sobota, 31 sierpnia 2019



Mówienie prozą…


1 WRZEŚNIA 1939

Ulicą Rossa, pustą jeszcze o tej porze, jechała furmanka. Obok woźnicy siedziała dziewczyna. Poranny wietrzyk gładził jej twarz, będącą czymś pośrednim pomiędzy twarzą dziecka i kobiety. Duże, niebieskie oczy śmiały się ufnie do całego świata. Była w nich jednak wnikliwość i przekora, która sprawiała, że nie można było od tej dziewczęcej twarzy oderwać wzroku. Kilka drobnych piegów na kształtnym nosku dodawało tylko uroku właścicielce. Niesforne, jasne kosmyki włosów, połyskujące delikatną miedzią, wyślizgnęły się spod beretu i zawadiacko opadły na czoło. Dziewczyna zeskoczyła z kozła i weszła do piekarni. W sklepie nie było nikogo.
- Dzień dobry, pani Montwiłłowa! – zawołała energicznie w pustą przestrzeń za ladą.  Długo czekała, aż wreszcie usłyszała ciężkie kroki. Z zaplecza wyłoniła się kobieta w białym fartuchu. Miała pokaźną sylwetkę, pełne policzki i widać było, że z natury jest osobą jowialną i pogodnie usposobioną. Tego ranka jednak była blada i wyglądała, jakby przed chwilą ktoś ją zbudził z koszmarnego snu.
- Przyszłam po bułki dla sierocińca – powiedziała dźwięcznym, radosnym głosem dziewczyna, ale za chwilę umilkła i zaczęła się bacznie przyglądać właścicielce sklepu – Co się stało?
- To ty nic jeszcze nie wiesz, Zosiu? – spytała gospodyni bezbarwnym głosem, jakby z trudem odzyskiwała mowę.
- Nie… Ktoś umarł?
- Polska, Zosiu, Polska…
- Nie rozumiem.
- Chodź!
Zosia weszła za panią Montwiłłową na zaplecze. Było tam duże radio wyglądające jak miniaturka masywnej, staroświeckiej komody sprzed stu lat. Pani Montwiłłowa przekręciła dużą gałkę. Z trzasków i szumów wyłonił się głos:
A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory…
- Kto to jest? – spytała oszołomiona Zosia.
- Prezydent Warszawy, Stefan Starzyński.
Weszliśmy w okres wojny. Wysiłek całego narodu musi iść w jednym kierunku…
- Ale jak to: wojna? Tak po prostu?
- Zosiu… Dzisiaj przed piątą rano Niemcy przekroczyli polską granicę. Złamali pakt o nieagresji. Zbombardowano kilka miast. Szczegółów jeszcze nie podali…
- To zaledwie dwie godziny temu…
- Tak.
Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa…
Zosia zaniemówiła. Po chwili padła w objęcia pani Montwiłłowej i tak trwały w bezradnym uścisku, jak gdyby bały się rozdzielić.
- Chryste Panie, miej nas w swojej opiece… - wyszeptała właścicielka sklepu.

***
Dziewczynki stłoczyły się w jadalni. Gwar narastał. Zosia i kilka sióstr dominikanek próbowało je uspokoić. Bez skutku.
- Wojna, a co to jest wojna?
– Wojna jest wtedy, jak Maryśka schowa Felce kajety!
– Cha, cha, cha!
- Głupiaś, teraz jest taka prawdziwa wojna.
 – Czyli co?
– Czyli żołnierze ze sobą walczą.
 – Jacy  żołnierze?
– No… chyba Niemcy z Polakami…
 – Czy to znaczy, że nie będzie lekcji? Hurra!
Śmiech, sprzeczki i podekscytowane okrzyki zlewały się w potężny, trudny do zniesienia szum. W powietrze wyleciał nawet jakiś piórnik, którego właścicielka chciała zademonstrować lot bombowca. Pojazd, brawurowo szybujący ponad głowami uczennic, został przywitany oklaskami. Zaraz jednak rozległ się rozdzierający płacz, ponieważ się okazało, że prawowitą właścicielką piórnika nie jest amatorka wojskowych lotów, lecz młodsza dziewczynka, której go właśnie zabrano w celach militarnych. A potem zapadła cisza.
Do sali weszła siostra Julia.
Piórnik leżał na podłodze jak rozbity samolot. Drewniane wieczko odpadło. Wokół walały się ołówki, połamane kredki, pióro i rozsypane stalówki. Właścicielka łkała. Siostra Julia schyliła się i spokojnie pozbierała rzeczy, nie zważając na protestujące starsze dziewczęta, które chciały jej pomóc. Oddała piórnik dziewczynce i przytuliła ją. Mała natychmiast się uspokoiła.
-  Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków amen.
- Dzisiejszy dzień zaczniemy, jak zawsze od modlitwy.
Ponad głowami zebranych popłynęło Pozdrowienie Anielskie. Wyślizgnęło się z uchylonego okna sali i poszybowało w ciągle jeszcze spokojne niebo nad Wilnem. Z dużego zegara wyskoczyła kukułka i wykukała kwadrans przed ósmą. Siostra Julia odwróciła się do wychowanek.
- Czy możecie mi wyjaśnić, co tu się przed chwilą stało?
- Anka zabrała Florce piórnik i…
- Chciałabym usłyszeć tę historię od dziewczynki, która spowodowała całe to zamieszanie.
Spojrzenie siostry Julii było pełne zawodu, ale i wiary w dobre intencje wychowanek. Dziewczęta dobrze znały ten wzrok, który zawstydzał i kruszył nawet najbardziej zatwardziałe serca. Z szeregu wystąpiła sprawczyni. Chuda, wysoka, z miedzianymi, obciętymi na pazia włosami i zaczepnym spojrzeniem wyglądała jak chłopiec.
- Powiedz mi, Aniu, co się stało.
Ton głosu siostry Julii był czuły i stanowczy. Tak musiał brzmieć głos mojej mamy, której nie zdążyłam poznać, pomyślała ruda Ania i spuściła głowę, żeby nie widać było łez.
- Przepraszam.
- Nie mnie przeproś, tylko Florkę…
Ania podbiegła do małej koleżanki i uściskała ją z całej siły.
- A teraz opowiedz, jak do tego doszło.
Ania zaczerwieniła się po uszy, ale nie było wyjścia. Siostra Julia wpatrywała się w nią wyczekująco.
- Zaczęłyśmy rozmawiać o tym, że wybuchła wojna. Trochę też żartować… I wtedy coś mnie podkusiło, żeby zabrać Florentynie  piórnik i zrobić z niego, tak na niby, samolot wojskowy…
Siostra Julia przez chwilę milczała, co było gorsze od największej nagany.
- Jak oceniasz ten pomysł, Aniu?
- Nie było to mądre…
- To prawda. W dodatku sprawiłaś przykrość koleżance. Piórnik był nowy. Dostała go na imieniny. Jeśli się go nie da naprawić, będziesz musiała oddać swój lub podarować Florce inną rzecz, którą bardzo lubisz, Aniu. Przyjmujesz tę karę czy masz jakąś propozycję innej?
- Przyjmuję.
Siostra Julia popatrzyła na wychowanki. Różne były te twarze. Niewinne, zbuntowane, drwiące, czasem pełne tęsknoty. W każdym z tych spojrzeń czaił się jednak głód miłości. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby je kiedykolwiek zostawić. Te dziewczęta miały na tym świecie tylko ją i jej współsiostry. Nie wiadomo jednak, co za chwilę czeka zakład dla sierot na Witebskiej. Ile czasu jeszcze zostało, żeby przekazać dzieciom to, co będzie ich siłą. Niezniszczalnym skarbem, który ocali ich dusze.
- Dziewczęta, jest jeszcze coś znacznie ważniejszego. Żartowałyście z wojny. Jak myślicie, czy to dobry temat do żartów?
Milczały.
- Wojna jest czymś strasznym, bo wtedy giną ludzie. Czy to jest śmieszne, kiedy ktoś umiera?
- Nie, proszę siostry – odezwało się kilka nieśmiałych głosów. Niektóre z dziewcząt pamiętały pogrzeby swoich rodziców.
- No właśnie. Są rzeczy, z których nie wolno się śmiać. Do nich należy krzyż Pana Jezusa, godło naszego kraju, czyjaś choroba albo kalectwo, śmierć i właśnie wojna.
- Przepraszam… - wyjąkała Ania.
- Wierzę, Aniu, że nigdy już tego nie zrobisz.
- Siostro… - zapytała jedna ze starszych dziewcząt, drobna i niepozorna, ale o mądrym, wnikliwym spojrzeniu, znacznie wykraczającym poza jej wiek – A co teraz z nami będzie?
Siostra Julia spojrzała na wychowankę z tego rodzaju powagą, która nie szuka łatwych odpowiedzi, lecz ma odwagę zmierzyć się z prawdą.
- Nie wiem, Basiu. Ufam, że będziemy mogły tu zostać. Na razie Niemcy nie zajęli Wilna. Zaatakowali pozostałe regiony Polski, ale do wschodniej części naszego kraju nie wkroczyli. Tak więc, dopóki Pan Bóg pozwoli, możemy nadal być razem, modlić się, uczyć i bawić.
Kukułka, jakby na potwierdzenie tych słów, wykukała godzinę ósmą.
- No, dziewczęta! – uśmiechnęła się siostra Julia – Jesteśmy spóźnione. Zjedzcie szybko śniadanie i biegnijcie na lekcje!
Wydawało się, że nic się nie zmieniło.

(fragment mojej powieści Wszystko, co tutaj kochałam, która ukaże się w 2020 nakładem Edycji Św. Pawła)





piątek, 30 sierpnia 2019




Powiew cool - tury

Kilka godzin czyli całe życie – Agnieszka Cubała Miłość 44

Kończy się sierpień, a ja właśnie skończyłam Miłość 44 Agnieszki Cubały. Żywy, zróżnicowany i odmitologizowany obraz powstańczej Warszawy z perspektywy… zakochanych. Jeśli jednak ktokolwiek myśli, że powstańcze związki były zawsze na całe życie – nieważne, czy „całe życie” miało oznaczać kilka godzin, kilka dni czy kilkadziesiąt lat – to powinien przeczytać opracowanie Cubały. Czyta się jednym tchem, jak dobry reportaż. Nic dziwnego: autorka jest ekspertem od Powstania i koordynatorem ekspozycji w Muzeum Powstania Warszawskiego.  Mamy więc  to, co składa się na legendarny powstańczy krajobraz: bombardowane kamienice, rzeź Woli, przeprawy kanałami, które nie wszyscy przeżyli, prowizoryczne szpitale, ale też potańcówki, natychmiastowe i niemal masowe śluby kościelne oraz wesela, podczas których słonina i śledzie były prawdziwym rarytasem, zdarzało się jednak nawet wino, i niecodzienne oświadczyny w rodzaju:  „Słuchaj, małżeństwom w obozach jest o wiele lżej. Weźmy ślub!”. I jeszcze obrączki z drutu. Sukienki ślubne z płótna spadochronowego. Wolny pokój i dzień bez służby w prezencie dla zaangażowanych w konspirację nowożeńców.
Jaka była „miłość 44”? Chyba taka sama, jak „ miłość 2019” – czyli fascynująco różna. W czasach, kiedy nie było mediów społecznościowych, za to nad głowami latały kule, a pod nogami wybuchały granaty, nastolatki tak samo chciały żyć, bawić się, zakochiwać i cieszyć każdą chwilą. Bez narodowowyzwoleńczego patosu. Była to miłość czysta, wzruszająca, dosłownie na śmierć i życie, jak choćby relacja łącząca „Jeremiego” (Jerzego Zborowskiego) i „Ninę” (Janinę Trojanowską). Po przejściu kanałami do Śródmieścia „Jeremi” został ciężko ranny. „Nina” nie odstąpiła noszy z mężem ani na chwilę, nawet gdy Niemcy opanowali dzielnicę. Oboje dostali się do niewoli. Niemcy przeprowadzali selekcję. Na lewo kierowani byli ranni przeznaczeni na śmierć, na prawo ci, którzy mieli przeżyć. „Nina” – pomimo że wskazano jej prawą stronę - przeszła tam, gdzie były nosze z ukochanym. Na lewo…  Albo opowieść o „Blondynce” (Danucie Ślązak) i „Elegancie” (Mieczysławie Gałce). Wybranek dziewczyny został ciężko ranny. „Blondynka” uratowała mu życie, przeprawiając się przez pół miasta, ranna, spragniona i wycieńczona, w poszukiwaniu pomocy. Kiedy dotarła do Szpitala Wolskiego, zrobiła awanturę lekarzowi, który nie chciał jej dać wózka, przepustki i dwóch sanitariuszy. Nogę chłopaka trzeba było amputować i okazało się, że to ostatni moment… „Elegant” przed operacją oświadczył się dziewczynie.
- Czy zostaniesz ze mną?
- Jak byłam cały czas, to zostanę.
I została.
Były też jednak małżeństwa z rozsądku, których finał niekoniecznie był bajkowy. Chwilowe zauroczenia, które skończyły się wraz z upadkiem powstania, i to nie dlatego, że ukochana osoba zginęła, lecz ot, tak, bo nagle przestało to być ważne. Związki będące po prostu ucieczką od samotności i lęku przed śmiercią. Przelotne romanse artystek. Tragiczna historia zakazanego związku pomiędzy Polką (aktorka Ina Benita) a austriackim oficerem Wehrmachtu (porucznik Otton Maximilian Haver). Proza życia, która dopadła żonę poety Romana Mularczyka „Bratnego”, Halinę:
- Mójtysiu, twoje włosy śmierdzą cebulą – powiedział jej pewnego razu.
- Doprawdy? Co za poetycki węch! – odpaliła natychmiast „Mójtysia”.
W opowieściach Cubały pojawia się także para kłócących się małżonków w piwnicy, anonimowi kochankowie w opuszczonym, zbombardowanym domu czy Siostra Sylwia, wyjątkowo odważna sanitariuszka, która była… prostytutką i leczyła rannych powstańców bardzo niekonwencjonalnymi metodami…
Temat na pewno nie zamyka się w 44 historiach, ale, jak twierdzi sama autorka: spośród kilkuset trzeba było wybrać te, które dawały możliwość jak najszerszego ujęcia zagadnienia. "Miłość 44" jest barwna i różnorodna, jak świat, w którym się zdarzała. Świat, który tym się różnił od naszego, że ludzie stawali przed bardzo radykalnymi i trudnymi moralnie wyborami, a często byli prawie dziećmi. Miłość dawała im jednak nadzieję i chęć życia. Bo było to życie dla drugiej osoby, bogate i spełnione, choć czasem trzeba było je przeżyć bardzo szybko. Nawet w kilka godzin.


poniedziałek, 26 sierpnia 2019



Świątecznie…

„Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie." (J 2, 5)
Nawet gdy Maryja jest bohaterką Ewangelii, to tak naprawdę Bohaterem jest Jej Syn. Co to znaczy robić wszystko, co powie Jezus? Czy to znaczy, że mam być bezmyślnym narzędziem w Jego rękach? Nie. To znaczy, że mam zaufać. A wtedy woda moich wysiłków zmieni się w najlepsze wino owoców. Moje życie w rękach Mistrza stanie się arcydziełem. A tak swoją drogą, Maryja z Jasnej Góry jest mi bardzo bliska. Ile razy mam okazję tam być, to wiem, że jestem u Mamy.

niedziela, 25 sierpnia 2019



Mówienie prozą...


DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE

"- Raz… dwaaa… trzyyy… Szukam!

Gromada kilkuletnich dzieci z piskiem rozprysnęła się po ogrodzie przylegającym do budynku zakładu dla sierot sióstr dominikanek przy ulicy Witebskiej. Drobna dziewczyna, śmiejąc się głośno, biegała po trawniku. Jej małe stopy prawie nie dotykały ziemi. Długie, jasne włosy upięte w koronę wyglądały jak schwytane ukradkiem promyki słońca. Kilka drobnych piegów sprawiało, że nie można było oderwać wzroku od jej delikatnej twarzy, na której malowała się beztroska i czułość. I te oczy – duże, pełne naiwnego jeszcze zdziwienia, a zarazem smutku dojrzałej kobiety. Ogromne jak oczy jego matki.
Oczy, w których odbijało się niebo. 

- Bogusław…

Dziewczyna wyglądała niemal jak rówieśniczka tych dzieci. Przyczajoną dorosłość, która lada moment miała rozkwitnąć, zdradzały tylko dyskretnie zarysowane pod letnią sukienką - czerwoną w białe różyczki, z lekko rozchylonym kołnierzykiem - kobiece kształty.

- Synu! Jesteśmy na miejscu.
Mogła mieć najwyżej szesnaście lat.
- No, co tobie, dziecko?
Może siedemnaście…
- Bogusław! Wysiadamy.

Wyszedł z samochodu bezwiednie, jak gdyby nogi niosły go same, z całkowitym wyłączeniem woli. Jego głowę wypełniał dziewczęcy śmiech. Mocniejszy niż „Etiuda Rewolucyjna” Chopina.
…………………………………………………………………………
Stało się coś, co sprawiło, że Bogusław zgubił resztki swojej pewności siebie. Właścicielka czerwonej sukienki dziarsko szła w ich kierunku. Trzymała na ręku malutką, może dwuletnią dziewczynkę, która, gdy zobaczyła obcych ludzi, natychmiast wtuliła pyzatą buzię w słoneczne włosy opiekunki. I zacisnęła piąstki na białym, lekko rozchylonym kołnierzyku.

- Dzień dobry, jaśnie pani.
- Zosiu, tyle razy ci mówiłam, że nie jestem dla ciebie żadną jaśnie panią!
- Jakoś nie mogę się powstrzymać. Zwłaszcza, gdy widzę tę ogromną, czarną limuzynę z szoferem.

Oczy, w których odbijało się niebo, zaiskrzyły z trudem hamowaną potrzebą wypowiadania ciętych uwag. Bogusław patrzył na dziewczynę w pełnym podziwu osłupieniu. Na szczęście pani Antonina od lat znała Zosię i zaśmiała się serdecznie.
Tymczasem dziecko oderwało główkę od szyi pięknej opiekunki i zaczęło się niespokojnie wiercić. Czarne loczki małej i nienaturalnie duże oczy, o wiele ciemniejsze od oczu Bogusia - o których matka zawsze mówiła, że są jak dwa węgielki - nie pozostawiały wątpliwości, że dziewczynka jest Żydówką. Bogusław poczuł zimny dreszcz. Dobrze wiedział, co się dzieje z Żydami w okupowanych przez Niemców regionach Polski.

- Przyjechaliśmy do siostry Julii.
- Zaraz zawołam.
- Poznaj, Zosiu, mojego syna.

Zosia popatrzyła na niego przelotnie i bez większego zainteresowania. Zabolało go to. Przywykł do długich, powłóczystych spojrzeń, szeptów i śmiechów, a tymczasem pierwsza dziewczyna, która naprawdę mu się podoba, nawet nie próbuje go sobą zainteresować. I, o ironio, może właśnie dlatego od kwadransa wypełnia bez reszty jego myśli.
Mała Żydóweczka wychyliła się w jego stronę. Cofnął się mimo woli.

- Ja ciem do wujka! – oznajmiło dziecko kategorycznie.
- Nie ma pan wyjścia – oznajmiła Czerwona Sukienka i zabrzmiało to jak rozkaz.

Podała mu małą, która z błogim uśmiechem wtuliła się w marynarkę nowego opiekuna. Trzymał dziewczynkę niepewnie, lekko odsuwając głowę od jej policzka. Obie kobiety wybuchnęły śmiechem, od którego poczuł się nieswojo.

- Nie trzeba się tak bać. Ona nic panu nie zrobi.
- Ale JA jej mogę coś zrobić – w głosie Bogusia dało się słyszeć narastającą panikę.
- Na przykład co?
- Na przykład upuścić.
- Niech pan nie żartuje! Musiałby się pan bardzo starać.

Oczy, w których odbija się niebo, znów błysnęły drwiną.
Laluś, pomyślała Zosia, patrząc na jego wyprasowaną koszulę, idealnie dopasowaną marynarkę, lśniące buty i gęste, ciemne włosy, z których ani jeden nie układał się przypadkowo. Gdyby go wysłać na front, umarłby z frustracji. Bo tam nie można mieć czystych butów. Ciekawe, co by było, gdyby mała Salcia nagle postanowiła… Zosia uśmiechnęła się z satysfakcją do własnych myśli.
- Aaa! – Bogusław skoczył jak oparzony. Dziecko przestraszyło się i zaczęło płakać.
- Co się stało? – spytała Zosia. Odebrała małą z rąk eleganckiego gościa i natychmiast poczuła na brzuchu ciepło mokrych pończoszek. Próbowała zachować powagę, ale kąciki jej ust drżały.
Bogusław skrzywił się, jakby wypił szklankę niesłodzonego soku z cytryny. Mokra plama na atłasowej kamizelce bezlitośnie zdradzała, co było powodem zdegustowanej miny młodego hrabiego.
- Zosiu – odezwała się pani Antonina – daj mi małą.
- Ale… przecież pani się pobrudzi…
- Zosiu, mówisz, jakbym nigdy nie trzymała na rękach małego dziecka. Ta malutka jest po prostu rozkoszna. Biegnij po siostrę Julię!
Bogusław zaniemówił z wrażenia, wstydu i urażonej męskiej dumy. Doprawdy, życie przypomina czasem groteskę, pomyślał. Po co się dał matce namówić na tę kuriozalną wycieczkę. Jeszcze przed godziną wybijał na salonowym fortepianie akordy „Etiudy Rewolucyjnej”, jakby chciał w ten sposób wykrzyczeć swój protest przeciwko podłemu światu i Bogu, który sobie nic z tego nie robi, a teraz stoi na podwórku jakiegoś sierocińca prowadzonego przez zakonnice. W obsikanej kamizelce. Bezradny jak dziecko. I, co najgorsze: narażony na drwiący uśmiech najpiękniejszej dziewczyny, jaką kiedykolwiek widział."

(fragment mojej powieści Wszystko, co tutaj kochałam, która ukaże się w 2020 nakładem Edycji Św. Pawła)


sobota, 24 sierpnia 2019




NIEDZIELNIE…

Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi… (Łk 13, 22 – 30)

Ewangelia jest niewygodna. Przesadzona. Nie na dzisiejsze czasy. Za ciasna. Dlaczego tylko ten Bóg, a nie jakiś inny? Dlaczego On czegoś ode mnie chce i wtrąca się do mojego życia? Dlaczego nie mogę być tym, kim chcę i robić, czego chcę?
Możesz.
Możesz wierzyć we wszystko: w jednorożce, bóstwa słowiańskie i Latającego Potwora Spaghetti.
Możesz wybierać wszystko, co ci się wydaje kolorowe i atrakcyjne na współczesnym targowisku ideologii.
Możesz zmienić kolor włosów, miejsce zamieszkania, narodowość, płeć.
Jesteś wolny i Bóg tę wolność respektuje. I nie: nie wtrąca się do Twojego życia. Oddał natomiast swoje własne, żebyś mógł prawdziwie żyć i czerpać z tego radość nie tylko doczesną, ale i wieczną. I spotkać się z Nim twarzą w twarz jak z przyjacielem.
Oczywiście nie musisz. I wtedy drzwi do tego wyjątkowego Spotkania okażą się za ciasne.

czwartek, 22 sierpnia 2019


Mówienie prozą...

LATO 1939


Mam chusteczkę haftowaną
Co ma cztery rogi…

- dziecięcy śpiew przeplatany śmiechem niósł się beztrosko po lesie. Barwne sukienki tonęły w prześwietlonej słońcem zieleni Milejszyszek.
- Marysiu, uważaj! Franiu, nie biegaj tak szybko! – wołała siostra Klementyna pilnująca bawiącej się gromady wychowanek Zakładu dla Sierot im. Matki Bożej Ostrobramskiej, które przyjechały do domku letniskowego na wakacyjny wypoczynek. W tym czasie, jak w każde wakacje od kilku lat, na Witebskiej odbywały się półkolonie. Lato 1939 roku było podobne do każdego innego lata. Tak samo ciepłe i jasne. Tak samo nasycone zapachami, kolorami i muzyką przyrody. Siostra Julia przechadzała się leśną drogą w towarzystwie kruchej przyjaciółki w kremowej sukni, hrabiny Ostreyko – Horodyńskiej.
- Piękna ta wasza posiadłość – uśmiechnęła się Antonina.
- Prezent od Pana Boga i od dobrych ludzi. Takich jak ty, Tosiu.
- Jestem twoją dłużniczką.
- Powiedz, jak dzieci?
Zawsze, kiedy ktoś ją pytał o dzieci, hrabina rozkwitała. Jak gdyby budziła się do życia.
- Bogusław to już prawie dorosły chłopak. Skończył osiemnaście lat. Wybiera się na prawo, na Uniwersytet Batorego. Chce być politykiem – Antonina mówiła o synu z wyraźną przyjemnością - A Klara… Cóż, to jeszcze dziecko.
- A Ekspedyt?
Oczy Antoniny pociemniały.
- Bez zmian. Rzadko się widujemy. Lepiej mi powiedz, jak tam twoje plany związane z sierocińcem – zmieniła pośpiesznie temat.
- Marzy mi się rozbudowa domu i utworzenie skrzydła dla chłopców. Może przywrócenie szkoły przyzakładowej, do której mogłyby również chodzić dzieci wileńskiej biedoty. Żeby tylko nasza matka generalna wyraziła zgodę…
- Piękne plany. Wiesz, że możesz na mnie liczyć, Julio. Mam środki i odpowiednie kontakty.
- Wiem, Tosiu. Jak tylko Pan Bóg pozwoli.
Antonina zatrzymała się, porażona nagłą myślą. Popatrzyła na przyjaciółkę z pełną troski powagą.
- Ale wiesz, że sytuacja polityczna jest coraz bardziej niespokojna? Po ulicach Wilna kręci się wojsko, pełno wojska. Zarządzili powszechną mobilizację.
- Wiem, wiem, Tosiu – uśmiechnęła się siostra Julia, jak gdyby te opowieści zupełnie nie dotyczyły ani jej, ani sierocińca na Witebskiej -  Dobrze, że nasz rząd jest taki zapobiegliwy.
- Julio, prasa donosi o realnym zagrożeniu wojną.
- Oni zawsze przesadzają.

Kogo kocham, kogo lubię
Rzucę mu pod nogi…

- perlisty śmiech dzieci wdarł się do ich rozmowy, jakby chciał ją przerwać. Dwie dziewczynki biegły jak oszalałe z kolorową piłką i wpadły na spacerującą kierowniczkę zakładu i hrabinę. Cofnęły się, onieśmielone. Siostra Julia zaśmiała się serdecznie.
- Idźcie już na podwieczorek, rozrabiaki!
Pobiegły. Piosenka ucichła. W oddali jeszcze było słychać śmiechy i głosy, coraz cichsze, coraz mniej wyraźne, coraz bardziej nieobecne, jakby należące do innego czasu. Lato 1939 roku było podobne do każdego innego lata. Tak samo leniwe i senne. Tak samo ufne wobec teraźniejszości i nie umiejące przepowiadać wydarzeń przyszłych.

(fragment mojej powieści "Wszystko, co tutaj kochałam", która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Św. Pawła; fot. Robert Górak)


środa, 21 sierpnia 2019



Myśli niedorzeczne...

KILKA MYŚLI PRZY SŁUCHANIU YESTERDAY

Mieszkam obok mojego miejsca pracy. Właściwie to prawie w jego obrębie, ponieważ liceum, w którym uczę, było do II wojny światowej niemieckim kolegium jezuickim. A siostry dominikanki w Kłodzku mają dom na terenie jezuickich posiadłości. Siedziałam sobie wczoraj w pokoju, wsłuchując się w deszcz, bębniący nostalgicznie w moje małe okno. Usiłowałam się przygotowywać do katechezy. Ciężko mi szło. Nagle usłyszałam dźwięki muzyki. Tak! Dobiegały z naszej szkolnej auli. Szybko zidentyfikowałam repertuar: Yesterday Beatlesów. Czyli próba szkolnej orkiestry…
Ech… Rok szkolny tuż za drzwiami. I dosłownie, i w przenośni. Czuję dreszcz podekscytowania na myśl o kolejnych teatralnych wyzwaniach z moimi Dzikimi Kotami…
Czuję radość na myśl, że znowu zobaczę moją młodzież: i tych „starych”, i nowych. Bardzo jestem ciekawa tych nowych!
Czuję tęsknotę na myśl, że już nie spotkam w tych murach maturzystów A.D. 2019. Są mi szczególnie bliscy. Taka dziura w sercu, która się nie da niczym zapełnić. Bo każde spotkanie z drugim człowiekiem jest wyjątkowe. Zdarza się tylko raz. I to nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych.
Czuję obawę. Jak głosić Chrystusa tym młodym, wrażliwym ludziom, którzy najczęściej nie mają wiele wspólnego z Kościołem? Tak: CHRYSTUSA, a nie konieczność chodzenia do kościoła, szkodliwość ideologii „LGBT – i coś – tam” czy wartość czystości przedmałżeńskiej. To wszystko samo się w życiu porządkuje i wyjaśnia, jeśli Bóg jest obecny w naszym życiu.
Przyszła mi do głowy myśl, że łatwiej ewangelizować na Woodstocku w ramach akcji Przyjaciele Jezusa. Przeżyłam, to wiem. Dlaczego łatwiej? Może dlatego, że festiwalowa atmosfera sprzyja szeroko rozumianemu dialogowi. Może dlatego, że rozmowa ze spotkanym człowiekiem trwa tam zwykle kilka minut, a nie tak zwaną jednostkę lekcyjną, która się czasem ciągnie w nieskończoność… Może dlatego, że nie jest to wpisane w  żaden system. Mało tego: antysystemowość jest istotą takiej imprezy jak Pol’and’ Rock. Może dlatego, że katecheza nie jest ekscytującą, jednorazową akcją, lecz często nużącą codziennością, kiedy trzeba znosić „ciężar dnia i spiekoty” (Mt 20, 12).
I wtedy przypominam sobie , jak często w Piśmie Świętym pojawiają się zdania: „NIE BÓJ SIĘ” i „PAN JEST Z TOBĄ”.
Słyszy to Mojżesz, który nie dość, że zabił człowieka i w związku z tym ma status ściganego przestępcy, to jeszcze się jąka. A to właśnie on ma iść do faraona z misją dyplomatyczną od samego Boga i – bagatelka! – poprosić, żeby władca Egiptu raczył wypuścić ze swojego państwa darmową siłę roboczą. Słyszy to Gedeon, którego „ród jest najbiedniejszy w pokoleniu Manassesa”, a on sam jest „ostatni w domu ojca”, gdy Bóg do niego przychodzi z misją specjalną: uwolnienia Izraela z rąk Madianitów (Sdz 6, 15). I mówi do niego takie piękne słowa: Idź z tą siłą, jaką posiadasz (...). czyż nie Ja ciebie posyłam? (Sdz 6, 14). Słyszy to wreszcie Maryja, kilkunastoletnia dziewczyna z Nazaretu, który znajduje się gdzieś na końcu znanego ówcześnie świata. I to właśnie Ona ma dać Zbawiciela światu: nie tylko znanemu tamtym ludziom, ale wszystkim światom wszystkich epok.  
Nie bój się – słyszę w sercu głos Pana Zastępów – nie idziesz sama w ten rok szkolny.
Dźwięki muzyki dochodzące z mojej szkolnej auli są jak zapowiedź czegoś nowego. Może nawet piękniejszego niż to, co do tej pory przydarzyło mi się w Kłodzku.
Yesterday zamienia się w Today. Bo to właśnie DZISIAJ jest ten moment, kiedy przychodzi do mnie Bóg, bierze za rękę i mówi: Chodź, ruszamy!

poniedziałek, 19 sierpnia 2019


Myśli niedorzeczne...


DO MOJEGO UCZNIA

Odwiedziłeś mnie, Młodzieńcze,
po maturze,
przed przeprowadzką do nowego życia.

Pachnie dojrzałym latem
i wakacje są już ciężkie od starości.

Siedzimy przy herbacie i nawet czas przystanął,
niezdecydowany, ile właściwie ma lat.

Nie chcesz kończyć tej rozmowy,
bo za drzwiami stoi milcząca dorosłość
i zerka wymownie na zegarek.

Patrzę ze wzruszeniem na twoje kruche piękno,
które tak bardzo potrzebuje ocalenia.

Myślę o tych wszystkich dniach,
które mnie dzielą od mojej matury.

Przynoszę je w dłoniach jak w popękanym naczyniu,
ostrożnie, żeby żadnego nie uronić.

I tylko to ci mogę podarować na drogę,
kiedy już wyjdziesz za te drzwi, 
Młodzieńcze.

Przeżywasz swój mały koniec świata
i pytasz, jak żyć bez bólu.

Nie wiesz jeszcze,
że ból jest bliźniaczym bratem szczęścia.

Nie wiesz jeszcze, że to nie koniec świata,
lecz gorzkie ziarenko, w którym kiełkuje początek
pełen obietnicy.

Pachnie dojrzałym latem,
które powoli schodzi ze sceny,
pogodzone z czasem.

(Kłodzko, 19. 08. 2019)






niedziela, 18 sierpnia 2019




Powiew cool - tury

ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE, A POTEM CO? (Maria Paszyńska, Owoc granatu)

Przeczytałam cztery części Owocu Granatu Marii Paszyńskiej: Dziewczęta wygnane, Kraina snów, Świat w płomieniach i Powroty. Tematyka II wojny światowej jest mi szczególnie bliska, z tej racji, że zajmowałam się nią przez ostatnie 3 lata, pracując nad teatralno - muzyczną, a potem powieściową wersją biografii naszej bł. Siostry Julii Rodzińskiej. Nawet jednak, gdyby tak nie było, to książka Marii Paszyńskiej po prostu wciąga. W Dziewczętach wygnanych żywe, wyraziste postacie głównych bohaterek, Halszki i Stefanii - bliźniaczek, identycznych z wyglądu, a przecież tak różnych z charakteru i - o dziwo! - nie znoszących się wzajemnie... Uwielbiane przeze mnie w literaturze i sztuce kontrasty: pastelowe, beztroskie lato 1939 i bezlitosna, syberyjska zima. Pierwsza, niewykluta jeszcze miłość i okrutna utrata niewinności. Przedwojenna zazdrość i wojenne poświęcenie aż do ofiary z siebie. A w całej serii: konflikty moralne i brak jednoznacznych ocen. I ta gorycz doświadczenia, które staje się ciężarem nie do udźwignięcia...
Kolejne tomy to ciąg dalszy Dziewcząt wygnanych dziejący się już w powojennym świecie. Tło historyczne jednak jest nietypowe i przez to bardzo ciekawe: nawiązuje do autentycznych deportacji polskich Sybiraków do Iranu, który z początku wydaje się barwną, egzotyczną „krainą snów”. Do głosu jednak dochodzą upiory przeszłości, ciągle obecne w świadomości bohaterek, a wreszcie bezlitosna historia, która znów daje znać o sobie. Wybucha bowiem rewolucja Chomeiniego w 1979…
Czytając opowieść o dwóch pięknych Polkach szukających miłości i próbujących ułożyć sobie życie w dalekim Iranie, miałam odczucie, że czytam baśń. Bardzo szybko okazało się jednak, jak złudna to baśń i jak gorzka.
Lubimy czytać o wyjątkowym czasie – pisze w posłowiu autorka – O wojnach, kataklizmach, okresach niedoli i ucisku. Cenimy bohaterów, którzy potrafią zmierzyć się z trudną rzeczywistością, zachowując wierność ideałom, w które przecież wszyscy wierzymy lub chcemy wierzyć. Rzadko jednak zastanawiamy się nad tym, co było dalej. Co mogło przytrafić się bohaterom powieści czy filmu, gdy zagrożenie minęło, nastał pokój lub po sztormie dopłynęli do brzegu. Co było po „i żyli długo i szczęśliwie”…
„Owoc Granatu” jest właśnie taką próbą uchwycenia tego „po”. Smutnego, odartego ze złudzeń, a jednak głęboko ludzkiego, bo tęskniącego za miłością, która „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma” (1 Kor 13, 7). Powieść Paszyńskiej zostawia nadzieję na taką właśnie miłość. Pomimo wszystko. Bardzo polecam. Książkę właśnie skończyłam i… nie wiem, co robić z tym nagłym powrotem do mojego świata.


sobota, 17 sierpnia 2019




NIEDZIELNIE…


WIARA JEST OGNIEM

Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, żeby on już zapłonął (…). Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam.
(Łk 12, 49 - 51)

Jak to? Jezus, ten Rewolucjonista o niebieskich oczach i falujących włosach, idealnie pasujący z tym swoim protestem przeciw wszelkiej dyskryminacji i niesprawiedliwości zarówno do czasów rewolucji obyczajowej lat 60. czy wojny w Wietnamie, jak aktualnej sytuacji polityczno – społecznej w naszym kraju, mówi takie twarde słowa? Przecież ten tekst trąci krucjatami albo co najmniej manifą narodowców odpalających race i skandujących hasła, nie nadające się do cytowania przez kulturalnych ludzi. A już na pewno czuć w powietrzu swąd płonących stosów...
Lubimy powtarzać, że Jezus kocha wszystkich, bez względu na narodowość, religię, pochodzenie, kolor skóry czy orientację seksualną. Że przyniósł na ziemię Ewangelię miłości. Że zwyciężył zło. Miło się tego słucha, dopóki nas to nie dotyka osobiście. Dopóki jest dodatkiem do życia, a nie jego sensem. Bo kiedy miłość Jezusa staje się sensem mojego życia, nic nie jest już takie samo. Droga z Nim jest piękna, ale nie przyjemna. Fascynująca, ale bez zabezpieczeń. Pełna przygód, ale też – po ludzku – rozczarowań…
Dlaczego? Bo kiedy wyruszam z Nim w drogę, decyduję się Mu zaufać czyli absolutnie serio potraktować swoją wiarę i jej konsekwencje. Pismo Święte staje się Jego Słowem skierowanym do mnie, a nie zbiorem legend. Dekalog jest moim drogowskazem, który przyjmuję bez zastrzeżeń i żyję nim na co dzień, a nie formułką, którą ostatni raz powtarzałam przed Pierwszą Komunią. Sakramenty są znakiem Jego obecności w moim życiu, a nie rodzinnym rytuałem odprawianym co jakiś czas, „bo babcia się obrazi”. I wtedy wiara staje się ogniem, który spala moją letniość, bylejakość, wygodę, konformizm. Może też spalić moją popularność, niektóre relacje i tak zwany wizerunek. Mogę zostać wyśmiana. Nazwana członkiem kościelnej mafii. Potraktowana jak ktoś niespełna rozumu albo opatrzona etykietką dewotki.
Lubimy powtarzać, że Jezus kocha wszystkich, ale o wiele trudniej nam przełknąć Jego słowa o wierze i przyjęciu jej konsekwencji.
Wybór Chrystusa jest najpiękniejszą decyzją, jaką mogę podjąć, ale ma swoją cenę. Jak wszystko, co wartościowe.



Myśli niedorzeczne...

ROZMOWA Z PROFESOREM

Bogusławowi Dopartowi.

Siedzimy przy kawie z dala od tłumu,
spowici ciszą,
towarem deficytowym w wielkim mieście.

Czas przysłuchuje się naszej rozmowie
jakby zapomniał, że ma upływać.

Patrzę w oczy mistrza
mojej studenckiej młodości.
Oczy, w których czai się
młodzieńcza tęsknota.
Oczy, w których mieszka
niechciana mądrość proroka.
Oczy wpatrzone w to, co minęło,
czyli nie ma wartości
dla handlarzy nowinkami.

To Pan sprawił, że myślę Mickiewiczem,
Profesorze.
To myślenie nie pomaga mi w liczeniu
godzin, odległości i kosztów.
To myślenie nie przystoi komuś, kto dawno skończył polonistykę
i zarabia na chleb
w zupełnie innym zawodzie.

Jaki zresztą chleb można upiec
z literatury.
Z mąki niematerialnej jak przenośnia.
Mąki, którą da się nakarmić
tylko wyobraźnię,
tę niepoważną kuzynkę logiki.

Dziękuję Panu, Profesorze,
za tę wzniosłą niepowagę.
Ona uczyniła mnie człowiekiem.

I nie chcę innej kawy.
I nie chcę innego miejsca do rozmowy.
I nie chcę innego rozmówcy.

(Kraków, 19 lipca 2019)