czwartek, 26 grudnia 2019


COOL - turalnie



Sikanie pod wiatr czyli nie da się być neutralnym.
Wiedźmin Andrzeja Sapkowskiego

W pewne piękne wakacje, za namową pewnego licealisty, dokonałam rzeczy, która jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawałaby mi się nie do zrobienia. Mianowicie przeczytałam pięć tomów sagi o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego: Krew elfów, Czas pogardy, Chrzest ognia, Wieża Jaskółki i Pani Jeziora. Potem sięgnęłam również po dopełniające fabułę opowiadania.
I co? Ano któregoś sierpniowego poranka przyśniło mi się, że ścigał mnie Vilgefortz i obudziłam się z ulgą u mojej mamy w Krakowie…  A to oznacza, że powieść stała się częścią mojego świata, że w niej się zadomowiłam. Polubiłam bohaterów, z niektórymi się nawet zaprzyjaźniłam i będę za nimi tęsknić. I zdarzy mi się zapewne powiedzieć, kiedy ktoś ze znajomych ulegnie jakimś złudzeniom: „Mylisz niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu”. I może nieraz, stojąc nad jakimś jeziorem, będę się zastanawiać, czy gdzieś nie ma magicznego portalu, który mnie przeniesie do Krainy Elfów. Bo ciągle we mnie drzemie mała dziewczynka szukająca niezwykłości w zwyczajnym życiu. Tęskniąca za przygodą. Misją. Wyzwaniem… I życie – również zakonne - tych przygód, wyzwań i misji mi nie szczędzi, jednak literatura potrafi to pokazać w sposób symboliczny. Tak piękny, że aż zapiera dech i chciałoby się, żeby taki świat istniał naprawdę.
A może jednak nie. Bo przesłanie Wiedźmina jest gorzkie i w gruncie rzeczy bardzo smutne. Dobro nie zwycięża. Zostaje stłamszone, wyplute, wyrzucone na obrzeża okrutnego świata przez tych, którzy dzielą swoje wpływy i kalkulują, co przyniesie im korzyść. Bohaterowie: Geralt, jego ukochana Yennefer i Ciri, zwana Lwiątkiem z Cintry, Dziecko – Niespodzianka o nadludzkiej mocy, nie pasują do systemu. Chcą być wolni. Trzeba ich więc zniszczyć…  Skoro już jesteśmy przy gatunku fantasy, wobec którego do tej pory byłam ostrożna, „Opowieści z Narnii” (uwielbiam!) i „Władca Pierścieni” mają jednak dużo bardziej budujące przesłanie.
Mimo to polecam „Wiedźmina”. Bo jest to opowieść o tym, że nie warto iść na kompromis. Nawet za cenę życia. Że nie da się być neutralnym (co zawsze deklarował Geralt), jeśli się kocha. Że prawdziwy przyjaciel nie zawaha się pójść za tobą wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie mogą cię zarąbać. Tak więc w świecie zła, które się wydaje niezwyciężone, istnieje coś takiego jak miłość, przyjaźń, honor, poświęcenie. Czyli - jak by to ujął Geralt - sikanie pod wiatr.
Oczywiście mnie jako polonistkę urzeka również robota literacka powieści. Przede wszystkim barwne, dobrze zarysowane postacie. Świetnie opisany świat przedstawiony (wyobraźnia autora mnie powala!). Znakomite, soczyste dialogi i FASCYNUJĄCA konstrukcja fabularna. Ciekawe nawiązania do Biblii, różnego rodzaju mitów i utworów literackich, tradycji kultury. Zręczne, brawurowe przechodzenie od narracji właściwej do retrospekcji czy opisu wydarzeń z przyszłości. Cudowna wędrówka przez miejsca i czasy.
Jest w tej książce wszystko, czego oczekuję od literatury i sztuki: wzruszenie, obraz przemawiający do wyobraźni, refleksja. Kiedy się coś takiego kończy czytać, to nagle nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Najlepiej wyruszyć na poszukiwanie Wieży Jaskółki…



Świątecznie…

BETLEJEM

noc była szara
bez gwiazd i kolęd
bo kolęd jeszcze nie wymyślono

w gospodzie w której nie było miejsca
śmierdziało potem
i tanim winem

ludzie wlekli za sobą jak łańcuch
przymusową podróż
i padali wycieńczeni
na podłogę

a Ja przyszedłem

wzięła mnie w ramiona moja matka
o oczach małej dziewczynki
przedwcześnie dorosłej

a Ja przyszedłem

tej nocy urodziło się dużo
takich samych dzieci
miały bezzębne usta
wykrzywione bólem
niespodziewanego istnienia

a Ja przyszedłem
w ludzkim ciele
podatnym na zranienie
katar
bezsenność
głód
wydalanie
i jeszcze to najbardziej
niezrozumiałe
u Boga który przecież może wszystko
łzy

tej nocy urodziło się dużo dzieci
i nikt im nie śpiewał kolęd

tylko anioł przycupnął
u wejścia do stajni
ale nikt go nie rozpoznał
bo zamienił się w świt

(Kłodzko, 26. 12. 2019)



Mówienie prozą…

WOJENNA WIGILIA

Gęsta zawieja przysłoniła niebo nad Wilnem i nie było widać pierwszej gwiazdki. Okna domów i kamienic rozjaśniały jednak choinkowe świeczki, a po wyludnionych ulicach snuła się bezdomna pastorałka, wygłodzona, wiatrem podszyta, osierocona, uciekająca przed wojną.
Leżysz, Jezuniu, i drżysz tutaj z chłodu.
Nie było w żadnej gospodzie posłania…

- zaintonowała siostra Julia. Siostry oraz Zosia podchwyciły pieśń, głosem z początku łamiącym się i niepewnym, ale po chwili coraz mocniejszym:
A my tu w Polsce umieramy z głodu,
Od bomb, łapanek, tortur, na zesłaniach.

Była w tym śpiewaniu tęsknota za dawnymi Wiliami w klasztorze i sierocińcu, pełnymi beztroskiego śmiechu, drobnych, ręcznie wykonanych upominków i choinkowych ozdób, z uroczyście odczytywaną Ewangelią, ciągle tą samą, piękną w swojej przewidywalności: o spisie ludności, drzwiach zamkniętych przed parą Przybyszów w potrzebie i prostych pasterzach, którzy jako jedyni byli zdolni usłyszeć w wyciu zimnego wiatru anielskie śpiewy…
Leć, kolędo, ach, leć do ojczyzny,
Otrzyj jej z oczu łzy, ucałuj blizny.
Utul do snu jak dziecko płaczące
Ukołysz naród o wolności śniący…

Siostra Julia myślała o tłumach przybyszów z Generalnej Guberni – polskich oficerach walk wrześniowych, których jedyną winą było wypełnienie obowiązku obrony kraju, i ludności cywilnej, która zawiniła tym, że miała zbyt ciemne oczy i deklarowała swą wiarę w Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba… Wszyscy oni przymierali głodem, a drzwi wileńskich domów były dla nich na ogół zamknięte.
Myślała o dzieciach z sierocińca, którym odebrano radość i zastąpiono ją jazgotliwą propagandą. Czy pozwalają im śpiewać kolędy?
Myślała o Janeczce, Ludwiku, Marianie. Czy jeszcze mają gdzie się łamać opłatkiem?
Siostra Gemma myślała o swoich bliskich. Daleko, w Krakowie. I o małej Salci, która krzyczała, kiedy ją siłą zabierali pod swoją opiekę litewscy wychowawcy.
Leżysz, Jezuniu, patrzysz na tę ziemię.
Drżysz już nie z zimna, lecz z niezrozumienia…

Zosia myślała o Bogusiu, samotnym i pozbawionym domu jak ona. Ale ona przynajmniej ma przy sobie tych, których kocha.
Pastorałka popłynęła przez izbę wspólną, wymknęła się przez uchylony lufcik w oknie na ulicę i prześlizgnęła się między dachami kamienic do tych, którzy płakali z braku miejsca, chleba, ciepła, najbliższych.
I płaczesz, widząc nasze ludzkie plemię
W tej nienawiści, w ogromie cierpienia.

- zaśpiewały cichutkim głosikiem, prawie szeptem dzieci w sypialni na Witebskiej, bo im kazano dzisiaj wcześniej iść do łóżek i w zamian za Boże Narodzenie („którego w Republice Rad się nie świętuje, bo żaden bóg się nigdy nie narodził”) obiecano zabawę noworoczną ze specjalnymi gośćmi: Dziadkiem Mrozem i Śnieżynką. Nikt się jednak tym nie cieszył.
Leć, kolędo, ach, leć do ojczyzny,
Otrzyj jej z oczu łzy, ucałuj blizny…

Basia wyciągnęła z kieszeni kromkę chleba, którą udało jej się ukradkiem schować podczas kolacji.
- To zamiast opłatka. Żeby siostra Julia do nas wróciła… Żeby było tak jak dawniej – powiedziała Basia, dzieląc chleb na malutkie, równe kawałeczki.
Kolęda pomknęła na ulicę Zarzeczną i zajrzała do okna jednej z kamienic.
Utul do snu jak dziecko płaczące – zaczął kolędę zdumiewająco odważnym głosem Stefan. Boguś nie mógł się nadziwić, skąd ten mrukliwy chłopak, który unikał jego towarzystwa jak ognia, rzadko pojawiał się w domu i jeszcze rzadziej się uśmiechał, ma w sobie tyle zapału.
Ukołysz naród o wolności śniący - w niebieskich oczach Stefana płonął ogień.
Kolęda ruszyła w dalszą drogę, trzęsąc się z zimna na mrozie. Minęła patrole granatowej policji i przemykających uliczkami tajniaków NKWD, i pobiegła opustoszałymi chodnikami prosto pod mury Łukiszek.
A jednak, Jezu, dajesz nam nadzieję,
Śmieszną, naiwną, czasem wbrew wszystkiemu

z cel dobywał się mocny, zuchwały śpiew.
To, co kochamy, z Tobą ocaleje,
I się przemieni w Boże Narodzenie.

więźniowie umilkli, gdy usłyszeli serię z karabinu, jaka rozległa się gdzieś w podziemiach, i jęki dochodzące z pokojów przesłuchań. Uklękli i przeżegnali się w ciszy, próbując wierzyć, że Bóg mimo wszystko rodzi się ciągle na nowo.
W powietrze, drżące od bezgłośnego śpiewu aniołów, uniosły się szepty tych, którzy składali sobie dzisiejszej nocy życzenia:
- Żeby za rok świętować w wolnej Polsce.
- Żeby twój mąż się odnalazł.
- Żeby mama i tata wrócili.
- Żeby w Nowym Roku było co jeść.
- Żebyśmy chodzili po ulicach bez strachu.
- Żebyśmy znowu mieszkali we własnym domu…

A Dzieciątko płakało z zimna, głodu i samotności. Płakało razem z głodnymi, spragnionymi, chorymi, zamkniętymi w więzieniach, nagimi. Płakało nad tymi, którzy stracili domy, i tymi, którzy opłakiwali bliskich. Płakało nad wywożonymi w nieznane i rozstrzelanymi nocą w piwnicach. Płakało nad uchodźcami i nad tymi, którym nie udało się uciec i wpadli w czerwone sidła NKWD. Płakało nad uwięzionym miastem, jednym z wielu polskich miast, które spowiła noc zagłady.

(fragment mojej powieści o bł. Siostrze Julii, która ukaże się w 2020 roku nakładem Edycji Św. Pawła)


niedziela, 22 grudnia 2019



Powiew COOL – tury

Teatr nadziei.

(Wujek 81.Czarna ballada, reż. Robert Talarczyk, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, prapremiera: 16. 12. 2016; premiera w Teatrze TV:16. 12. 2019)

Opowieść zaczyna się i kończy przy rodzinnym stole. Początek spektaklu to radość z otrzymania zagranicznej paczki: rzeczy, które dziś można kupić w pierwszej lepszej „Żabce”, są wydobywane z czeluści kartonowego pudełka przez Babcię (znakomita Grażyna Bułka!) niczym skarby. Rytuał otwierania paczki gromadzi całą rodzinę. Jednak w scenie finałowej – Wigilii Bożego Narodzenia 1981 - widzimy same kobiety. Jest już po wszystkim. Dokonała się śląska Apokalipsa. Pozostał ból i podskórne pytanie: dlaczego?! To musiało być najtragiczniejsze i najbardziej niezrozumiałe Boże Narodzenie w życiu tych ludzi.
Wujek 81. Czarna ballada w reżyserii Roberta Talarczyka, według jego scenariusza i z jego (genialnymi!) tekstami piosenek nie jest rekonstrukcją wydarzeń w kopalni Wujek w grudniu 1981. Jest ich poetycką transpozycją. Przypomina bardziej koszmarny sen lub urywki dziecięcych wspomnień niż historyczną inscenizację. Bo też z perspektywy dzieci jest opowiedziana, co tylko pogłębia tragizm i okrutną niesprawiedliwość historii, która przenigdy nie powinna była się wydarzyć… Głównymi bohaterami, pełniącymi podobną funkcję jak chór w antycznej tragedii, jest czterech kilkunastoletnich chłopców: trzech synów górnika i jeden syn milicjanta. Przyjaźń łącząca dwie strony „barykady”. Na przekór całemu światu. Chłopcy są beztroscy niczym dzieci wszystkich epok i ta beztroska kontrastuje z ponurymi okolicznościami stanu wojennego i strajku w kopalni. Oglądają skrawek „Playboya”, na którym widnieje obficie wyposażona przez naturę piękność. Jeden z chłopców wymienił gazetę z "cyckami" za zegarek elektroniczny i oberwie od ojca, gdy sprawa się wyda. Wślizgują się – dzięki wszechmocy taty – milicjanta – na film od osiemnastu lat, by po chwili o mały włos nie dostać kulki od tego samego milicjanta… Za to, że pojawili się w złym czasie i miejscu: na terenie objętej strajkiem okupacyjnym kopalni Wujek. Wreszcie: wdrapują się na dach, by lepiej widzieć, co się dzieje w kopalni. Wkroczenie ZOMO i śmierć dziewięciu górników urasta w ich oczach do baśniowej bitwy, która rozgrywa się wszędzie i nigdzie.
Poza chłopcami, ich rodzinami i górnikami są jeszcze w tym spektaklu dwie niezwykłe, alegoryczne postacie: Barbórka o oczach pełnych niepokoju i mocnym, głębokim głosie Joanny Kściuczyk – Jędrusik oraz charyzmatyczna Śmierć Anny Kadulskiej. Przejmująca jest scena spotkania obu postaci. Zatrzymują się na ułamek sekundy i patrzą na siebie, jak gdyby toczyły walkę. Barbórka ustępuje… komu? Śmierci? A może historii? Ludzkiej głupocie? Bezduszności totalitarnego systemu? Kiedy do akcji wkracza – a właściwie wyłania się z zapadni – ZOMO, Śmierć siada na ziemi i przesypuje piasek – klepsydry? Areny, z której pozdrawiali cezara Idący na Śmierć? Patrzy na nas, widzów, wzrokiem zimnym i przeraźliwie spokojnym. Jakby chciała powiedzieć: „ty będziesz następny”.
I pomyślałam: co pozostawię po sobie, gdy będę następna? Jakie przesłanie? Górnicy z „Wujka” pozostawili odwagę. Solidarność. Przekonanie, że są sprawy, o których po prostu trzeba pamiętać. Przyjaźń ze świętą Barbarą, będącą w samym centrum ich ludzkich radości i kłopotów. Potrzebę pójścia do spowiedzi przed strajkiem, z którego mieli nigdy nie wrócić. Przywiązanie do „gruby”, która była dla nich jak matka. Czyli po prostu do swoich śląskich korzeni.
Bardzo ten spektakl polecam. Mroczna historia opowiedziana w konwencji… musicalu, ze świetną muzyką Hadriana Filipa Tabęckiego. Przeplatana mocnym, przyprawiającym o dreszcz wzruszenia rapem śląskiego rapera Miuosha. Znakomite rozwiązania inscenizacyjne, jak choćby moment, gdy jedna z postaci pisze na murze słowa „Czas Apokalipsy”, po czym ustawia się kolejka do kina na ten kultowy film, a następnie wkracza ZOMO i zaczyna się rzeczywista Apokalipsa… Albo rozmowa telefoniczna jednego z górników (rewelacyjny Dariusz Chojnacki: prosty, kopalniany robotnik, mający jednak w sobie coś z bezradnego chłopca – i ta niejednoznaczność jest najciekawsza!) z żoną (wyrazista Barbara Lubos). Oboje siedzą na krzesłach w dwóch umownych, zupełnie różnych miejscach. Patrzą w przestrzeń. Nie ma aparatu i słuchawki. Jest za to narastające napięcie. Przeczuwamy, że coś się stanie. „Aniu… chciałem ci tylko powiedzieć, że cię kocham”. Dla takich momentów warto chodzić do teatru. Pokazują to, co między ludźmi najważniejsze: relacje. A tego żadne ZOMO ani inne upiory historii nam nie odbiorą.
To, co od wielu lat dzieje się w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, daje mi nadzieję. Że zadaniem teatru jest inspirować do refleksji i wzruszać, a nie deptać to, co w nas najpiękniejsze i najbardziej wrażliwe. Że na polskiej scenie jeszcze można zobaczyć kreację, a nie dekonstrukcję. Porządną teatralną robotę, a nie jakiś performance. Że jeszcze nic straconego.




Niedzielnie…


SPOWIEDŹ ŚWIĘTEGO JÓZEFA

zakochałem się w samo południe
nie zdążyłem nawet
zwilżyć spoconej twarzy
i zmienić tuniki

zakochałem się w samym środku pracy
we włosach miałem jeszcze trociny
i nie wiedziałem
co zrobić z niezgrabnymi dłońmi
które jeszcze pokrywał pył z heblowanych desek

zakochałem się w kobiecie utkanej ze światła
niematerialnej jak modlitwa
o oczach jak Jezioro Galilejskie

zostań moją żoną
powiedziałem
przytrzymując jej dzban gdy czerpała wodę

nie wiedziałem
że to będą najsłynniejsze oświadczyny
w historii ludzkości

gdybym wiedział
może bym wypuścił z rąk dzban
który by się roztrzaskał z płaczem
o spękaną ziemię

może bym uciekł
z tej opowieści
pozostawiając osieroconą ludzkość

ale zostałem

ze swoim niezrozumieniem
gdy w kobiecie utkanej ze światła
zaczęło pęcznieć
nowe
obce dla mnie
życie

gdy w kobiecie utkanej ze światła
zaczęło kiełkować zbawienie

(Kłodzko, 22. 12. 2019)


piątek, 20 grudnia 2019



Myśli niedorzeczne…

DLACZEGO ROBIĘ TAKIE SMUTNE JASEŁKA, W KTÓRYCH NIE MA „MAGII ŚWIĄT”?

Zaczął się sezon jasełek. Facebook zalewają zdjęcia bajecznych dekoracji, w których królują stajenki, gwiazdki, baranki, wycięte z papieru wzniosłe hasła oraz białe i błękitne tiule udrapowane niczym kotary w pałacu Ludwika XIV. Wszystko to bardzo pracochłonne. Z tiulów i papierowych gwiazdek wyłania się Maryja w trochę za ciasnej komunijnej sukience. Z obowiązkowym mikrofonem w dłoni. Mówi coś, czego nie rozumie ani widownia, ani ona sama. Potem wpadają diabełki z papierowymi różkami. Takie nie do końca na serio, bo przecież ma być magicznie, a nie prawdziwie. Z tyłu stoją - niczym kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego - anioły w adidasach i albach, z rozłożystymi bibułkowymi skrzydłami albo i bez (w zależności od tego, czy pani od plastyki zdążyła te skrzydła powycinać, czy też miała do przygotowania zaległą wystawę po konkursie plastycznym o segregacji śmieci). Kiedy już wszyscy powiedzą, co mają powiedzieć, a pan informatyk stoczy zwycięski bój z niedziałającym Mikrofonem-Który-Przecież-Jest-Nowy-i-Miał-Działać, to szkolny chórek zaśpiewa bez przekonania "Jest taki dzień" i... nareszcie! Koooniec!
I to wszystko? Rozejdziemy sie do domów, skazani na "Kevina", ewentualnie Netflixowego "Wiedźmina", kłótnie o nierozpakowaną zmywarkę i politykę, i samotność?
A może warto inaczej? Zmierzyć się z trudnym tematem... Dotknąć w spektaklu bożonarodzeniowym tego, co najbardziej wrażliwe, osobiste, podatne na zranienie... Zaryzykować. Podjąć opowieść o nas samych.
Tak zrobiłam w tym roku, tworząc z moją licealną grupą teatralną Dzikie Koty scenariusz, a potem spektakl "Siedmiu narodzeń" - siedmiu historii o ludziach, którzy wracają do odległych, ale bolących jak otwarta rana wspomnień z dzieciństwa. Po co? Żeby się z nimi zmierzyć, rozliczyć i nareszcie zacząć ŻYĆ. A Tym, kto im przynosi życie, jest Jezus - Dziecko, które przyszło na świat, żeby ocalić wszystkie niekochane dzieci. Również te dorosłe...
Mamy za sobą przedstawienie. Dużo wzruszeń, trochę gratulacji, kilka ciepłych słów ze strony uczniów i nauczycieli. Ale także takie głosy nauczycieli jak: "Dlaczego takie smutne te jasełka?"; "Mogłoby być coś radośniejszego"; "Trochę ciężkie".
Otóż, proszę państwa, nie!!! Nie mogłoby być radośniej i lżej. Stawiam na przesłanie. Zresztą, co to właściwie znaczy "coś radośniejszego"? Biblijna opowieść ubrana w bezpieczny schemat i ulotny zapach mandarynek? Co nam z tego pozostanie oprócz poczucia, że narodziny Jezusa to wydarzenie odległe, miłe jak bajka na dobranoc i mniej więcej w takim samym stopniu prawdopodobne?
Tymczasem Jezus narodził się w miejscu, gdzie na pewno nie było przyjemnie i jeśli w powietrzu unosił się jakiś zapach, to raczej zwierzęcych odchodów, a nie mandarynek. Bóg wszedł w naszą ludzką historię, nie bojąc się tego, że jest mało radosna, a nawet momentami ciężka.
Czy to znaczy, że teraz my, Jego uczniowie, mamy uprawiać kult cierpiętnictwa? Nic podobnego. Ale żeby świętować radość Jego narodzin, nie wolno uciekać od prawdy naszych ludzkich historii zanurzonych w mroku. Bo przecież właśnie "nad mieszkańcami krainy mroku zablysło światło". (Iz 9, 2).
Kochani katecheci, poloniści i inni jasełkowi reżyserzy - nie bójcie się przesłania. Że przecież "ma być miło". Że "za trudne dla dzieci". Że "młodzież nie zrozumie". Dzieci i młodzież lubią wyzwania. Zrozumieją aż za dobrze. Gwarantuję. I coś w nich z tego zostanie, a o to przecież nam chodzi, prawda?


Dołączam link do naszego przedstawienia. Teatr Dzikie Koty, Liceum im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku, spektakl bożonarodzeniowy "Siedem narodzeń":

https://www.youtube.com/watch?v=vdfmhSuti7M&feature=share&fbclid=IwAR2kGgQsxrBXswYaS6OonfaKCM7nEnY8DwA8opHH2qoB4PP0_TyL5rEpOfo

środa, 18 grudnia 2019

Myśli niedorzeczne...


KOLĘDA DLA NIEPODLEGŁEJ


Leżysz, Jezuniu, i drżysz tutaj z chłodu.
Nie było w żadnej gospodzie posłania.
A my tu w Polsce umieramy z głodu,
Od bomb, łapanek, tortur, na zesłaniach.

Leć, kolędo, ach, leć do ojczyzny,
Otrzyj jej z oczu łzy, ucałuj blizny.
Utul do snu jak dziecko płaczące
Ukołysz naród o wolności śniący…

Leżysz, Jezuniu, patrzysz na tę ziemię.
Drżysz już nie z zimna, lecz z niezrozumienia.
I płaczesz, widząc nasze ludzkie plemię
W tej nienawiści, w ogromie cierpienia.

Leć, kolędo, ach, leć do ojczyzny,
Otrzyj jej z oczu łzy, ucałuj blizny.
Utul do snu jak dziecko płaczące
Ukołysz naród o wolności śniący…

Płaczesz, Jezuniu, nad Polską grudniową,
I czujesz ból, bo jej łzy Cię palą,
Zdeptanej w śniegu, z koroną cierniową.
Twe ludzkie serce rozpada się z żalu.

Leć, kolędo, ach, leć do ojczyzny,
Otrzyj jej z oczu łzy, ucałuj blizny.
Utul do snu jak dziecko płaczące
Ukołysz naród o wolności śniący…

A jednak, Jezu, dajesz nam nadzieję,
Śmieszną, naiwną, czasem wbrew wszystkiemu,
To, co kochamy, z Tobą ocaleje,
I się zamieni w Boże Narodzenie.

(Kłodzko, grudzień 2018)

niedziela, 15 grudnia 2019



Niedzielnie…

„Niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci zostają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię” (Mt 11, 2 – 11)
Gdzie te cuda? Dlaczego ich nie dostrzegam w swoim życiu? Chyba nikt nie jest wolny od takich pytań…
NIEWIDOMI WZROK ODZYSKUJĄ. Patrzą sercem. Dostrzegają w swoim życiu to, co dotąd było zakryte: Bożą obecność.
CHROMI CHODZĄ. Chodzenie jest działaniem. Wymaga opuszczenia strefy komfortu. Droga może mnie zaprowadzić w rejony, w które bez Boga nigdy w życiu bym się nie zapuściła. I uczynić ze mnie prawdziwego świadka wiary.
TRĘDOWACI ZOSTAJĄ OCZYSZCZENI. Nie ma takiego grzechu, którego Jezus by nie wybaczył, bo zaniósł je wszystkie na krzyż. Nie ma takiego trądu, którym On by się brzydził. Nie ma takiej choroby, z której On nie mógłby mnie uzdrowić. I choć czasem fizycznie choroba postępuje, choć kończy się śmiercią, to nikt ani nic nie jest w stanie mi odebrać radości i nadziei. I to jest właśnie niebo na ziemi, zapowiedź tego nieba, w którym już nie będzie fizycznego cierpienia.
GŁUSI SŁYSZĄ. Co słyszą? Głos Boga. Jego Słowo zaczyna brzmieć jak Dobra Nowina czyli komunikat skierowany konkretnie, osobiście DO MNIE. Przemienia moje serce. Sprawia, że chcę się upodobnić do Chrystusa. Chcę wybaczać. Patrzeć na siebie, drugiego człowieka, swoje życie Jego oczami, bez oceniania, osądzania, szufladkowania, narzekania – czyli po prostu kochać. A miłość widzi to, co najlepsze i najpiękniejsze.
UMARLI ZMARTWYCHWSTAJĄ. W Ewangelii Łukasza jest przypowieść o synu marnotrawnym. Kiedy utracjusz wraca skruszony do domu i spodziewa się, że w najlepszym wypadku będzie musiał ciężko odpracować swoją lekkomyślność jako najemnik ojca, słyszy: „Ten mój syn był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się” (Łk 15, 24). I tak nas traktuje Bóg. Tęskni za nami, a gdy do niego wracamy, cieszy się. Tak po prostu! Dotknięcie Bożej miłości sprawia, że zaczynam ŻYĆ czyli patrzeć na wszystko, co mnie otacza, i na samą siebie z nadzieją. Bo przecież moim Panem i Przyjacielem jest Zwycięzca
Śmierci.
Dzisiaj Niedziela Radości – zapowiedź Bożego Narodzenia. Może być też zapowiedzią mojego i Twojego nowego narodzenia – dla Chrystusa.

sobota, 14 grudnia 2019



Myśli niedorzeczne…

LEWACKA HIENA DZIENNIKARSKA

Kiedyś pisałam o stereotypach sióstr zakonnych. Dziś o innym stereotypie: Lewackiej Hieny Dziennikarskiej. Stworzenie to charakteryzuje się zamiłowaniem do wysysania krwi z niewinnych, niczego nie podejrzewających, nieskazitelnych kościelnych istot. Hiena Dziennikarska czyha na każde ich słowo, gest, potknięcie, żeby to skrupulatnie odnotować, wyrwać z kontekstu i UŻYĆ. Nawet, jeśli Hiena zajmuje się tematem neutralnym albo wręcz dobrym, to na pewno "w jakimś celu". Bo jej to potrzebne do poprawienia wizerunku. Bo "tam jest ukryte dno". Bo "zaraz nam dowali".
Hiena na ogół pracuje dla TVN albo Wyborczej, tego dziesiątego kręgu dantejskiego piekła.
Porządny katolik nawet nie patrzy na witryny kiosków, gdzie figuruje taki tytuł. A telewizor wyrzuca, bo sam fakt zainstalowania tam TVN (choćby 15 lat temu przez przypadek) powoduje, że sprzęt jest rytualnie nieczysty.
Po co ja to wszystko piszę? Ano po to, żeby uśmiechnąć się do tych wszystkich rycerzy walczących z Hienami i innymi smokami, i powiedzieć: TAK, PROSZĘ PAŃSTWA, BYŁAM W TEFAŁENIE. Doświadczyłam ogromnej życzliwości, otwartości i kultury osobistej ze strony całej ekipy TVN. Podziwiam ich kompetencję i kreatywność. Cieszę się tym spotkaniem. Za hasłem "TVN" kryją się konkretni ludzie ze swoją twarzą, historią, jakąś pasją, jakimiś marzeniami, wrażliwością. I może warto to odkryć. A "lewacka zaraza" dla mnie brzmi mniej więcej tak samo jak "kościelna mafia" czy "banda pedofili". Raniąco i nieprawdziwie, bo każde uogólnienie jest nieprawdą.
Jestem uczennicą Mistrza, który nie bał się iść w miejsca omijane przez ówczesne elity religijne. Do ludzi, na których widok wszyscy obrońcy Czystej Religijności brali do ręki kamienie. Dlaczego mam się zachowywać inaczej niż On? On, który ryzykował, narażał się, wychodził grubo poza schematy. Nie dbał o swój wizerunek. Po prostu podchodził do ludzi i dostrzegał w nich to, co najlepsze. I najczęściej był odrzucany przez swoich. Nie przez celników, nierządnice i skazańców...
Dodam, że nie jestem fanką ani TVN, ani Trwam, ani właściwie żadnych innych mediów. Natomiast ciekawi mnie drugi człowiek. I cieszę się na każde nowe spotkanie, a do starych spotkań chętnie wracam.
Tak więc dzień dobry, TVN! Niech każdy wasz dzień będzie właśnie DOBRY czyli niosący widzom przesłanie nadziei. Że bez względu na światopogląd warto kochać. Warto widzieć dobro. Warto zobaczyć, ile treści może przynieść spotkanie z drugim człowiekiem.

środa, 4 grudnia 2019


Myśli niedorzeczne...

"Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie."
(Łk 21, 28)

Adwent czyli PRZYJŚCIE. Są oczekiwania żywe, dynamiczne i twórcze, które prowadzą ku życiu, i są oczekiwania bierne, zrezygnowane, zgorzkniałe, które mają w sobie coś ze śmierci. Można czekać nie wiadomo na co, jak te postacie powyżej, trwające w mroku, martwe i apatyczne. A można czekać jak Maryja - na Kogoś, kogo bardzo się kocha i za kim bardzo się tęskni.
Można czekać na przyjście piątku, wakacji, lepszych czasów, miłości. Można czekać, aż coś się skończy lub zacznie. A można sprawić, że każdy dzień, nawet przysłowiowy poniedziałek, będzie miał w sobie coś niezwykłego. Że nie będzie trzeba wakacji, aby cieszyć się chwilą. Można rozdawać miłość zamiast jej wypatrywać. Można skończyć ze złem, urazą, frustracją. Można zacząć wszystko na nowo - z Tym, który przychodzi i "czyni wszystko nowe".
Wybór należy do mnie i do Ciebie.