Zapiski
pandemiczne
Kilka
pytań przy odmawianiu komplety
Jest wieczór. W naszej
kaplicy trwa modlitwa wieczorna: kompleta. Recytujemy słowa hymnu, który daje
nadzieję:
Chryste, Tyś dniem
pełnym blasku,
Rozpraszasz nocne
ciemności,
W Tobie początek jest
światła
I nim obdarzasz
wybranych.
Nie ma takiego zła,
którego Jezus by nie zwyciężył. Nagle hałas: pod naszymi oknami przewala się
skandujący tłum. To nie przypadek: wiedzą, że tu jest kościół i klasztor
jezuitów, może niektórzy nawet wiedzą, że my tu mieszkamy. Mam nieprzyjemne
skojarzenia z rewolucją francuską i bolszewicką. Nie przypuszczałam, że to, o
czym czytałam w książkach i oglądałam w filmach, będzie się działo na moich
oczach. Zastanawiam się, kiedy zaczną walić kamieniami w szyby i dobijać się do
drzwi. Patrzę w okno: w większości bardzo młodzi ludzie. Może wśród nich są
nasi znajomi, ale pod maseczkami nie widać.
Znajomy ksiądz do mnie
pisze na Messengerze: „Proszę o modlitwę. Czuję strach przed tłumem. Jeśli
zaczną ferować wyroki, ja jako ten potwór pójdę na pierwszy ogień. Ale jeśli
tak ma być, pochylę głowę. Czuję strach…”
Ja też.
Dzielę się swoimi
odczuciami z moim przyjacielem. Odpisuje, że Jezus się nie bał. On by w takiej
sytuacji wyszedł. A ja myślę, że się bał, bo strach jest rzeczą ludzką, tylko
nie pozwolił, żeby strach przejął nad Nim kontrolę. Może przyjdzie taki moment,
że wyjdę i powiem im, że czuję ogromny smutek. Że widzę ich zagubienie. Że w
oczach tej młodzieży – być może moich uczniów, aktorów z grupy teatralnej,
absolwentów, tych, którzy przychodzili
do mnie na herbatę i zwierzali się ze swoich małych końców świata – dostrzegam wołanie
o miłość, pustkę, bezradność i życiowy bagaż, który jest dla nich o wiele za
duży. Że nic się nie zmieniło: nadal ich kocham - właśnie takich
zacietrzewionych, wrzeszczących, pełnych nienawiści.
Tak, zaraz mi powiedzą,
że nie rozumiem. Że nie widzę dramatu kobiet ani tego, co wyprawia rząd, a wraz
z nim Kościół. Że „grzecznie już było”. Otóż widzę. Zdaję sobie sprawę ze
złożoności problemu. Nie mogę pojąć, dlaczego Trybunał Konstytucyjny wydał
wyrok o całkowitym zakazie aborcji w tak trudnym dla nas momencie, kiedy
szaleje pandemia, panuje chaos i wszyscy się boją, że ludzie zaczną umierać na
ulicy. Nie mogę też pojąć, dlaczego nasze państwo nie otacza opieką matek,
które już urodziły, a ich tak cudowni do tej pory mężczyźni zniknęli z ich życiorysu,
gdy tylko pojawił się „kłopot” w postaci niepełnosprawnego dziecka. I dlaczego
takie dzieci nie otrzymują wystarczających środków na rehabilitację, edukację i
po prostu godne życie. Takie potraktowanie obywateli, a zwłaszcza ich żeńskiej
części, rodzi we mnie, kobiecie, złość. Ale równie wyraźnie widzę, że agresja
może zrodzić tylko jeszcze większą agresję, aż do rozlewu krwi. A to już w
historii przerabialiśmy. Zawsze chodziło o „coś”, czemu winni byli jacyś „oni”:
monarchia, arystokracja, burżuazja, a co za tym idzie – Kościół. Winni byli
także swego czasu Żydzi, którym na dobry początek powybijano w 1938 roku szyby
w oknach i spalono synagogi…
Tamte rewolucje
wybuchały, bo określonej grupie ludzi brakowało chleba. Mieli nadzieję, że
nareszcie wszyscy będą godnie żyć. Złudne nadzieje, ale jednak nie pozbawione
dramatycznych podstaw. A ja pytam: o co dzisiaj toczy się ta walka? O nieograniczone
prawo wyboru. O życie opcjonalne, które w każdej chwili mogę wymienić na
łatwiejsze, wygodniejsze, przyjemniejsze i uniknąć konsekwencji.
„Kobieta ma wybór”; „Wara
od mojej macicy”; „Nie będę niczyją męczennicą” – to tylko niektóre hasła. I jeszcze
religijny level hard, zdobiący od niedzieli ściany wielu kościołów w Polsce: „Szkoda,
że Maryja nie zrobiła aborcji” i „Maryja miała wybór”. Tak, miała. Tyle tylko,
że decyzja, jaką miała podjąć, dotyczyła POCZĘCIA, a nie URODZENIA już poczętego
dziecka.
Tak, kobieta ma wybór. Jak w każdym innym wypadku. Bo przecież
wybieram, czy chcę kogoś skrzywdzić, czy nie. Mogę nawet zabić swojego wroga. Najprawdopodobniej
trafię wtedy do więzienia. Nikt z tym przepisem nie dyskutuje, bo przecież to
oczywiste, że w cywilizowanym świecie ludzi nie wolno zabijać. Dotyczy to także
osób z głęboką niepełnosprawnością fizyczną czy intelektualną albo terminalnie
chorych. Religia i światopogląd nie ma tu nic do rzeczy. Ludzi nie wolno
zabijać i tyle.
Właśnie: LUDZI. Nasuwa
mi się pytanie: od którego momentu życia zaczyna się człowiek? Skąd mam
wiedzieć, że to „już”? Że nadszedł ten magiczny moment przemiany zygoty,
zarodka, płodu, zlepku komórek w pełnoprawnego obywatela?
Nie odpowiem na te
pytania. Nie to jest moim celem. Nie będę też nikogo osądzać, bo nie mam prawa.
Chciałabym przytulić te wszystkie rozpaczliwie krzyczące kobiety i powiedzieć:
jestem z Wami. Wiem, że od czegoś się to zaczęło. Jest jakiś poważny powód Waszego
krzyku. Nie jestem w stanie zmienić tej sytuacji. Nie zmienię też nastawienia księży
i biskupów, którzy powtarzają gładkie hasła o obronie życia, ale nie pokazują
swoim życiem, że poszli drogą Miłości. Boli mnie to bardzo, ale też jest dla
mnie szansą na zweryfikowanie własnego życia: czy ja jako siostra zakonna,
katechetka, kobieta i po prostu człowiek jestem na co dzień świadkiem czułej
miłości Boga? Dzisiejsza liturgia słowa mówi o królestwie Bożym, które jest
czymś bardzo małym i niepozornym – jak ziarnko gorczycy. Może z niego wyrosnąć
piękny krzew tylko wtedy, gdy o nie zadbam i dam mu czas.