wtorek, 27 października 2020


 

Zapiski pandemiczne

Kilka pytań przy odmawianiu komplety

Jest wieczór. W naszej kaplicy trwa modlitwa wieczorna: kompleta. Recytujemy słowa hymnu, który daje nadzieję:


Chryste, Tyś dniem pełnym blasku,

Rozpraszasz nocne ciemności,

W Tobie początek jest światła

I nim obdarzasz wybranych.

 

Nie ma takiego zła, którego Jezus by nie zwyciężył. Nagle hałas: pod naszymi oknami przewala się skandujący tłum. To nie przypadek: wiedzą, że tu jest kościół i klasztor jezuitów, może niektórzy nawet wiedzą, że my tu mieszkamy. Mam nieprzyjemne skojarzenia z rewolucją francuską i bolszewicką. Nie przypuszczałam, że to, o czym czytałam w książkach i oglądałam w filmach, będzie się działo na moich oczach. Zastanawiam się, kiedy zaczną walić kamieniami w szyby i dobijać się do drzwi. Patrzę w okno: w większości bardzo młodzi ludzie. Może wśród nich są nasi znajomi, ale pod maseczkami nie widać.

Znajomy ksiądz do mnie pisze na Messengerze: „Proszę o modlitwę. Czuję strach przed tłumem. Jeśli zaczną ferować wyroki, ja jako ten potwór pójdę na pierwszy ogień. Ale jeśli tak ma być, pochylę głowę. Czuję strach…”

Ja też.

Dzielę się swoimi odczuciami z moim przyjacielem. Odpisuje, że Jezus się nie bał. On by w takiej sytuacji wyszedł. A ja myślę, że się bał, bo strach jest rzeczą ludzką, tylko nie pozwolił, żeby strach przejął nad Nim kontrolę. Może przyjdzie taki moment, że wyjdę i powiem im, że czuję ogromny smutek. Że widzę ich zagubienie. Że w oczach tej młodzieży – być może moich uczniów, aktorów z grupy teatralnej, absolwentów, tych,  którzy przychodzili do mnie na herbatę i zwierzali się ze swoich małych końców świata – dostrzegam wołanie o miłość, pustkę, bezradność i życiowy bagaż, który jest dla nich o wiele za duży. Że nic się nie zmieniło: nadal ich kocham - właśnie takich zacietrzewionych, wrzeszczących, pełnych nienawiści.

Tak, zaraz mi powiedzą, że nie rozumiem. Że nie widzę dramatu kobiet ani tego, co wyprawia rząd, a wraz z nim Kościół. Że „grzecznie już było”. Otóż widzę. Zdaję sobie sprawę ze złożoności problemu. Nie mogę pojąć, dlaczego Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok o całkowitym zakazie aborcji w tak trudnym dla nas momencie, kiedy szaleje pandemia, panuje chaos i wszyscy się boją, że ludzie zaczną umierać na ulicy. Nie mogę też pojąć, dlaczego nasze państwo nie otacza opieką matek, które już urodziły, a ich tak cudowni do tej pory mężczyźni zniknęli z ich życiorysu, gdy tylko pojawił się „kłopot” w postaci niepełnosprawnego dziecka. I dlaczego takie dzieci nie otrzymują wystarczających środków na rehabilitację, edukację i po prostu godne życie. Takie potraktowanie obywateli, a zwłaszcza ich żeńskiej części, rodzi we mnie, kobiecie, złość. Ale równie wyraźnie widzę, że agresja może zrodzić tylko jeszcze większą agresję, aż do rozlewu krwi. A to już w historii przerabialiśmy. Zawsze chodziło o „coś”, czemu winni byli jacyś „oni”: monarchia, arystokracja, burżuazja, a co za tym idzie – Kościół. Winni byli także swego czasu Żydzi, którym na dobry początek powybijano w 1938 roku szyby w oknach i spalono synagogi…

Tamte rewolucje wybuchały, bo określonej grupie ludzi brakowało chleba. Mieli nadzieję, że nareszcie wszyscy będą godnie żyć. Złudne nadzieje, ale jednak nie pozbawione dramatycznych podstaw. A ja pytam: o co dzisiaj toczy się ta walka? O nieograniczone prawo wyboru. O życie opcjonalne, które w każdej chwili mogę wymienić na łatwiejsze, wygodniejsze, przyjemniejsze i uniknąć konsekwencji.

„Kobieta ma wybór”; „Wara od mojej macicy”; „Nie będę niczyją męczennicą” – to tylko niektóre hasła. I jeszcze religijny level hard, zdobiący od niedzieli ściany wielu kościołów w Polsce: „Szkoda, że Maryja nie zrobiła aborcji” i „Maryja miała wybór”. Tak, miała. Tyle tylko, że decyzja, jaką miała podjąć, dotyczyła POCZĘCIA, a nie URODZENIA już poczętego dziecka.

Tak, kobieta ma wybór.  Jak w każdym innym wypadku. Bo przecież wybieram, czy chcę kogoś skrzywdzić, czy nie. Mogę nawet zabić swojego wroga. Najprawdopodobniej trafię wtedy do więzienia. Nikt z tym przepisem nie dyskutuje, bo przecież to oczywiste, że w cywilizowanym świecie ludzi nie wolno zabijać. Dotyczy to także osób z głęboką niepełnosprawnością fizyczną czy intelektualną albo terminalnie chorych. Religia i światopogląd nie ma tu nic do rzeczy. Ludzi nie wolno zabijać i tyle.

Właśnie: LUDZI. Nasuwa mi się pytanie: od którego momentu życia zaczyna się człowiek? Skąd mam wiedzieć, że to „już”? Że nadszedł ten magiczny moment przemiany zygoty, zarodka, płodu, zlepku komórek w pełnoprawnego obywatela?

Nie odpowiem na te pytania. Nie to jest moim celem. Nie będę też nikogo osądzać, bo nie mam prawa. Chciałabym przytulić te wszystkie rozpaczliwie krzyczące kobiety i powiedzieć: jestem z Wami. Wiem, że od czegoś się to zaczęło. Jest jakiś poważny powód Waszego krzyku. Nie jestem w stanie zmienić tej sytuacji. Nie zmienię też nastawienia księży i biskupów, którzy powtarzają gładkie hasła o obronie życia, ale nie pokazują swoim życiem, że poszli drogą Miłości. Boli mnie to bardzo, ale też jest dla mnie szansą na zweryfikowanie własnego życia: czy ja jako siostra zakonna, katechetka, kobieta i po prostu człowiek jestem na co dzień świadkiem czułej miłości Boga? Dzisiejsza liturgia słowa mówi o królestwie Bożym, które jest czymś bardzo małym i niepozornym – jak ziarnko gorczycy. Może z niego wyrosnąć piękny krzew tylko wtedy, gdy o nie zadbam i dam mu czas.  

niedziela, 25 października 2020


 

Niedzielnie…

 „Będziesz miłował” (Mt 22, 37). Tylko tyle czy aż tyle?

Dzisiejsza Ewangelia to odpowiedź na wszystko, co teraz przeżywamy: pandemiczny chaos, spory o wywiad z kardynałem Dziwiszem na temat odpowiedzialności Kościoła za pedofilię, wypowiedź papieża Franciszka o związkach homoseksualnych, demonstracje przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego…

Nie będę tutaj bronić biskupów, którzy uchylają się od odpowiedzialności za zbrodnię pedofilii.

Nie wiem, co myśleć o wypowiedzi papieża. Czy jako głowa Kościoła powinien zabierać głos w sprawie związków, które i tak nie mogą być związkami sakramentalnymi, bo nie ma ku temu podstaw biblijnych i tego żaden papież nie może zmienić?

Nie wiem też, jak ustosunkować się do decyzji TK, choć bezwarunkowo wybieram życie i uważam, że powinno być prawnie chronione. Również, a może przede wszystkim, to najbardziej bezbronne: nienarodzone. Czy jednak na pewno dobrym rozwiązaniem jest siła? Forsowanie ustawy wtedy, gdy ludzie są sparaliżowani strachem przed pandemią? A co zrobić z faktem, że nie ma odpowiedniej pomocy dla matek, które już urodziły i nie wiedzą, co dalej? I z brakiem wsparcia dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnościami i ich opiekunów? Nie wiem.

Czy naprawdę jesteśmy w stanie dojść do porozumienia, gdy policja będzie stosować wobec demonstrantów gaz łzawiący i granaty hukowe? A  z drugiej strony - czy okrzyki młodych ludzi, również moich uczniów, i całego mnóstwa moich światłych znajomych pod adresem rządzących: „wypier…ć” i nakładki na zdjęciach profilowych z hasłami „chcę abortować mój rząd” dadzą jakieś konstruktywne rozwiązanie? Wątpię.

Mam coraz więcej wątpliwości.

Tymczasem Covid nam pokazuje, jak kruche jest nasze życie. Możemy nie zdążyć z przebaczeniem. Wyjściem w stronę drugiego człowieka. Nauczeniem się jego odmienności. Wysłuchaniem jego opowieści.

Życie zakonne, spotkania z ludźmi, praca z młodzieżą to dla mnie nieustanne słuchanie czyjejś opowieści – jakże różnej od mojej i jak bardzo podobnej ze swoją tęsknotą za czułością, potrzebą akceptacji, wołaniem o miłość…

Życie zakonne i w ogóle kontakt z drugim człowiekiem to także nieustanne uczenie się siebie. Odkrywanie, jak daleko mi jeszcze do ewangelicznej miłości bliźniego. Jak często chcę nagiąć rzeczywistość, żeby było „po mojemu”. Bo moja prawda – niczym w kultowym Dniu świra Marka Koterskiego – jest przecież „najmojsza”. Jak trudno mi zrozumieć współsiostrę, dla której ważny jest porządek w pokoju i ładne firanki, a ja żyję tęsknotą za niewykonalnymi w tej chwili próbami do nowego spektaklu i nawet tych nowych firanek nie zauważam…

Podziały są czymś ludzkim. Tacy jesteśmy po grzechu pierworodnym. Ale miłość ponad podziałami jest już czymś Boskim. Dlatego Bóg stał się człowiekiem: żeby nauczyć nas na nowo kochania. Pomimo tego, co nas różni. A wtedy wyroki żadnego ludzkiego trybunału nie będą już potrzebne. Gaz łzawiący też nie. Zawsze wybierzemy życie – bo przecież Życie zwyciężyło śmierć.

 

 

sobota, 24 października 2020


 

Powiew COOL - tury

Potrzebujemy takich książek

(Maria Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Stalowe niebo, Książnica 2020)

Stalowe niebo, druga część powieści Marii Paszyńskiej Wiatr ze Wschodu, powstawała – jak przyznaje sama autorka – w trudnych okolicznościach wiosennego lockdownu. Moja lektura przypadła na równie trudny czas: kiedy liczba zakażeń dochodzi do kilkunastu tysięcy, a kraj zostaje sparaliżowany obostrzeniami przypominającymi drugi lockdown…

Dlaczego o tym piszę? Bo potrzebujemy książek, które są o nas. O tym, co przeżywamy. Książek, które dają nadzieję, a równocześnie są autentyczne, pozbawione naiwnego they lived happily ever after.  To wszystko można powiedzieć o kolejnym – po Owocu granatu – cyklu Marii Paszyńskiej. Co jednak ma wspólnego bolszewicka Rosja z lat 1920 – 22 ze światem sparaliżowanym pandemią sto lat później? I gdzie w opowieści o owładniętej terrorem Rosji można tę nadzieję odnaleźć?

Świat pandemiczny przypomina reżim totalitarny. Czy tego chcemy, czy nie. Kiedy ostatnio rozmawiałam z moimi nastoletnimi uczniami, doszliśmy do wniosku, że datą graniczną rozpoczynającą nową epokę w kulturze może być właśnie wybuch pandemii koronawirusa, tak, jak kiedyś wybuch drugiej wojny światowej. Nigdy już nie będzie tak samo. Nawet, jak zdejmiemy maseczki i skończą się wszystkie kwarantanny. Tkwimy w globalnym więzieniu. Drugi człowiek staje się zagrożeniem. Lepiej się nie spotykać. Zgromadzenia są objęte zakazem. Tracimy wszystko, co kochamy: możliwość realizowania pasji i marzeń, swobodę poruszania się, czasem również relacje. Bolszewicka Rosja była bardzo pod tym względem podobna. Niebo było – zgodnie z tytułem powieści - stalowe i klaustrofobiczne jak rzeczywistość przesiąknięta strachem.

A nadzieja? Zawsze przychodzi wraz z miłością i pasją szukania dobra nawet w najbardziej podłym świecie. I tutaj pojawiają się młodzi bohaterowie znani z pierwszej części: Ukrainka Anastazja, jej polski ukochany Kazimierz i Rosjanin Borys. Ich losy coraz bardziej się komplikują i splatają. Stalowe niebo nie jest romansidłem naiwnie ukazującym miłość, która zawsze zwycięża i obowiązkowo musi się skończyć ślubem. Owszem, w powieści dochodzi do ślubu, nawet dwóch, ale niekoniecznie takich, jakich byśmy oczekiwali. Są to śluby pośpieszne i desperackie. Śluby podyktowane potrzebą bliskości i lękiem przed samotnością. Trudno się więc dziwić, że nie przynoszą bohaterom upragnionej bliskości i nie koją ich lęków. Miłość Anastazji i Kazimierza jednak nie gaśnie pomimo braku perspektyw wspólnego życia. Sama jestem ciekawa, jak autorka poprowadzi ich dalsze losy, bo w przygotowaniu kolejny tom Wiatru ze Wschodu. Ale myśląc o miłości, widzę tu inną postać: doktora Kirsanowa., znakomitego chirurga. Starego człowieka, który zaopiekował się Anastazją, nie oczekując nic w zamian. Dziewczyna właśnie wyszła z polskiego więzienia, do którego trafiła w wyniku niesłusznego oskarżenia, i wróciła do Petersburga – miasta, które po rewolucji w niczym już nie przypomina carskiej krainy baśni. Swoje kroki kieruje właśnie do niego – poznali się jeszcze w czasie wielkiej wojny w szpitalu polowym, gdy jako sanitariuszka asystowała mu przy operacjach.

Wątek relacji starca i młodziutkiej dziewczyny wzruszył mnie w powieści Paszyńskiej najbardziej. Miłość, którą obdarza Anastazję doktor Kirsanow jest czuła, czysta i absolutnie bezinteresowna: Trwali tak – rodzic, który stracił córkę, i dziecko, które nigdy nie miało ojca – złączeni tęsknotą i nadzieją, że być może zdołają wypełnić trawiącą ich pustkę. Ta ich dziwna miłość – niemiłość jest w powieści najciekawsza. Kirsanow  jest dla Anastazji – adeptki chirurgii (co w tamtych czasach było w wypadku kobiet fenomenem) mistrzem, mentorem, a przede wszystkim kimś, kto wierzy w jej możliwości. To właśnie przy nim sierota, która nie może sobie znaleźć miejsca w świecie, rozwija skrzydła. Przegadali niejeden wieczór. Przeczytali wspólnie niejedną książkę, nie tylko z dziedziny medycyny. Kirsanow pokazał młodej dziewczynie, której się wydawało, że bez ukochanego Kazimierza jest nikim, że może walczyć o swoje marzenia. Sięgać po niemożliwe. Dokonać przełomu w radzieckiej medycynie.

Szkoda mi starego doktora, któremu nie udało się zdobyć całkowitego zaufania Anastazji. Dotrzeć do jej serca. Odkryć jej tajemnicę. Przypomina mi profesora, którego spotkałam podczas studiów polonistycznych. Mojego osobistego „Kirsanowa” - czyli kogoś, kto uwierzył, że potrafię więcej niż mi się wydawało. Kiedy spotkaliśmy się po latach, z zapałem przeczytał maszynopisy moich dwóch powieści i cieszy się moimi kolejnymi sukcesami.

Inną fascynującą postacią jest wyrazista, złożona i wielobarwna Anastazja. Nie jest typową „amantką” czekającą, aż ukochany do niej wróci na białym koniu i wybawi ją od całego zła tego świata. Anastazja jest kobietą czynu. Łamie wszelkie stereotypy: zarówno dotyczące miejsca kobiety w patriarchalnym społeczeństwie sprzed stu lat, jak komunistycznej działaczki. Panna Szewczenko nie jest bowiem ani zaszywającą się w kuchni gąską, ani bladolicą kochanką żyjącą jedynie powietrzem i obecnością ukochanego przy boku, ani bezpłciową istotą w czerwonym krawacie powtarzającą bezmyślnie bolszewickie hasła. Anastazja jest kobietą z krwi i kości. Kobietą, której – poza tęsknotą za ukochanym mężczyzną, niedostępnym w wyniku feralnych okoliczności – o coś w życiu chodzi. To rewolucjonistka. Człowiek z pasją. Dlatego tak bardzo mi bliska. Oto marzy o zawodzie lekarza i podejmuje studia w Piotrogradzie. Równocześnie dzięki protekcji Kirsanowa zatrudnia się w szpitalu jako pielęgniarka i asystuje przy trudnych zabiegach chirurgicznych. Szybko okazuje się, że posiada nieprzeciętne zdolności w tym kierunku… Nie waha się nawet przed ryzykiem, gdy chodzi o ratowanie życia pacjentki - przeprowadzeniem zabiegu cesarskiego cięcia, choć nie ma jeszcze kwalifikacji: Ciepły promień padł na kredowobiałą twarz kobiety przykrytej prześcieradłami leżącej na stole operacyjnym, i mignął w miedzianych włosach drugiej, stojącej nad nią z lśniącym skalpelem w dłoni. Kolejnym krokiem w jej zawodowym życiu będzie skonstruowanie pierwszego w Kraju Rad inkubatora. Anastazja jest jednak przy tym wszystkim głęboko ludzka: kocha kogoś, z kim nie może dzielić życia, ale nie chce walczyć o tę miłość w sposób bezwzględny i egoistyczny. Miewa chwile załamania, a nawet apatii. Wreszcie – opuszcza kolejne miejsce pobytu, w którym już zdążyła zbudować sobie na nowo własny świat. Dokąd tym razem? W jakim celu? Czy ucieknie przed człowiekiem, który od lat jej nienawidzi, niespełnioną miłością, a przede wszystkim przed samą sobą? Nie wiem. I znowu z uczuciem niedosytu czekam na nowy tom powieści Marii Paszyńskiej. Bo niebo Anastazji nadal jest stalowe. Jak nasze, sto lat później w czasie pandemii…

niedziela, 18 października 2020


 

Niedzielnie…

„Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. (Mt 22, 21)

Faryzeusze zapytali Jezusa, czy należy płacić podatki pogańskiemu okupantowi. Nie dlatego, żeby szukać prawdy, lecz po to, żeby Go przyłapać na jakiejś nieścisłości, którą potem mogliby wykorzystać przeciw Niemu.

Pierwsza myśl, jaka mi się tutaj narzuca: Boga nie wolno traktować instrumentalnie. Bóg nie jest narzędziem do walki ideologicznej i politycznych sporów, bez względu na to, o której opcji mówimy: czy o aktywistach LGBT, wieszających tęczową flagę na figurze Chrystusa, czy o zacietrzewionych kapłanach wzywających do ściągania w kościele „kagańców” i przyjmowania Komunii do ust, bo przecież Covid nie ma wstępu do świątyni i posłusznie się z niej wycofa…

Ewangelia nie jest po to, żeby jej do czegokolwiek używać. Ewangelia jest po to, żeby nią ŻYĆ. A wtedy te wszystkie spory będą niepotrzebne. Miłość porządkuje to, co w naszym życiu niejasne i zagmatwane.

Ale jest jeszcze jedna kwestia: oddać Bogu to, co Boskie. Czyli traktować drugiego człowieka z miłością, niezależnie od tego, w co wierzy i jakie głosi poglądy. Nawet, gdyby je głosił w sposób bardzo agresywny. Od miłości nie ma wyjątków.

Oddać Bogu to, co Boskie: traktować serio Jego przykazania. Wszystkie, a nie tylko te, które mi się podobają, bo niczego nie burzą w moim planie na życie. To jest moja forma powiedzenia Bogu „kocham Cię”.

Oddać Bogu to, co Boskie: mieć dla Niego czas. Tęsknić za Nim. Chcieć się z Nim spotykać. Czy w moim życiu jest miejsce dla Boga? Czy mówię Mu na wszelkie sposoby, że Go kocham? To pytanie zadaję przede wszystkim samej sobie…

sobota, 17 października 2020


 

Powiew COOL - TURY

Solidna dawka nadziei.

Agata Puścikowska, Siostry z powstania, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.

Czekałam na tę książkę. Wcześniej wpadły mi w ręce Wojenne siostry tej samej autorki, więc Siostry z powstania. Nieznane historie kobiet walczących o Warszawę były dla mnie naturalną kontynuacją tego ważnego tematu.

Dlaczego ważnego? Przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze: jest bardzo niewiele opracowań naukowych i popularnonaukowych dotyczących zaangażowania Kościoła w szeroko rozumianą działalność konspiracyjną oraz prześladowań osób duchownych w czasie okupacji. Wiem, bo sama szukałam materiałów do wojennej powieści o mojej współsiostrze Julii Rodzińskiej Niebo w kolorze popiołu. Po drugie: siostry zakonne tamtych czasów to często nieprawdopodobnie odważne kobiety, które potrafiły oddać życie za drugiego człowieka, bez względu na to, czy ten człowiek był małym, nie liczącym się żydowskim dzieckiem, czy rannym żołnierzem AK, którego było niebezpiecznie ukrywać, czy znienawidzonym powszechnie Niemcem, który trafił do powstańczego szpitala. Ale mało się o tym mówi, bo zgromadzenia zakonne nie zadbały o odpowiednią dokumentację albo te dokumenty zaginęły w czasie wojny, albo po prostu wspomnienia nie były spisywane z lęku przed represjami najpierw nazistowskich okupantów, a potem komunistycznej władzy. Po trzecie: w świadomości społecznej często jeszcze pokutuje stereotyp siostry zakonnej jako potulnej gąski, której miejsce jest w kuchni na plebanii, nie ma własnego zdania i ukończyła zaledwie podstawówkę. Po czwarte: Kościół ma obecnie kiepski PR. Nie czas tutaj i nie miejsce rozwodzić się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, ale wobec tego warto zaprezentować te Jego przedstawicielki, które potrafiły dokonywać rzeczy absolutnie niezwykłych z bardzo zwyczajnych powodów: miłości do Boga i bliźniego. I jeszcze jedno: potrzebujemy nadziei. W czasie, kiedy słyszymy o zakażeniach rosnących w tysiące, o kolejnych ograniczeniach, o ponurych prognozach, które mówią, że to może potrwać jeszcze kilka lat, ukazuje się książka o kobietach, które w czasach prawdziwego koszmaru potrafiły zachować człowieczeństwo i pokazać innym ludziom, że nikt im nie jest w stanie odebrać godności…

To ważna książka również dla mnie. Prowokuje do zadania sobie pytania: co ja bym zrobiła w takiej sytuacji. Jest sierpień 1944. Nasza dzielnica kapituluje. Snajper strzela do każdego, kto ma nieszczęście akurat się znaleźć w pobliżu. Niemcy przeszukują szpital, w którym pracuję, w poszukiwaniu powstańców, a ja dobrze wiem, że cała pokaźna grupka znajduje się w tym jednym jedynym pokoju, do którego jeszcze nie zajrzeli. Zwyrodnialcy z RONA chcą zgwałcić wszystkie znajdujące się w budynku kobiety…

Nie wiem, co bym zrobiła. Czy stać by mnie było na męstwo i nadzieję? Czy dałabym radę wspierać innych, czy myślałabym tylko o sobie? Czy potrafiłabym oddać ostatni kubek mleka dla chorych dzieci, czy wypiłabym go łapczywie, ukradkiem, a potem miała moralnego kaca? Czy pokonałabym paraliżujący lęk przed śmiercią? Wreszcie: czy po prostu bym się nie załamała? Nie mam pojęcia. Tego nikt nie wie. Może dlatego ważna jest każda chwila, jaką przeżywamy - tu i teraz. Również te trudne momenty związane z pandemią. One też się kiedyś skończą. Ale co po nich pozostanie w życiu twoim i moim? Czy będziemy bardziej kochać? Czy będziemy umieli ze sobą rozmawiać? Czy będziemy umieli być wdzięczni Bogu i drugiemu człowiekowi za to, co mamy? Bo już sam fakt, że żyjemy, mamy jedzenie, ciepło, bliskich i dach nad głową, to bardzo wiele. Siostry z Powstania doskonale o tym wiedziały.

Najnowsza książka Agaty Puścikowskiej jest trudniejsza w odbiorze niż Wojenne siostry. Przynajmniej dla mnie. Tamta była opowieścią o 20 zakonnicach, z których każda była niezwykłą osobowością. Już same tytuły rozdziałów zachęcały, żeby wejść w tę wojenną rzeczywistość i zaprzyjaźnić się z jej bohaterkami: Adelgund – waleczny ród; Józefka – komendantka, szef wywiadu; Lucyna Waleczna; Szarytka, co Ciechocinek ratowała; Siostra Niezłomna; Julia (nie tylko) od sierot; Generał w habicie, Siostra saper. To tylko niektóre. W Siostrach z powstania nie ma anegdotycznych, zachęcających do natychmiastowej lektury tytułów i barwnych, indywidualnych portretów. Agata Puścikowska posłużyła się tu zupełnie innym kluczem: opisuje nie konkretne osoby, lecz zgromadzenia zakonne. Jest ich 24, ale, jak zaznacza sama autorka, było ich w tamtym czasie w Warszawie około 30. Nie wszystkie jednak dysponują źródłami, które by umożliwiły pracę badawczą. Do tego w książce pojawia się istny gąszcz faktów, szczegółowe opisy dynamicznej sytuacji powstania warszawskiego, topografia Warszawy, za którą czasem trudno nadążyć, jeśli się nie zna zbyt dobrze miasta, bo na przykład pochodzi się z Krakowa…

Trochę mi brakowało zatrzymania się nad indywidualnymi losami bohaterek, tak jak to robi Agnieszka Cubała w książkach Miłość 44 i Kobiety 44. A z drugiej strony: rozumiem zamysł autorki. Ogrom materiału, który domaga się opowiedzenia, wskrzeszenia, świadectwa. Nie byłoby możliwe tak rzetelne ujęcie tematu, gdyby Puścikowska skoncentrowała się na kilku czy kilkunastu zakonnicach. Praca byłaby wtedy fragmentaryczna i nie oddałaby pełnego obrazu rzeczywistości.  Poza tym dzięki takiemu zabiegowi możemy sobie uświadomić nieocenioną rolę poszczególnych ZGROMADZEŃ, a nie tylko konkretnych SIÓSTR. Ogromne zaangażowanie w walki powstańcze KOŚCIOŁA, a nie jedynie Jego pojedynczych REPREZENTANTEK.

Podsumowując: bardzo warto tę książkę nabyć i przeczytać! A potem podziękować Bogu, za to, co mamy. I uśmiechnąć się do kogoś bliskiego: bo jest obok, bo możemy razem w spokoju wypić kawę – prawdziwą, a nie z żołędzi. Bo żyjemy. Ciągle jeszcze żyjemy i możemy zrobić tak wiele dobra bez lęku, że trafi nas kula snajpera.

Siostry z powstania to lekcja wdzięczności i solidna dawka nadziei w tych trudnych czasach.

wtorek, 13 października 2020


 

Zapiski pandemiczne…

 O odwołanym spektaklu i koślawym zaufaniu

Właśnie się dowiedziałam, że odwołali nasz spektakl. Miał się odbyć w najbliższy piątek w Teatrze Zdrojowym w Polanicy. Ale cóż: salę na ten wieczór, jak zresztą wszystkie inne sale i inne wieczory, zarezerwował sobie miłościwie panujący Koronawirus. Gdyby chodziło o teatr zawodowy, problem byłby poważny. Bo przecież „Art is work” – jak ostatnio czytam na nakładkach facebookowych profilówek znajomych ludzi kultury. Trudno się z nimi nie zgodzić i ich nie wspierać.

Ale grupa Dzikie Koty to przecież „tylko” szkolny teatr amatorski. Co się mieści w tym „tylko”? Mordercze próby po lekcjach i w ferie zimowe. Główkowanie, skąd wziąć materiał na obozowe pasiaki, mundury i broń. Ściąganie tejże broni i umundurowania z drugiego końca Polski. Kamil, Bartek i Julka siedzący w wakacje nad opracowaniem nut do musicalu. Przemek wysyłający mi na Messengera nagrania swojego monologu z zapytaniem, czy jest lepiej niż na próbie. Wzruszenie, kiedy po raz pierwszy słyszę chóralne:

Zło nigdy nie zwycięży,

Światłość nam zajaśniała,

Ciemność jej nie ogarnia,

Bo Miłość zmartwychwstała!

 I ta radość, że znów nam się udało. I ten okrzyk: „Dzikie Koty grają razem!”

Czasem mam ochotę uciec. Poprosić przełożonych o zmianę placówki. Zacząć od nowa. I wtedy sobie przypominam, że to absurd. Bo nie ma miejsca na ziemi, gdzie nie byłoby Covid – 19. Odwołanych imprez kulturalnych i ewangelizacyjnych. Niedokończonych projektów. Przymusowej izolacji. Życia on line.

Nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie mogłabym teraz swobodnie zająć się tym, co jest mi najbliższe: teatrem. Swobodnie - czyli planując bez obawy, że z dnia na dzień to odwołają. Swobodnie - czyli zaznaczając datę w kalendarzu bez lęku, że zapeszę. Swobodnie - czyli wystawiając z młodzieżą w różnych miejscach spektakl, nad którym pracowaliśmy do upadłego przez pół roku, bo po prostu zasługuje, żeby go zaprezentować jak największej liczbie ludzi. Swobodnie - czyli bez dezynfekcji, maseczek, rejestracji osób, mierzenia temperatury i strachu, gdy kogoś na drugi dzień po spektaklu nie ma w szkole, bo źle się czuje…

Moja historia jest jedną z bardzo wielu „covidowych” opowieści. Ginie w morzu bankructw, strat pracy, samotnego cierpienia na OIOMI – e z powodu ciężkiej wersji wirusa, przeżyć matek na oddziałach położniczych, które z powodu pandemii nie mogą zobaczyć swoich noworodków, dramatycznych relacji pielęgniarek słaniających się na nogach po kilkunastogodzinnym dyżurze w szczelnym kombinezonie, kolejnych informacjach o dotkniętych wirusem DPS – ach.

Moja historia jest jak wstydliwy żal po kuriozalnym hobby, bez którego – w przeciwieństwie do makaronu i papieru toaletowego – można się obejść. Ginie w morzu ponurych statystyk o zakażeniach liczonych w tysiącach. Ukrywa się w cieniu śmierci.

Uczę się ufać Tobie, Jezu, choć to bardzo trudne zaufanie. Podszyte złością, frustracją i potwornym zmęczeniem psychicznym. Zaufanie szorstkie i koślawe jak moja wiara. Ale prawdziwe, bo nic innego nie potrafię Ci dzisiaj dać.

niedziela, 11 października 2020


 

Niedzielnie…

 „Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę swojemu synowi.”

(Mt 22, 1)

Tym Synem jest nasz Zbawiciel, Jezus – Oblubieniec Kościoła. Ale tym synem jestem także ja i ty. Bóg wyprawia dla nas ucztę: jak ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym. Bóg się cieszy mną i tobą. Jest nami zafascynowany. Ciekawy, czym żyjemy i co przeżywamy. Chce nas przytulić, kiedy rzeczywistość nas przerasta, i świętować, kiedy osiągamy sukcesy. A my często wybieramy „pole” i „kupiectwo” czyli nasze drobne sprawy, ogrodzone murem prywatności. Z naciskiem na „nasze” – czyli takie, gdzie Pan Bóg nie ma wstępu.

Dlaczego?

Bo są namacalne, znane, oswojone. Bo łatwiej chodzić utartymi ścieżkami. Bo czujemy się bezpiecznie w materialnym świecie układów i interesów. Uczta Króla – czyli spotkanie z Bogiem, który chce wejść ze mną w relację poprzez swoje Słowo i sakramenty – wydaje się czymś odległym, abstrakcyjnym, niewymiernym… Dotyczy to również, a może przede wszystkim mnie – siostry zakonnej z dwudziestoletnim stażem. Kiedy w jakiś dzień nie ma wspólnych modlitw, a mam do zrobienia coś, co się wydaje ważne i pilne, to widzę, jak łatwo zwalniam się z modlitwy. Jak trudno mi dotrzeć na spotkanie z Królem. Odkładam je na później i często się okazuje, że to „później” okazuje się północą. A przy okazji okazuje się również, jak dużo czasu zmarnowałam. Msza Święta jest dla mnie obowiązkowym punktem „programu”, ale tak rzadko – szczególnie w dzień powszedni o 7.00 rano – SPOTKANIEM. Przyłapuję się na tym, że nie pamiętam Ewangelii z dnia. I mijam się z Ukochanym jak Oblubienica z Pieśni nad Pieśniami:

„Na łożu mym nocą szukałam
umiłowanego mej duszy,
szukałam go, lecz nie znalazłam.

«Wstanę, po mieście chodzić będę,
wśród ulic i placów,
szukać będę ukochanego mej duszy».
Szukałam go, lecz nie znalazłam.”

(PnP 3, 1 – 2)

Nie mam „stroju weselnego” – czyli jestem na Eucharystii przypadkowym gapiem, który nie pamięta, w czym uczestniczył, bo jego serce było gdzie indziej…

Dzisiejsza Ewangelia mówi o tęsknocie Boga. Jezus zaprasza mnie do relacji. Czeka. Woła mnie po imieniu z czułością:

„Powstań, przyjaciółko ma,
piękna ma, i pójdź!
Gołąbko ma, [ukryta] w zagłębieniach skały,
w szczelinach przepaści,
ukaż mi swą twarz,
daj mi usłyszeć swój głos!”

(PnP 2, 13 – 14)

Powstań, przyjaciółko, z marazmu, rutyny i nerwowego dreptania wyłącznie wokół twoich małych interesów, które przysłaniają ci horyzont. A przecież tuż za horyzontem czeka na ciebie Miłość życia…

 

niedziela, 4 października 2020


 

Niedzielnie…

"Posłuchajcie innej przypowieści. Był pewien gospodarz, który założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał w niej tłocznie, zbudował wieżę, w końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał.” (Mt 21, 33)

Ostatnie miesiące pokazały, że w moim życiu nic nie jest pewne i nic nie mam na stałe. Z dnia na dzień  dawny, dobrze mi znany i nawet trochę oswojony świat się zatrzymał. Lockdown sparaliżował wszelkie plany. Dla człowieka, który – tak jak ja – nie potrafi usiedzieć spokojnie w jednym miejscu i żyje konkretną pasją, jest to bardzo trudne doświadczenie. Tak trudne, że nie przekonywało mnie nawet tłumaczenie, że przecież cały świat tak ma. Musiałam odwołać 10 spektakli nowego przedstawienia, jakie przygotowałam z młodzieżą, i zupełnie niespodziewanie wylądowałam na wolontariacie w Domu Chłopaków w Broniszewicach. Teraz, kiedy szkoły znów otworzyli i wróciliśmy do grania, nadal nic nie jest pewne. Wirus nie odpuszcza. A tak bardzo chcę mieć kontrolę nad swoim życiem. Pomysły, które będą materializować się na moich oczach. Swój perfekcyjnie realizowany plan. Są chwile, kiedy czuję frustrację i złość. Również na Pana Boga…

Tymczasem Jezus dzisiaj do mnie mówi: odpuść. Twoje bogactwo – marzenia, plany, pasje, talenty, relacje – otrzymałaś ode Mnie w dzierżawę. Wszystko należy do Mnie i będziesz musiała się z tego rozliczyć. Chwile, kiedy masz poczucie, że nic nie jest pewne, są potrzebne. Uczą wewnętrznej wolności. Zaufania, a nie kolekcjonowania sukcesów. DAWANIA, a nie OSIĄGANIA.

Robotnicy w winnicy z dzisiejszej przypowieści chcieli z Bożej dzierżawy zrobić swoją własność. Nie przyniosło im to szczęścia ani pokoju. Zareagowali agresją w stosunku do tych, którzy w imieniu Właściciela przyszli im przypomnieć, po co to wszystko otrzymali. Zabili Jego Syna.

Do kogo skierowana jest ta opowieść? Do Żydów sprzed 2000 lat czy do mnie dzisiaj? Kiedy ja zaniedbują swoją „winnicę” i zabijam Jezusa? Zawsze wtedy, gdy układam scenariusz swojego życia bez Niego. Zawsze wtedy, gdy życie upływa mi wyłącznie na walce o realizację swoich planów. Zawsze wtedy, gdy po drodze gubię człowieka: potrzebującego pomocy, dobrego Słowa, Ewangelii… Nie przyniesie mi to szczęścia i pokoju.

Odpuść, zaufaj, pamiętaj, że wszystko, co masz, to dzierżawa – mówi do mnie Jezus.