monotonią, kiedy „nic się nie dzieje”, konfliktami z najbliższymi czy współpracownikami, przeżywanymi kryzysami. Powiedzenie Bogu „tak” nie oznacza anulowania problemów. Oznacza, że nie muszę się mierzyć z tymi problemami sama. On jest blisko i mnie poprowadzi.

sobota, 14 sierpnia 2021


 

Powiew COOL - tury

Wróżenie z ciastek

(Czarna owca, reż. Aleksander Pietrzak, 2021)

Kino w połowie sierpnia  raczej mnie nie zachęca swoimi propozycjami. Piękna i rzeźnik, Wyprawa do dżungli, Legion samobójców czy Kosmiczna era to nie są tytuły, na które poluję. Moją uwagę przykuła jednak Czarna owca Aleksandra Pietrzaka. Wydawała się najsensowniejszą opcją na wakacyjny seans z mamą. Myślałam: ot, komedyjka dla niezbyt wyrafinowanych intelektualnie odbiorców, miejmy nadzieję, że sprawnie zrobiona. Co prawda nie mam zaufania do filmów, w których pojawia się wątek LGBT – nie dlatego, że wypieram ze swojej świadomości ten aspekt życia społecznego, lecz dlatego, że boję się nachalności w przekazywaniu tego typu treści – ale postanowiłam film obejrzeć.

Już po pierwszych minutach wiedziałam, że to świetna robota reżysera i scenarzysty, Bartosza Kozery. Po kolejnych kilku minutach zrozumiałam, że nie mam do czynienia z głupią komedyjką. Chyba w ogóle nie jest to komedyjka, choć historia opowiedziana jest lekko i momentami bardzo zabawnie. Trudno na przykład się nie śmiać, kiedy dziadek podczas drętwego spotkania rodzinnego, gdy napięcie sięga zenitu, wykrzykuje: Achtung, Achtung, Alles Papieren!, i są to jedyne słowa, jakie wypowiada w całym filmie.

Czarna owca jest komedią gorzką, prowokującą do refleksji nad własnym życiem. Opowiada o rodzinie noszącej znaczące nazwisko: Gruz. Tytułowa „czarna owca” to Magda, przykładna żona, matka rodziny i nauczycielka w szkole katolickiej, która okazuje się być lesbijką i postanawia zacząć nowe życie. Ale to także Arek, jej mąż, życiowy nieudacznik, który ukrywa paskudny fakt z rodzinnej przeszłości, a także ich syn, youtuber Tomek, który nagle staje przed wyborem: spełniać swoje życiowe marzenia czy dorosnąć do roli mężczyzny i ojca. Najmądrzejszy z całego towarzystwa jest chyba cierpiący na demencję dziadek. Może dlatego, że nic nie mówi.

Dochodzimy do wniosku, że każdy z nas w jakimś momencie życia może być taką „czarną owcą”: zawsze, gdy przeżywa kryzys, staje na życiowym zakręcie, musi podjąć decyzję, która wywraca mu świat do góry nogami. Ale co to za świat? Rutyna, wydeptane ścieżki konformizmu, poplątane relacje, których już się nie chce odplątywać, bo to wymaga wysiłku. Czy warto więc tego świata żałować?

Film nie daje oczywistych odpowiedzi. Kiedy Tomek jest zmuszony wybrać pomiędzy podróżą „dookoła świata” w celu zebrania materiału do kasowego kanału na YouTube a pozostaniem przy dziewczynie, która lada dzień ma urodzić jego dziecko, daje do ręki dziadkowi dwa ciastka. Decyzję uzależnia od tego, które ciastko wybierze dziadek. Tymczasem dziadek wcina oba naraz… Arek po rozstaniu z żoną jest wreszcie – jak się wydaje – szczęśliwie zakochany w pięknej nauczycielce angielskiego. Ta jednak jest świadkiem jego kłótni z Magdą. Ty ją nadal kochasz – mówi ze smutkiem. Tymczasem Magda po rozstaniu z mężem powinna być szczęśliwa. „Powinna” jest tutaj określeniem bardzo adekwatnym, bo Magda szczęśliwa nie jest. Pozostało w niej jakieś pęknięcie, niepokój, niepewność, czy dobrze wybrała. Zresztą bardzo mi się podoba wątek Magdy: jej homoseksualne tęsknoty i relacje nie są pokazane w sposób ostentacyjny. Reżyser je zaledwie zarysowuje. Magda jest w swoich dylematach zagubiona, jakby tym wszystkim przytłoczona i przez to głęboko ludzka. Dlatego jej historia mnie przekonuje.

I to jest właśnie siłą Czarnej owcy: ta nieoczywistość. Trudna i bardzo długa droga do samego siebie, droga, jaką musi przebyć każdy bohater i każdy widz.

Mocną stroną filmu jest także znakomita gra aktorów pierwszoplanowych: Magdaleny Popławskiej, Arkadiusza Jakubika, Kamila Szeptyckiego i Agaty Różyckiej, ale także prawie niema rola Włodzimierza Pressa jako dziadka oraz epizody: licealistki, która chce dokonać coming – outu (Edyta Bełza), pani ginekolog, która z pogardą patrzy na młodego ojca, który nie dorósł do ojcostwa (Anna Gajewska), i zasadniczego księdza dyrektora szkoły katolickiej (Robert Talarczyk).

Film Pietrzaka w swojej stylistyce bardzo mi przypomina komedie Marka Koterskiego i Zabawę Zabawę czy Moje córki krowy Kingi Dębskiej: sarkazm, czarny humor i gorzka refleksja podane w lekkiej formie, jak gdyby od niechcenia.

Podsumowując: warto iść na Czarną owcę. Choćby po to, żeby zrozumieć, że odpowiedzialności za życie własne i tych, których kochamy, nie nabywa się drogą wróżenia z ciastek. Dziadek może zjeść wszystkie i co wtedy?

Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Czarna+owca+Zwiastun+nr+1-58139




wtorek, 10 sierpnia 2021

Książka z duszą

To by mogły być nasze przyjaciółki

(Karolina Guzik, 11 kobiet. O czym inni nie chcą rozmawiać, Edycja Świętego Pawła 2021)

Bardzo często przyłapuję się na ogromnym lęku przed cierpieniem, chorobą i śmiercią. Im więcej mam lat, tym lęk jest silniejszy. Odkrywam, jak trudno mi zaufać Panu Bogu. Tymczasem czytam o młodym człowieku, który umiera na glejaka i… się cieszy. Jestem podekscytowany, że być może niedługo zobaczę się z Bogiem – mówi. Jego żona Katarzyna nazywa go „Moim Niezwykłym Mężem” i z taką właśnie czułością pisze o nim na swoim blogu, a człowieka całkowicie zdanego na jej opiekę pielęgnuje z miłością.

Katarzyna to jedna z bohaterek książki Karoliny Guzik 11 kobiet. Poznajemy tam także Marzenę i Jolantę (mamę autorki) zmagające się z nowotworem, Maję i Dorotę, które doświadczyły śmierci dziecka, Annę, matkę dziecka z niepełnosprawnością, Klarę walczącą z depresją, Agatę – matkę dwójki adoptowanych dzieci i syna z zespołem Downa, kobietę po rozwodzie, Justynę, która zmagała się z niepłodnością i założyła Fundację Instytut Nadziei – obecnie mamę długo wyczekiwanych dzieci – i Ewę, która nadal stoi wobec wyzwania, jakim jest dla niej niepłodność. Wreszcie – niezwykle twórczą i aktywną Tisę, założycielkę Fundacji „Gajusz” i hospicjum perinatalnego.

Jedenaście trudnych wywiadów. Jedenaście tematów, których po ludzku nie sposób udźwignąć. Dlatego podtytuł „O czym inni nie chcą rozmawiać” jest tu jak najbardziej adekwatny.

Nie jest to jednak książka o nieszczęściach, jakie się mogą przytrafić kobietom. To raczej opowieść o mądrej, silnej kobiecości i o nadziei. Żadna z rozmówczyń Karoliny Guzik nie jest superbohaterką. Przyznają się do porażek, depresji, kryzysów, załamań. Zawsze jednak pojawia się Ktoś, kto pomaga im wyjść z ciemności – Bóg – choć ich droga do wiary często jest skomplikowana i nieoczywista. Zawsze też pojawiają się bliscy i przyjaciele, którzy je wspierają.

Rozmówczynie Guzik mówią o sile modlitwy i sakramentów, ale nie jest to tania, naiwna religijność. To jest zmaganie i bohaterki książki potrafią się do tego przyznać bez koloryzowania, idealizowania własnej historii i moralizowania: W szpitalu dostałam raz w kroplówce lek. Jeśli dobrze pamiętam – paracetamol, nic groźnego. Kiedy popatrzyłam na ten woreczek z lekiem, dostałam takiego ataku paniki, że poszłam do toalety i dosłownie zaczęłam wyć i modlić się, że nie chcę umierać. Byłam nie do opanowania – wspomina jedna z nich.

Tytułowe „11 kobiet” to by mogły być nasze przyjaciółki, koleżanki z pracy, sąsiadki, siostry. Nie są ani celebrytkami – choć często są obecne w przestrzeni medialnej – ani wielkimi świętymi czy mistyczkami. Przyznają się do słabości: strachu, niewiary, buntu wobec Boga i poczucia straty. Dlatego mogą być inspiracją w przeżywaniu wszystkiego, co po ludzku nas przerasta. I wtedy właśnie – w takim poczuciu bezradności – możemy doświadczyć czułości Boga.

Zachęcam do lektury.

 

niedziela, 1 sierpnia 2021


 

Myśli niedorzeczne

Dlaczego nadal chcę chodzić do dominikanów?

Tak: mogę siebie nazwać Dorosłym Dzieckiem Dominikanów. Kiedy te wszystkie przerażające rzeczy działy się we Wrocławiu, to ja także byłam w duszpasterstwie akademickim. Tyle że w Krakowie.

Określenie „dorosłe dziecko” ma bardzo wieloznaczną konotację. Jeśli ktoś jest czyimś dzieckiem, to znaczy (przynajmniej powinno znaczyć), że ta relacja jest bliska, rozwojowa, pełna miłości. Dorosłość kojarzy się z wewnętrznym zintegrowaniem, odpowiedzialnością, dojrzałością. Ale „dorosłe dzieci” to także osoby zranione. W języku, również potocznym, funkcjonują takie określenia jak DDA: Dorosłe Dzieci Alkoholików czy DDD – Dorosłe Dzieci z Rodzin Dysfunkcyjnych.

Czy duszpasterstwo dominikanów jest taką „rodziną dysfunkcyjną”? Na pewno nie. Jednak dla tych, którzy doświadczyli przemocy psychicznej i seksualnej ze strony ojca Pawła M. to będzie coś jeszcze gorszego: miejsce niewyobrażalnego zranienia. Może dla niektórych te rany są tak głębokie, że nie są w stanie ich wyleczyć. I tutaj rozumiem pełną bólu wypowiedź Piotra Żyłki opublikowaną w „Więzi” jako odpowiedź na reportaż Pauliny Guzik. Ale gdy czytam słowa: Dziś czuję, że do momentu, kiedy w waszym zakonie nie zajdą radykalne zmiany, nie będę w stanie i nie chce uczestniczyć w liturgii ani w żadnych innych spotkaniach w waszych klasztorach -  to czuję ogromny smutek. Bardzo Cię, Piotrze, cenię, bo wyczuwam w Twoich tekstach wielką troskę o Kościół, zwłaszcza ten najuboższy i najbardziej bezbronny. Potwierdzasz to swoim życiem, czym mnie po prostu zawstydzasz, prowadząc z rozmachem inicjatywę Zupa na Plantach. No i nie sposób Cię nie lubić za szacunek i miłość, jaką masz wobec naszych sióstr, zwłaszcza z Broniszewic. Ale Twoje słowa w opublikowanym w „Więzi” artykule Dorosłe Dzieci Dominikanów  bardzo trudno mi przyjąć. Dlaczego? Kościół dominikanów to dla mnie miejsce, gdzie zaczęła się moja przygoda z Jezusem. Miejsce, które ukształtowało moją wiarę. Pamiętam swoje naiwne przekonanie, że tak wygląda CAŁY Kościół. Jak u dominikanów. Że wszędzie jest taka liturgia, taki poziom kaznodziejstwa, taki sposób prowadzenia duszpasterstwa, takie właśnie traktowanie ludzi. Skąd miałam wiedzieć, że nie, skoro nie miałam wcześniej żadnych innych doświadczeń z Kościołem? Pierwszą Komunię przyjęłam w wieku lat 22, w Wielki Czwartek 1998 roku, u dominikanów na Stolarskiej… Bardzo szybko się przekonałam, że z tym Kościołem, to jest inaczej niż mi się wydawało, ale wiedziałam już, że chodzi o coś o wiele większego niż ładny śpiew i mądre kazania. Chodzi o Chrystusa i Jego sakramenty. Powoli we mnie dojrzewała świadomość, że jestem tu i w każdym innym kościele DLA NIEGO.

Ojców dominikanów, którzy wtedy budzili mój zachwyt, już dawno nie ma. Rozjechali się po różnych innych klasztorach, a dwóch odeszło z zakonu. A jednak w tamtym czasie Bóg posłużył się w moim życiu właśnie nimi. Takimi marnymi narzędziami.

Teraz, po latach, już jako dominikanka, sama mam świadomość, że jestem równie marnym narzędziem. A może jeszcze marniejszym… Że robię Panu Jezusowi kiepski PR. Ale wiem także, Kto mnie prowadzi i dla Kogo noszę ten biały habit.

Dziękuję, Piotrze, za to, że przytoczyłeś  na Twoim blogu to, co dwa dni temu napisali wrocławscy dominikanie do ofiar Pawła M.: Nie znamy wprawdzie Waszych imion ani twarzy, ale od kilku miesięcy z bólem i wstydem poznajemy Waszą historię – historię  krzywd, jakich lata temu doznaliście od naszego współbrata Pawła, ale też historię cierpienia spowodowanego przez wieloletni brak adekwatnej odpowiedzi czy sprawiedliwej pomocy dla Was ze strony zakonu. (…). Jeśli, jak opowiadacie w reportażu  p. Guzik, tym, co najbardziej was boli, jest brak kontaktu, to my z naszej strony chcielibyśmy takie właśnie osobiste spotkanie zaproponować.

To, co się dzieje w Kościele, jest dla mnie nie do pojęcia, a  z drugiej strony świadczy o tym, że powołanie jest czymś bardzo kruchym i nieuchwytnym, i bez Jezusa niemożliwym do ocalenia.

I ciągle słyszę w sercu fragment Ewangelii św. Jana:

A światłość w ciemności świeci

I ciemność jej nie ogarnęła.

(J 1, 5)

Nie ma takiej ciemności, której by nie pokonało zwycięstwo Krzyża. Dlatego kocham Kościół. Również kościół dominikanów. I mam nadzieję, Piotrze, że spotkamy się na Stolarskiej na jakiejś „dwunastce”. Akurat jestem w Krakowie na urlopie.