czwartek, 27 sierpnia 2020

 


Powiew COOL - tury

Samotność to taka straszna trwoga

(Skazany na bluesa, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, reż. Arkadiusz Jakubik, Teatr  Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, premiera: 07. 03. 2014)

Do Teatru Śląskiego wybrałam się w czasie pandemii, zaraz po otwarciu. Wzruszenie nie do opisania: prawdziwy, żywy kontakt z aktorem, a nie jakiś onlajnowy substytut. Nic to, że maseczki przez dwie godziny, że dystans na widowni, że dezynfekcja i rejestracja widzów. Warto było poczuć bliskość teatru z jego zapachem dekoracji, miękkim pluszem foteli i ciepłem, jakie biło od mlecznego światła reflektorów. Nie da się takiego doświadczenia porównać z niczym innym i zrozumie to tylko ktoś, kto kocha teatr.

Poszłam więc na dobrze mi znaną tragiczną opowieść o liderze zespołu Dżem, śpiewającym buntownicze piosenki o „małżeństwie” z whisky, o „Wiktorii” i o tym, że „samotność to taka straszna trwoga”. Trwoga czai się w każdej scenie, wyłazi z kątów, dopada Ryśka Riedla. Podkreśla ją niepokojący motyw muzyczny i symboliczne postacie, prawie cały czas obecne na scenie: niebieski Budda, jarmarczny anioł z drewnianymi skrzydłami, kobiety w śląskich strojach ludowych, górnicy, jakaś somnambuliczna para młoda, dziecko w szkolnym mundurku (młody Rysiek Riedel?), matka Polka z siatkami na zakupy, groteskowa Matka Boska z Dzieciątkiem, które wozi w … sklepowym wózku na zakupy, święta Barbara w kiczowatej, odpustowej stylizacji. Nie wszystkie symbole są dla mnie czytelne, ale nie muszą. Rzeczywistość w teatralnej adaptacji Skazanego na bluesa dokonanej przez Przemysława Angermana i Jana Kidawę – Błońskiego, i wyreżyserowanej przez Arkadiusza Jakubika to pogranicze snu i jawy. Duchy zmarłych przechadzają się wraz z żywymi. Narkotyczne wizje przenikają realne zdarzenia. To, co widzimy na scenie, tak naprawdę dzieje się w skołatanej głowie głównego bohatera. Przy tej okazji chcę podkreślić świetną robotę reżysera: sceny zbiorowe to nie tylko część akcji. To żywa scenografia, która tutaj zupełnie wystarczy, aby zapełnić teatralną przestrzeń i nadać jej charakter śląskiego „kraju lat dziecinnych” – trochę peerelowskiego, trochę onirycznego. Scena zabudowana jest tylko tym, co niezbędne: kawałek ceglastego muru, jakaś szyba, trochę jak z klatki schodowej, podest dla muzyków (muzyka w spektaklu jest grana na żywo), a w nim drzwi, które pełnią funkcję zarówno wejścia do domu Ryśka, jak Goli. Jakaś ściana z oknem, w którym przesiaduje koleżanka Goli, Baśka. I to wszystko. Reszta jest wizją przywołaną przez muzykę…

Bo każdy moment z życia Ryśka to piosenka. Śpiewa, gdy zaczyna karierę. Śpiewa,  gdy poznaje dziewczynę. Śpiewa, gdy umiera. Wszystko, co dzieje się na scenie, dzieje się jakby mimochodem, w czasie piosenek i pomiędzy nimi. Opowieść o liderze Dżemu to po prostu jedna wielka ballada. Dla mnie najbardziej przejmującym momentem jest scena, gdy Rysiek ma zaśpiewać List do M przed ważnymi gośćmi, od których zależy „być albo nie być” kolejnych koncertów. Nie daje rady. Trzeba odpalić playback. I wtedy lider Dżemu ostatkiem sił recytuje:

Samotność to taka straszna trwoga,

Ogarnia mnie, przenika mnie,

Wiesz, mamo, wyobraziłem sobie, że

Nie ma Boga, nie ma, nie…

 

Recytacja – chrapliwa i urywana – brzmi w wykonaniu Macieja Lipiny jak manifest człowieka, który został zupełnie sam ze swoim uzależnieniem. Rozpaczliwe wołanie z dna nałogu.

W spektaklu jest więcej obrazów, które mnie po prostu wzruszyły. Oto rodzice Ryśka powoli odchodzą z walizkami w ręku. Na scenie zostaje Rysiek i uszczęśliwiona Gola z kluczami do mieszkania. Taka wymiana pokoleniowa… Oto Rysiek jest w stanie agonalnym w szpitalu. W filmie to jeszcze nie jest śmierć. W spektaklu zaraz po tej scenie mamy finał. W tym kontekście dialog Goli z synem nabiera nowego znaczenia:

- Mamo, on umarł?

- Nie. Tylko śpi.

Jakby chciała usłyszeć te słowa i w nie uwierzyć.

Gola Ewy Kutyni jest pewna swojej siły. Tą siłą jest miłość. Żona Ryśka w tej interpretacji nie jest ofiarą współuzależnioną od męża, lecz kobietą, która wie, czego chce. Aktorka umiejętnie wydobywa z postaci emocje: od zaciekawienia poprzez zawód aż do spokojnego, zdecydowanego trwania, jak w wierszu Szymborskiej portret kobiecy:

 

Albo go kocha, albo się uparła.

Na dobre, na niedobre i na litość boską.

 

Nie sposób też nie wspomnieć o Ojcu w interpretacji Adama Baumanna. Trudno mi recenzować własnego tatę, powiem więc tylko, że ta postać mnie porusza. Jest w nim bezradność dziecka, żal za niemożliwą do odzyskania przeszłością, starcza rezygnacja i – paradoksalnie – nadzieja, gdy mówi: „Jo żech mioł pieskie życie. Może tobie będzie lepiej”. Emocje bohatera są pokazane bardzo oszczędnie i dlatego wiarygodnie.

Wreszcie: Rysiek Macieja Lipiny. To nie jest oczywiste, że jeśli się jest dobrym wokalistą, to również dobrym aktorem. Lipinie się to udało. Zadanie miał trudne: zmierzyć się z kreacją, jaką stworzył Tomasz Kot w filmie Skazany na bluesa Jana Kidawy – Błońskiego z 2005 roku, a także poprzednik Lipiny: Tomek Kowalski. Nie widziałam w tej roli Kowalskiego, więc nie mam porównania. Rysiek w wykonaniu Lipiny to zamknięty w swoim świecie outsider, który czuje, że żyje, dopiero, gdy śpiewa. Coraz bardziej szamocze się w nałogu jak w potrzasku i tę rozpaczliwą bezradność słychać również w śpiewie. Współczujemy Ryśkowi, utożsamiamy się z nim. Razem z nim śnimy sen o Wiktorii, która niestety nie nadchodzi…

Skazany na bluesa w Teatrze Śląskim to opowieść o zniewoleniu, samotności i miłości, która nie boi się największego dna. I tylko ona jest prawdziwa w korowodzie zjaw, które przewijają się przez scenę. Spektakl Jakubika to także opowieść o wewnętrznym świecie genialnego wokalisty Dżemu. Świecie górników, familoków, ormowców, Barbórki w sztucznych gronostajach i niebieskiego Buddy: Śląsku utkanym z marzeń, halucynacji i wyobraźni niczym Drohobycz w Sklepach cynamonowych Brunona Schulza.

Warto się wybrać i przeżyć tę opowieść. Bo można w niej znaleźć własne zniewolenia, tęsknoty, samotność i miłość, a o to przecież w teatrze, ba! – w ogóle w sztuce – chodzi.

Zwiastun do spektaklu:

https://www.youtube.com/watch?v=cJktxpSybOQ

wtorek, 18 sierpnia 2020

 

Powiew COOL - tury

Historia ma swój zapach

(Maria Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Czas białych nocy, Książnica 2020)

„Po pogrzebie wszyscy rozpłynęli się jak poranna mgła. Nie wiadomo, kiedy zniknęli bez śladu. Echo poniosło w świat pogłos elegijnych pieśni, chrzęst kamyków pod stopami idących w karawanie żałobników, szemranie ziemi spadającej na prostą, nielakierowaną trumnę, pomruki zniecierpliwionych grabarzy” – kiedy  tak wygląda początek powieści, to już wiem, że to mój świat. Że chcę być jego częścią. Zaprzyjaźnić się z bohaterami.  Odkryć, co jest ich tajemnicą. Oto mam w ręku Wiatr ze wschodu, czas białych nocy, kolejną powieść Marii Paszyńskiej – tym razem nie o II wojnie światowej jak tetralogia Owoc granatu, Salon piękności czy Dwa światła – ale o rzeczywistości dużo wcześniejszej. Fabuła obejmuje lata 1906 – 1920. Kazimierz Stawicki to młody Polak, syn dobrze sytuowanego kupca, który rozpoczyna studia w Petersburgu. Anastazja Nikołajewna Szewczenko jest Ukrainką wychowaną w bogatej rosyjskiej rodzinie. Ucieka z domu do Petersburga. Tam właśnie, u progu rewolucji październikowej,  krzyżują się losy dwojga młodych…

Mogłoby się wydawać, że to jedno z wielu romansideł, od jakich uginają się księgarskie półki. Szybko jednak okazuje się, że coś o wiele więcej. Po pierwsze: tło historyczne. Polska pod zaborem rosyjskim i charakterystyczne napięcie między Polakami a Rosjanami. A potem rewolucja ukazana z perspektywy młodych ludzi, którzy wiążą z nią swoje marzenia, chcą po prostu kochać albo wybierają cyniczną beztroskę. Za tymi wyborami kryją się ich poplątane doświadczenia życiowe i rany, jakie wynieśli z dzieciństwa. Wielkie wydarzenia historyczne są tutaj przedstawione za pomocą obrazów: strzału na ulicy, który rozpoczął zamieszki, a po nim zapadła na chwilę taka cisza, jakby zatrzymał się świat. Wiatr turlający stare gazety po bruku rewolucyjnego Piotrogradu. Ekskrementy płynące ulicami miasta. Zdewastowane pałace i rezydencje. Historia opowiadana przez Paszyńską – nie tylko w tej powieści – ma swoje barwy, kształty i dźwięki, a nawet zapachy. Jak konkretne ludzkie losy.

Po drugie: wyraziste, ciekawe postacie. Przede wszystkim trzy pierwszoplanowe: Kazimierz, Anastazja i przyrodni brat dziewczyny Borys. Ich życiowe wybory i zachowania są umotywowane traumatycznymi wspomnieniami z dzieciństwa. Ten fakt nadaje tym bohaterom rys niejednoznaczności. Cała trójka rozpaczliwie tęskni za miłością. Taki głód nie może prowadzić do  spokojnego i spełnionego życia. Dochodzi więc do dramatu…

Nie mogę jednak nie wspomnieć o jeszcze jednej bohaterce, której obecność w powieści mnie pozytywnie zaskoczyła: matce Bolesławie Lament, założycielce Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny. Czternastoletnia Anastazja, szukając schronienia w Petersburgu, trafia do prowadzonego przez jej siostry sierocińca. Zakonnica przedstawiona jest jako kobieta niezwykle ciepła, otwarta, kreatywna i głęboko ludzka:

„ – Słyszałam, że opowiadasz dzieciom bajki… - odezwała się wreszcie.

- To nic takiego, przysięgam! – zaczęła tłumaczyć Anastazja, której nagle zdało się, że wyczuwa w tonie siostry nuty zdenerwowania. – To tylko bajki. Mitologie. Stare podania ukraińskie, które kiedyś, dawno temu opowiadała mi matka. Wiem, że nie są chrześcijańskie, ale… - Urwała nagle.

- Ale? – podchwyciła siostra Bolesława.

- Ale są takie przejmujące i… i piękne! – zakończyła szczerze Anastazja z westchnieniem, pewna, że tym wyznaniem ostatecznie przekreśliła swoją szansę na pozostanie u sióstr (…).

- Bóg jest we wszystkim, co piękne – powiedziała spokojnie siostra Bolesława.”

I tak Anastazja otrzymuje nową, niespotykaną dotąd w sierocińcu pracę: usypiacza dzieci. Pojawienie się „zakonnej” bohaterki oraz Olega, rodzonego brata Borysa, będącego w prawosławnym seminarium duchownym, wprowadza do powieści pytanie o istnienie Boga i Jego stosunek do ludzkich losów. Pytanie dyskretnie, ale konsekwentnie powracające w miarę upływu powieściowej akcji. Jaki jest ten Bóg? Obojętny, przyglądający się jak niemy widz tragicznym wydarzeniom w rewolucyjnej Rosji? A może to Bóg – sadysta, który wojenną i rewolucyjną jatkę traktuje jak widowisko? A może Go w ogóle nie ma? A może wręcz przeciwnie: to Ktoś, kto płacze razem z człowiekiem i – zgodnie ze słowami matki Bolesławy – jest we wszystkim, co piękne? I właśnie dlatego, nawet, gdy ulicami płyną ekskrementy, a mieszkańcy Piotrogradu chyłkiem uciekają przed czekistami, młodym ludziom ciągle przytrafia się miłość?

Powieść Paszyńskiej nie przynosi jednoznacznych odpowiedzi. Nie rozwiązuje także losów głównych bohaterów, ponieważ jest pierwszym tomem dłuższej opowieści. Tytułowy „wiatr ze Wschodu” przyniósł nową rzeczywistość, która okazała się dużo bardziej przerażająca od starego ładu. Wojna z bolszewikami, jaka miała miejsce w Polsce w 1920 roku, sprawiła, że „wiatr ze Wschodu” nie zamienił się w huragan i jego niszczycielska siła zatrzymała się nad Wisłą. W tym punkcie autorka mnie zostawia z uczuciem niedosytu i tęsknotą za bohaterami, z którymi zdążyłam się już zaprzyjaźnić. Cóż, pozostaje czekać na ciąg dalszy…

 

 

niedziela, 16 sierpnia 2020

 

Powiew COOL - tury

Między światłem a mrokiem (ks. Arkadiusz Paśnik, Znamię, Edycja Świętego Pawła, 2015)

Jeżeli zabieram książkę wszędzie, nawet do tramwaju, to ta książka musi mnie naprawdę porywać. Tak było ze Znamieniem ks. Arkadiusza Paśnika.

Pierwsza moja myśl, na początku lektury: „ja bym to napisała inaczej”. Oczywiście, że inaczej, bo nie jestem Paśnikiem. Ale zaufałam tej opowieści. Pozwoliłam się jej  poprowadzić, wciągnąć, wreszcie: uwieść. Nic dziwnego, skoro już pierwsze zdania przenoszą mnie do Lublina z lat 60. XX wieku. Po Znamię sięgnęłam tuż po powrocie ze współczesnego Lublina, zakochana po uszy w tym mieście, nic więc dziwnego, że uśmiecham się, kiedy czytam o Placu Litewskim albo o kościele kapucynów na Krakowskim Przedmieściu. Natychmiast staję się uczestnikiem wartko płynącej i ukazanej w sposób niezwykle obrazowy akcji:

„ - Dokąd się pani tak śpieszy? – krzyknął.

- A co to pana obchodzi? – odpowiedziała zaskoczona dziewczyna.

Przestraszona odsunęła się od intruza. Chłopak ignorował jej opór. Uśmiechał się i tańczył wokół niej. Chwytał ją raz pod jedno, raz pod drugie ramię (…).

- Skoro się śpieszysz, to mam propozycję. Śpieszmy się razem!”

Po tak spektakularnym początku moja kobieca słabość do romansów woła: „jeszcze!”. Tyle tylko, że to „jeszcze” bardzo szybko przestaje być romansem, a staje się bolesnym powrotem do przeszłości w miejsca najciemniejsze. Te, które budzą największy lęk. Te, które zgrabnie omijaliśmy przez całe życie… Właśnie dlatego trzeba tam wrócić: żeby stać się całkowicie wolnym. Odnaleźć swoje wewnętrzne dziecko i się nim zaopiekować. Przebaczyć i doświadczyć przebaczenia.

Czym właściwie jest Znamię? Powieścią? Pamiętnikiem? Autobiografią? Niczym z tych rzeczy i… wszystkim po trochu. Wartki, obrazowy język i wyraziste postacie nadają książce cechy powieści. Do tego jeszcze charakterystyczna dla większości powieści, trzecioosobowa narracja w tej części książki, która opowiada o losach matki bohatera i trudnych okolicznościach jego narodzin. Kiedy jednak bohater jest już kilkuletnim chłopcem, świat ukazany jest z jego perspektywy i narracja przechodzi w pierwszą osobę liczby pojedynczej. Tutaj już zaczyna się pamiętnik. Znamię opisuje rodziców księdza Arkadiusza i jego życie od narodzin w 1968 roku do święceń kapłańskich w 1995 roku. Opowiadanie koncentruje się na losach jego i jego rodziny, niełatwych, bo naznaczonych wojenną traumą. Babcia Henryka przeżyła wywózkę na Sybir (o czym opowiada poprzednia książka ks. Paśnika Obietnica), a teraz wyjeżdża za chlebem do Kanady, zostawiając w Lublinie Halinkę, dziewiętnastoletnią córkę. I wtedy właśnie dziewczyna poznaje pewnego młodzieńca, tyleż uroczego, co nieodpowiedzialnego. Przyszłego ojca księdza Paśnika.  A potem poznajemy koleje losu młodego Arkadiusza, prowadzące go do kapłaństwa.

Mocną stroną książki są obrazy – poruszające, niepokojące, zapadające w pamięć. Przywołam kilka.

Mleko ściągane z piersi, które matka bohatera dawała… kotom. Nowonarodzonego syna musiała oddać w „depozyt” do domu dziecka, ponieważ nie mogła pogodzić wychowywania dziecka z pracą.

Zgubiony w tramwaju klocek i cios w twarz, jaki otrzymał kilkuletni Arek od człowieka, który tego dnia się nim opiekował: „Miałem wówczas cztery lata. Dziś jestem dorosły i nigdy nie układam klocków z dziećmi”.

Pierwsza Komunia: mały Arek sam doprowadza dom do porządku na przyjęcie gości. Zbiera wszystkie butelki po alkoholu i wynosi je do sklepu. Za otrzymane pieniądze kupuje krakersy i kisiel, specjały, które muszą starczyć za cały poczęstunek dla gości. Zamiast krzeseł, których w domu nie było, Arek postawił przy stole sanki. Normalnie służyły do zastawiania drzwi, bo nie było zamka...

Przyjazd mamy Arka z Warszawy i radość kilkuletniego chłopca, kiedy się dowiaduje, że mama zamierza go zabrać do siebie. Pamiętam dokładnie taką samą sytuację z czasów, kiedy miałam tyle lat, co mały Arek. Moja mama mieszkała wtedy w Sosnowcu. Przyjechała do Krakowa i powiedziała że mnie zabiera. Nidy nie zapomnę, z jaką radością biegłam przez długi, szkolny korytarz, żeby rzucić się w jej ramiona…

Wspomnienia z dzieciństwa są w książce wyrywkowe, pozbawione konkretów, takie właśnie, jak relacja dziecka. Przez to wstrząsające. W książce księdza Paśnika jest wiele momentów, w których odnajduję swoją historię, ba! – mam wrażenie, że czytam o sobie. Że autor „ukradł” mi biografię. Znamię dotyczy spraw trudnych i bolesnych: rodziny dysfunkcyjnej, alkoholizmu, nieobecnego ojca, dziecka zagubionego w świecie dorosłych i tęskniącego za miłością, kilkunastolatka, który nie wie, kim jest i jakie jest jego miejsce w świecie, ale także – przebaczenia, pojednania, odnalezionego sensu i Boga, który nie rezygnuje z człowieka i potrafi uczynić z najbardziej poplątanego życia arcydzieło.

Tytuł nawiązuje do znamienia, jakie otrzymał bratobójca Kain, aby każdy mógł go rozpoznać (Rdz 4, 15). Warto przypomnieć, że znamię to miało służyć nie tyle napiętnowaniu, co ocaleniu Kaina. I tak może być  z wszystkimi naszymi ranami: mogą być dla nas ocaleniem, jeśli wpuścimy do naszego życia Boga. Jego miłość może zdziałać cuda. Wystarczy popatrzeć na postacie, jakie weszły do rodowodu Jezusa: prostytutki, cudzołożnice, zabójcy, pogardzani przez Żydów cudzoziemcy...

Znamię Paśnika to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy czują się z jakichkolwiek powodów napiętnowani: traumatycznym dzieciństwem, nałogiem własnym lub rodziców, rozwodem, depresją, poczuciem porażki. Nie ma takiego dna, do którego Bóg by nie zszedł, żeby wydobyć człowieka. Nigdy nie jest za późno na nowy początek.

„Stoję tak między światłem a mrokiem” – pisze autor – „Pomiędzy tymi po prawej i po lewej stronie. Nikogo nie chcę zostawić”.

Bo takie jest przecież ludzkie życie: poranione, naznaczone lękiem, ale z nadzieją, która czeka tuż za zakrętem. Między światłem a mrokiem.