sobota, 30 lipca 2022


 

Niedzielnie...


„Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, co przygotowałeś?” (Łk 12, 21)

 Jest taka scena w Netflixowym serialu „Gambit królowej”: bohaterka, genialna szachistka, wygrywa partię z młodocianym geniuszem ze Związku Radzieckiego. Chłopak ma około 13 lat. Beth pyta dzieciaka, jakie są jego marzenia. Jeśli zostanie mistrzem swojego kraju, potem Europy, potem świata – co dalej? Chłopak nie umie odpowiedzieć.

Istnieje granica wypełniania pustki. Stoisz na rozdrożu i dociera do ciebie pytanie, co dalej. Masz wybór: albo nicość, albo miłość. Bo pustkę można wypełnić tylko miłością. Każde bogactwo ma sens tylko wtedy, jeśli służymy nim drugiemu człowiekowi, a wtedy – służymy także Jezusowi. Niezależnie od tego, co jest tym bogactwem: władza, pieniądze, sława, wpływy, talenty, wykształcenie, dobra praca, rodzina.

Komu przypadną w udziale spichlerze bogacza z dzisiejszej Ewangelii? Dla kogo obsesyjnie gromadził majątek? Komu przypadnie w udziale moje bogactwo, cokolwiek by to oznaczało?

Moja pasją jest teatr. Od kilku lat prowadzę w liceum prężnie działającą grupę teatralną. Poza tym piszę: wydaję książki i prowadzę bloga. Często przyłapuję się na czymś, czego się bardzo wstydzę: głodzie popularności, poklasku, łatwego sukcesu, wygranych na festiwalach, lajków na portalach społecznościowych, zainteresowania mediów… Zazdroszczę świeckim koleżankom pisarkom spotkań autorskich w atrakcyjnych miejscach, ciekawych festiwali i prestiżowych nagród literackich. I nagle dochodzi do mnie, że niczym się nie różnię od tego bogacza z Ewangelii. Buduję „spichlerze” swoich osiągnięć – ale dla kogo? Po co to robię? Czy po to, żeby pokazać piękno Ewangelii, czy po to, żeby wypełnić jakąś swoją egzystencjalną pustkę? Co jest w moim życiu takim „spichlerzem”?

Zostawiam dzisiaj z tym pytaniem siebie i ciebie, drogi Czytelniku. I życzę pięknej, twórczej niedzieli.

środa, 20 lipca 2022


Myśli niedorzeczne…
 
O czułości Olgi Tokarczuk i byciu idiotą
 
Od kilku dni w internetach huczy od wypowiedzi naszej noblistki o tym, że - jak uroczyście oznajmiła podczas festiwalu Góry Literatury - jej książki nie są dla idiotów.
Nigdy mi nie było po drodze z Olgą Tokarczuk. Kiedy studiowałam polonistykę, nie była w lekturach obowiązkowych. A że trzeba było przeczytać około 100 lektur rocznie razem z legendarnymi wstępami do "Beenek", a dodatkowo interesowałam się dramatem i teatrem, to zwyczajnie nie starczyło mi czasu...
Potem, w klasztorze, odkryłam zupełnie inne lektury: na przykład Romana Brandstaettera. I tak, jak w 1998 roku, kiedy dowiedziałam się, że Wisława Szymborska otrzyma Nobla, aż rzuciłam się na szyję osobie, od której to po raz pierwszy usłyszałam (zupełnie obcej!), to w 2019, kiedy świat obiegła wiadomość, że mamy kolejną polską noblistkę, zareagowałam konsternacją. Ale że kto? Tokarczuk?!
Tak, słyszałam to nazwisko. Tak, skończyłam polonistykę na uniwersytecie, który jest w czołówce polskich uczelni, i uważam się za osobę dobrze wykształconą i chyba nie idiotkę. I nie: nie przeczytałam żadnej książki tej pani. Nawet Nobel mnie nie zmobilizował.
Nie będę w związku z tym wypowiadać się na temat jej twórczości, bo to byłoby nieuczciwe. Zachowałabym się jak pewien znany reżyser, który nie widział "Dziadów" Mai Kleczewskiej, ale zwymyślał zespół Teatru Słowackiego od folksdojczów.
Jednak już same tytuły mnie zniechęcają do sięgnięcia po te dzieła: "Prowadź swój pług przez kości umarłych", "Księgi Jakubowe", "Empuzjon"...
Przeczytałam kilka pierwszych stron "Ksiąg Jakubowych". No nie. Nie jestem w stanie. To po prostu nie dla mnie. Mówimy innym językiem i nie próbuję tu wyrokować, który jest lepszy, a który gorszy.
Sama jestem autorką trzech książek. Czytają je zarówno gospodynie domowe, jak wykładowcy uniwersytetu. Jednych i drugich te książki poruszają. Czy są mniej ambitne i "elitarne" od książek pani Tokarczuk? Nie wiem. Może. Choć właściwie, kto wyznacza kryteria tej elitarności i na jakich zasadach?
Czytam bardzo różną literaturę: od Biblii poprzez romantyków, Szczepana Twardocha, Pawła Huelle, Andrzeja Sapkowskiego aż do Magdy Knedler, Marii Paszyńskiej czy Ałbeny Grabowskiej. Cieszę się, jak wpadną mi w ręce książki moich koleżanek ze studiów: Mai Wolny czy Dominiki Buczak.
Czego szukam w książkach? Wzruszenia i przesłania. Sama treść intelektualna to dla mnie za mało, bo w żaden sposób mnie nie dotyka. Samo wzruszenie to też za mało, bo łatwo je pomylić z tandetną ckliwością. Ale jeśli w literaturze znajduję te dwie rzeczy naraz - wzruszenie i treść - to po nią sięgam i do niej wracam.
Moją pierwszą miłością - poza Ewangelią - jest teatr. Zawsze powtarzałam w kontekście teatru - zarówno cudzego jak własnego: ZAKŁADAM, ŻE WIDZ NIE JEST IDIOTĄ.
Jest jednak subtelna różnica między założeniem, że odbiorca tekstu kultury nie jest idiotą, a osądem, że MOJE dzieła nie są dla idiotów.
Ktoś, kto napisał esej o wiele mówiącym tytule "CZUŁY narrator", powinien o tym wiedzieć.

 


piątek, 15 lipca 2022


 

Powiew COOL - tury

 

Kubek kawy ze swastyką

(Dominika Buczak, Całe piękno świata, Wydawnictwo Literackie, 2022)

 

„Całe piękno świata” pojawia się w powieści Dominiki Buczak jak refren. Przywołuje mi na myśl sielskie krajobrazy rodem z książek mojego dzieciństwa:  Polyanny Eleanor H. Porter czy Ani z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery.

W żadnym wypadku nie jest to jednak książka dla dzieci, a świat, który opisuje – chociaż sielski – nie jest piękny. Jest obcy i okrutny.

Bohaterkami są dwie kobiety: Polka Dorota i Niemka Eva.  Mamy rok 1946, kiedy Europa liże rany po wojnie. Dolny Śląsk zgodnie z decyzją konferencji w Poczdamie przechodzi w ręce Polaków. A co z Niemcami mieszkającymi we Wrocławiu, Legnicy, Kotlinie Kłodzkiej? Mają się wynieść. Tak po prostu.

Eva i Peter nie chcą się wynieść z Lichtenwalde, swojej małej ojczyzny. Nie chcą słyszeć, że Lichtenwalde od jakiegoś czasu nazywa się Poręba, pobliskie Glatz – Kłodzko, zamiast eleganckich niemieckich szyldów pojawiły się polskie koślawe napisy, a niemieckich sąsiadów z każdym dniem ubywa… Nie chcą słyszeć, że ich świata już nie ma. Zostały tylko groby z gotyckimi napisami na nagrobkach, które z roku na rok będą coraz bardziej nieczytelne dla nowych mieszkańców. Nie będą wiedzieli, że matka Evy lubiła bratki i co roku na wiosnę trzeba je sadzić na jej grobie, a mały Ervin urodził się z wodogłowiem, więc na jego pogrzebie była tylko garstka ludzi, bo takie wybrakowane dzieci nie pasowały do wizji idealnego społeczeństwa III Rzeszy…

Dorka i Stach chcą zacząć od nowa. Nie są przesiedleńcami z Kresów Wschodnich jak większość nowych mieszkańców Ziem Odzyskanych. Przyjechali z Podhala z własnego wyboru. Nie znaczy to jednak, że nie przywieźli ze sobą wojennej traumy…

Obie rodziny są na siebie skazane przez prawie rok mieszkania pod jednym dachem w leśniczówce na wzgórzu, z którego widać tytułowe „całe piękno świata”. I okazuje się, że nie ma tu katów i ofiar, zwycięzców i przegranych. W każdym z bohaterów wojna zniszczyła jakąś cząstkę duszy i nie ma sensu roztrząsać, komu bardziej, a komu mniej.

Temat powieści jest mi szczególnie bliski, ponieważ od pięciu lat mieszkam w Kłodzku i choć urzekło mnie urokliwymi uliczkami, kamieniczkami, rynkiem, Mostem Świętego Jana, to cały czas miałam poczucie, że jest to miejsce puste. Bez historii. Doklejone do mapy Polski. Z obcą historią, która mnie nie wzrusza i niezbyt obchodzi. Że duchy, które przechadzają się po jego ulicach, nie są „moimi” duchami.

Dominika Buczak ożywia tę „martwą” historię. Wypełnia tę pustkę konkretnymi ludzkimi losami. Sprawia, że one mnie zaczynają obchodzić. Bo Niemcy też są ofiarami. Też będą całe życie nosić w sobie niezagojone rany. Też stracili wszystko. Świat, który na ich oczach rozpadł się na kawałki – przede wszystkim ten wewnętrzny, który budowali od pokoleń w sobie – jest nie do odzyskania.

Najbardziej cierpią kobiety. Książka Dominiki Buczak jest opowieścią właśnie o nich: o ich niespełnionych marzeniach, o ich własnym, niepowtarzalnym „całym pięknie świata” i o brutalności mężczyzn, którzy to piękno cynicznie depczą. Autorka porusza tematy, o których rzadziej się pisze w opracowaniach historycznych, a niekiedy wręcz przemilcza: gwałtów wojennych i przymusowej sterylizacji kobiet w III Rzeszy, jeśli im się zdarzyło urodzić „bezwartościowe” dzieci. Jedna z najbardziej wstrząsających scen w powieści to opowiadanie Hildy, małej niemieckiej dziewczynki o okrucieństwie „wyzwolicieli” z Armii Czerwonej, którzy nie oszczędzili ani jej matki, ani dwóch innych dziewczynek - „tej, która opowiadała o duchach” i „tej z jasnymi włosami”: „Mruga powiekami jakby chciała nimi wymazać obrazy, które ją męczą, ale to jej się nie udaje. Nigdy jej się nie uda. Będzie próbowała wytrwale jeszcze przez kolejne trzy albo cztery dekady. Na próżno. Nic jej nie pomoże. Ani szklanki piwa wypijane wieczorami, ani przypadkowi mężczyźni, z którymi pójdzie do łóżka. Nie pomoże nawet synek piękny, pyzaty, zdrowy. Za każdym razem (…) przed oczami stanie jej noc w stodole.”

Bohaterki powieści, również te drugo – i trzecioplanowe, nawet żona profesora, epizodyczna postać Polki wysiadającej na dworcu we Wrocławiu,  są potraktowane przez autorkę z uwagą i czułością. Każda z nich ma swoją opowieść. Bardzo smutną opowieść. Dlatego autorka posługuje się metaforą wewnętrznego sarkofagu.

A jednak nie wszystkie bohaterki zmagają się ze swoimi „sarkofagami” w ten sam sposób. Eva poddaje się i mentalnie zostaje na zawsze w swoim niemożliwym do odzyskania Lichtenwalde. Dorka zaczyna żyć. I w tym początku jest nadzieja, że nie ma takich traum, których nie dałoby się przejść, i takich demonów, których nie można by było pokonać. Ostatni raz widzimy ją na schodach poniemieckiego domu z kubkiem kawy, grzejącą się w letnim słońcu, w tym miejscu, z którego widać całe piękno świata. Już JEJ świata. Bo „nastał czas przyszły”.

Przypomina mi się wiersz mojej ukochanej Wisławy Szymborskiej Koniec i początek o tym, że „po każdej wojnie ktoś musi posprzątać”:

 

„Ci, co wiedzieli, o co tutaj szło,

Musza ustąpić miejsca tym,

Co wiedzą mało.

I mniej niż mało.

I wreszcie tyle, co nic.

W trawie, która porosła

przyczyny i skutki,

musi ktoś sobie leżeć

z kłosem w zębach

i gapić się na chmury.”


Wyjście z sarkofagu zaczyna się od gapienia na chmury z kubkiem kawy w ręku. Nawet, jeśli na spodzie tego kubka jest wygrawerowana swastyka po poprzednich gospodarzach. Z tej perspektywy można zobaczyć całe piękno świata i zacząć żyć. Nawet, jeśli boli.

Całe piękno świata Dominiki Buczak to lektura obowiązkowa. Zarówno ze względu na ważną treść – bo metafora „sarkofagów” nie dotyczy przecież jedynie przeżyć ludzi sprzed osiemdziesięciu lat, ale każdego z nas – jak po prostu na to, że książkę czyta się jednym tchem.

 

 

 



 

Podróż Bez Nawigacji.

Przystanek siódmy: powrót.

 Wróciłam.

Mój pokój, klasztor, ulice Kłodzka wyglądają dziwnie po dziesięciu dniach innych kolorów, dźwięków, zapachów, twarzy...

Zawsze wyglądają dziwnie po długiej podróży, która jest przeniesieniem w inny wymiar.

Cisza. Czysty obraz oswojonej przestrzeni.

W tej ciszy słyszę gwar rozmów, pytania ludzi, którzy przyszli na spotkanie autorskie, śmiech mojego niezastąpionego przyjaciela z działu marketingu Edycji Świętego Pawła i towarzysza podróży.

W znanej przestrzeni mojej codzienności widzę jeszcze Teatr Śląski, który odwiedziłam, i garderobę mojego taty, malownicze krajobrazy Beskidu Śląskiego i Lubelszczyzny, kota z Domu Aktora Weterana w Skolimowie i przenikliwy wzrok tej emerytowanej aktorki, która powiedziała, że pasja teatralna kłóci się z powołaniem zakonnym. Widzę Jasną Górę i studia, gdzie miałam wywiady. I uliczki Lublina. I pokaźny tłumek ludzi - różnych ludzi - na ostatnim spotkaniu autorskim.

Aha: i jeszcze czuję ten kojący chłód wody w basenie w hotelu w Ustroniu, do której weszłam w habicie.

Widzę jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Odczuwam jeszcze mnóstwo przywiezionych z tej podroży emocji. Mam natłok różnych myśli, które trzeba uporządkować. Bo każda podróż ma swoją siostrę bliźniaczkę: w sercu.

A teraz czas zrobić miejsce na nowe przeżycia i wrażenia.

Dzisiaj znów startujemy z próbami do musicalu "Ballada o Mistrzu".

 

 

 


 

Podróż Bez Nawigacji.

Przystanek szósty: Lublin

Lublin. Miasto, które poznałam dwa lata temu i zakochałam się od pierwszego wejrzenia w uliczkach, kamieniczkach, kocich łbach na starówce, Sztukmistrzu szybującym nad dachami, kolorowych fontannach na Placu Litewskim, nostalgicznych malowidłach i grafikach na elewacjach kamienic, portalu do Wilna, cebularzach i zapachu kawy w Księgarni Świętego Pawła.

A przede wszystkim w LUDZIACH. Serdecznych, otwartych i bezpretensjonalnych.

Tutaj też intensywnie: spotkania autorskie w Księgarni Św. Pawła i u dominikanów, i cała niedziela w parafii św. Andrzeja Boboli - wszystkie msze, a wieczorem spotkanie autorskie, na które przyszło prawie 50 osób, w tym salezjanin, który od lat zajmuje się teatrem i pan profesor z KUL.

Do tego inne, nieoficjalne spotkania z przyjaciółmi: Izą i Lechem, polonistami z pasją , i wspaniała wystawa Tamary Łempickiej w Muzeum Narodowym. I ogród japoński w parafii w Krasnymstawie. I wizyta u rodziców Pawła, którzy mają zakład stolarski prawie jak Stanisław ze "Stulecia Winnych", gołębnik i... prawdziwy, malowniczy piec kaflowy!

I Paweł Lipa - człowiek, który z taką pasją promuje moje książki, że jeszcze trochę, a dostanę Nobla, a przynajmniej Nike. Edycja Świętego Pawła ma szczęście, że ktoś taki jest w ich ekipie.

Ale dla mnie to przede wszystkim czuły, opiekuńczy przyjaciel, z którym można okradać banki albo przegadać cały wieczór o życiu i śmierci. Ale - uwaga! - lepiej WIECZÓR, bo RANO jest troszkę nie do życia.

Dziękuję, Pawle, że jesteś, i za te dwa NIESAMOWITE lata. Wierzę, że będzie ciąg dalszy.

To, co najbardziej lubię w spotkaniach autorskich, to rozmowy. Ludzie pytają o pracę z młodzieżą, pasję teatralną, historię nawrócenia i powołania, ale także czasem zaskakują nietuzinkowymi czy trudnymi pytaniami... Jedna pani mnie wczoraj zapytała o to, czy miałam kiedyś kryzys powołania. Otóż miałam, i to taki, że jadąc samochodem myślałam: a może się rozbijemy i wszystko się wreszcie skończy? Uratowały mnie wieczory w kaplicy, kiedy waliłam pięścią o ławkę i to była jedyna modlitwa, na jaką było mnie stać, i rozmowy z pewną bardzo mądrą siostrą...

Ruszam w dalszą drogę. Lublin zostaje coraz bardziej w tyle, coraz dalej, ale w moim sercu jakby bliżej i wyraźniej...

 




 

Podróż Bez Nawigacji.

 Przystanek piąty: Dom Aktora Weterana

Dojechałam z Pawłem, moim towarzyszem z Edycji Św. Pawła, do Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Tak przynajmniej myśleliśmy. Ulica Pułaskiego. Budynek nie wyglądał na ten ośrodek, tylko na jakąś prywatną willę. W dodatku pani dyrektor, do której Paweł dzwonił, coś mówiła o świetle migającym nad ulicą. Nie było żadnego światła. Okazało się, że dojechaliśmy w zupełnie inne miejsce, 50 km od celu...

Wreszcie się udało. Byliśmy spóźnieni, więc grzecznie przeprosiłam.

Bardzo czekałam na to spotkanie. Może najbardziej ze wszystkich będących w planie wyprawy. Byłam ciekawa tych ludzi i jak mnie przyjmą.

Przyszło tylko 8 osób (7 starszych pań i jeden dziadek), ponieważ reszta albo pojechała gdzieś na wakacje, albo do sanatorium, ktoś w szpitalu, reszta leżąca.

Wchodzę do środka. Widzę jakąś damę w chodziku. Mówię jej radośnie "szczęść Boże", a on do mnie: "Chwalibóg". Powiedziałam, że ładne pozdrowienie, z takim się jeszcze nie spotkałam, a ona na to, że to jej nazwisko.

Potem posiedziałam z nimi, trochę poopowiadałam o swoim nawróceniu i powołaniu, trochę o książkach, o dzieciństwie w teatrze, no i o Dzikich Kotach. Puściłam filmik z Edycji Św. Pawła, który był nagrywany w marcu w naszej szkolnej auli, gdzie młodzież tak ładnie się wypowiada i widać przebitki z naszej pracy nad "Nie - Boską komedią".

Czekam na pytania.

- Mam pytanie - odezwała się jedna z tych starszych dam - Dlaczego siostra nie została aktorką?

Ja myślałam, że to jakiś komplement będzie, a ona ciągnie dalej:

- Bo to, co tutaj widzę, trąci amatorszczyzną, i mam wrażenie, że siostra nie poszła za głosem powołania, i teraz siostra nie jest do końca ani w klasztorze, ani w teatrze. A tej młodzieży się należy teatr z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA.

Pozostałe osoby mi dziękowały i były poruszone, może oprócz tego starszego pana, który nie mógł załapać, że Dzikie Koty to grupa licealistów, a nie szkoła teatralna.

Ale pytanie pani Agnieszki jakoś we mnie mocno zostało...

Zanim ruszyliśmy dalej, pospacerowaliśmy jeszcze z Pawłem po ogrodzie. Przyplątał się do nas pręgowany, majestatyczny przystojniak, też chyba emeryt, który dał się pogłaskać, a nawet wziąć na ręce. Patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: "Wyluzuj. Pani Agnieszka już tak ma. A ty słuchaj swojego serca i idź własną drogą."

A potem - zamiast iść własną drogą - szedł za nami i odprowadził nas do samochodu.

 


 

Podróż Bez Nawigacji.

 Przystanek czwarty: Częstochowa

 Częstochowa: szum, bieganie, ledwo nadążałam.

Wyprawa do Edycji Świętego Pawła, do Radia Jasna Góra, Radia Fiat i lokalnej Telewizji Orion.

Nigdy wcześniej nie widziałam, jak wygląda magazyn wydawnictwa. Stosy książek na półkach w wielkiej hali. Jeszcze nieoswojonych, jeszcze bezpańskich, jeszcze bezimiennych, popakowanych w folię. Mam nadzieję, że znajdą swój dom. Potem trzy bardzo ciekawe wywiady do Radia Jasna Góra, Radia Fiat i Telewizji Orion.

A właściwie trzy i pół, bo wieczorem odwiedziłam znajomego paulina, ojca Michała Legana. Mijaliśmy się w prehistorycznym przełomie lat dziewięćdziesiątych i "dwutysięcznych" na korytarzu uczelni. Michał studiował filmoznawstwo, ja - polonistykę. Potem nasze drogi się rozeszły. Spotkaliśmy się znowu trzy lata temu na Przystanku Jezus.

No i teraz. Miała być tylko kawa i ciastko, a tymczasem wylądowaliśmy w studio Radia Jasna Góra i odmówiliśmy ze słuchaczami nieszpory. W takich warunkach to ja jeszcze nieszporów nie odmawiałam.  No i Michał zadał mi kilka pytań: przede wszystkim o teatr. Nie byłoby może w tym nic niezwykłego, bo często o tym opowiadam, ale zapytał, czy nie myślę o wystawieniu z młodzieżą "Historyi o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka. Nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania. Oczywiście słyszałam o tym dramacie, nawet kiedyś czytałam i oglądałam na VOD TVP spektakl Teatru Wierszalin, ale nie sądziłam, że pojawi się taki wątek. Dzięki temu dowiedziałam czegoś nowego: Mikołaj z Wilkowiecka był paulinem.

I NAJWAŻNIEJSZE: wizyta u Mamy. Kiedy jestem w kaplicy Cudownego Obrazu, to zawsze czuję wzruszenie. Mam wrażenie, że Czarna Madonna uśmiecha się do mnie i mówi: "Dobrze że jesteś. Czekałam na ciebie."


 

Podróż Bez Nawigacji.

 Przystanek trzeci: Beskid Śląski

 Spotkania autorskie w Beskidzie Śląskim. Teren zupełnie mi obcy. Nie wiedziałam, czego się spodziewać i jakich ludzi tam spotkam.

Najpierw festiwal "U Źródeł" na Równicy. Słabo: poszły trzy książki, ale prawie w ogóle nie było ludzi. Spotkaliśmy za to górala, który wraz z rodziną dawał tam koncert i przerobił "Let it Be" Beatlesów na polską piosenkę religijną. W oryginalnym tekście jest ponoć o Maryi. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. "Zakonnicę bez przebrania" zaczął czytać jeszcze tego samego wieczoru i wysłał mi wiadomość na Messengerze, w której przyrównuje mnie do... Korczaka.

A potem nam się samochód służbowy rozkraczył. I jak spod ziemi wyrósł nam Sergiej, ukraiński mechanik samochodowy, który oznajmił, że sprzęgło się przepala. Miał rację.

Potem cudowna parafia Maksymiliana Kolbego w Wiśle. Już na pierwszej porannej mszy wiedziałam, że tam jest DUCH. To, co było najpiękniejsze w tych niedzielnych spotkaniach z parafianami, to fakt, że podchodzili, chcieli pogadać, prosili o modlitwę. Niektórzy płakali. Jedna mama ma niepełnosprawną córkę, druga - nastoletniego syna, który odszedł od Pana Boga. Była też żona aktora z Zabrza, który pracował z moim tatą. Moje świadectwo było im potrzebne.

Basen w hotelu Kolejarz, gdzie nocowałyśmy. Weszłam do wody, a jakże! W habicie. Raz się żyje. Wyschłam szybko i w sumie miałam szczęście, bo to był ostatni dzień upałów. A dzisiaj Biblioteka Publiczna w Istebnej. Było jakieś 10 osób, ale wspaniała, ciepła atmosfera- co jest dość istotne, kiedy na zewnątrz jest buro, ponuro i leje niemiłosiernie. I to ciepło plus wioska z "duszą", plus bajeczna okolica sprawiły, że poczułam się jak na Podlasiu, za którym bardzo tęsknię, choć byłam tam może trzy - cztery razy w życiu, i to przelotem.

Ale mówiąc "Podlasie" mam na myśli miejsce, które kryje w sobie Opowieść. I taka właśnie jest biblioteka w Istebnej: stuletni budynek, gdzie była szkoła, więzienie gestapo, jakiś powojenny, komunistyczny urząd, znów szkoła, a teraz dom kultury i biblioteka. Jestem pewna, że jak nikt nie widzi, to po tych izbach i schodach grasują duchy...

No i nie miałam jeszcze nigdy spotkania autorskiego, w którym - oprócz mnie i prowadzącej - uczestniczyłby uroczy 5 - letni młodzieniec, który miał tylko jedno zasadnicze pytanie do autorki: KIEDY BĘDZIE PRZERWA?

Piękny czas. Piękni ludzie.

 


 

Podróż bez Nawigacji.

 Przystanek drugi: dom przyjaciół

 Dom. Miejsce mojego noclegu w Mysłowicach koło Katowic.

Z tymi miastami na Górnym Śląsku jest trochę jak z Trójmiastem, tylko jest ich więcej niż trzy. Właściwie to takie jedno wielkie tętniące życiem miasto, gdzie przeplata się nowoczesność z tradycją. Śląskość z polskością. "Hanyse" współistnieją z "gorolami". Familoki prężą się dumnie obok eleganckich osiedli strzeżonych.

Ludzie tutaj nie mówią, tylko "godają" i ta "ślonsko godka" przypomina śpiew. A nawet, jeśli jakiś Ślązak mówi, to w jego głosie zawsze pobrzmiewa ta melodia - czarna jak kopalnia i twarda jak węgiel kamienny. Melodia ludzi zahartowanych ciężką pracą, powstaniami śląskimi i tragedią w kopalni Wujek. Ludzi, którzy pomimo tych wszystkich zawirowań nie stracili charakteru i serca.

No więc zatrzymuję się w Domu. Z wielkiej litery, bo jest to dom z duszą. Dom moich przyjaciół: małżeństwa aktorów z Teatru Śląskiego, Darka i Agnieszki. On stworzył kilka ważnych ról filmowych, jedną szczególnie ważną w "Sprawie Tomka Komendy", ona jest królową sceny. Scena jest jej ogrodem, gdzie rozkwita i jeszcze potrafi tego rozkwitania uczyć studentów Akademii Muzycznej i Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego. Mają dwie piękne córki, Natalkę i Leę, arystokratycznego kota i aksamitnego psa, który wygląda tak jak się nazywa: Cynamon. Mają jeszcze tonę książek, winyli, zdjęć rodzinnych i śladów działalności artystycznej.

I mają Pana Jezusa. On jest w ich Domu najważniejszy, choć jest to bardzo łagodna i pełna miłości "najważniejszość". Bez osądzania czy nawracania na siłę kogokolwiek. To jest po prostu świadectwo życia - bardzo trudne w środowisku aktorskim.

Moich przyjaciół nie ma. Pojechali na wakacje do dalekiej Toskanii, ale zostawili mi klucze. Czuję się jednak tak, jakby ze mną byli. Cały dom jest pełen pięknej i czułej opowieści o nich: o sile ich miłości, o ich dzieciach, zwierzakach, aniołach, które strzegą każdego kąta, muzyce, którą kochają, i pasji, która ich łączy.

Ten Dom żyje, bo ŻYJĄ ludzie, którzy go wypełniają swoim istnieniem.

Pomyślałam, że też chcę tak żyć.

Darku i Agnieszko: dziękuję.


 

Podróż Bez Nawigacji.

 Przystanek pierwszy: garderoba taty

 Jutro zaczynam swoje autorskie tourneé. Pierwszym przystankiem będzie Beskid Śląski.

Dzisiaj zatrzymałam się w Katowicach. Jest w tym mieście jakaś niejednoznaczność: niby przemysłowe, kopalniane, z "żabkami" i galeriami, ale... z duszą.

Czułam wewnętrzny przymus, żeby wejść do Teatru Śląskiego. Do garderoby Taty. To chyba nawet dla mnie było ważniejsze niż cmentarz. Bardziej czuję jego obecność właśnie TUTAJ.

Pani z portierni nie zadawała zbędnych pytań.

- To chyba była "szóstka" - powiedziała i dała mi klucz.

Było cicho i jasno. Nic się nie zmieniło. Tylko w szufladzie przy jego stoliku leżał już jakiś inny scenariusz. Nie jego spektaklu. A na ścianie wisiał jego portret jak uroczyste requiem.

- Mam nadzieję, że dobrze Ci TAM - powiedziałam do odbicia jego portretu w lustrze. Uśmiechnął się jak to on, tak trochę zawadiacko i bagatelizująco, ale była w tym uśmiechu też nieznana mi czułość.

Odmówiłam za niego dziesiątkę różańca.

Jeszcze weszłam na chwilę na pustą scenę, żeby poczuć ten specyficzny, trudny do opisania zapach teatru. Zapach całego życia mojego Taty. Jeszcze obejrzałam się za siebie na korytarz, ten, na którym rozmawialiśmy po raz ostatni. Tak niedawno, latem 2020.

W teatrze urlopy. Tylko kilka osób z obsługi. Przyglądali mi się i wiedziałam, że szukają w mojej twarzy jego twarzy.

Czy chcę, czy nie chcę, jestem częścią jego opowieści.

poniedziałek, 4 lipca 2022


Powiew COOL - tury

 

Artysta – dziecko, które nie umiało dorosnąć

(Elvis, reż. Baz Luhrmann, 2022)

Początek wakacji świętowałam w katowickim multikinie. Wybrałam się na Elvisa Baza Luhrmanna. Wydaje się, że biografia Elvisa Presleya to wymarzony materiał na film.

I co? I mam z tym filmem kłopot, podobnie jak kilka lat temu z przereklamowaną Bohemian Rhapsody. Tylko że tam była przynajmniej wspaniała muzyka zespołu Queen, a tu? No właśnie…

Spodziewałam się dramatu artysty, który dla kariery traci wszystko: żonę, dziecko, zdrowie, sens życia, wreszcie – samo życie. Opowieści o człowieku, który był zbyt wrażliwy, żeby przetrwać w brutalnym świecie, w którym liczy się tylko to, żeby się dobrze sprzedać. Człowieku, który nie potrafił kochać, a za tą miłością tęsknił przez całe życie i ta tęsknota była jego największym bólem, niemożliwym do ukojenia za pomocą prochów i alkoholu. Spodziewałam się, że właśnie ta głęboko ludzka opowieść będzie w centrum obrazu Baza Luhrmanna, którego bardzo cenię za Romeo i Julię i kreację młodego Leonarda di Caprio.

Film trwa prawie trzy godziny. Przez pierwsze dwie godziny męczyłam się niemiłosiernie. Reżyser zaserwował mi tak dużą dawkę bodźców wzrokowych i dźwiękowych, że miałam wrażenie, że oglądam jakiś przydługawy trailer, i zastanawiałam się, kiedy będzie ten „prawdziwy” film. Białe dziecko z głową pełną marzeń w dzielnicy afroamerykańskiej biedoty, segregacja rasowa w Stanach, Martin Luther King, młody zdolny chłopak znikąd śpiewający jak „czarni”, ale ku zdumieniu jego przyszłego menedżera - biały, pierwsze fanki w ekstatycznym szale, w tej trudnej do uchwycenia chwili wahania, czy mogą sobie pozwolić na pragnienia, które właśnie rodzą się w ich głowach, młody Elvis wcielony za karę do armii za… zbyt śmiałą choreografię na scenie, zamach na Kennedy’ego, nie wiadomo skąd nagle piękna Priscilla Presley, ślub i dziecko, nagłówki gazet, urywki piosenek, znów nagłówki gazet, koncerty, nagłówki gazet… Aż głowa boli, a wzrok nie nadąża. Brakuje mi zatrzymania się, refleksji, jakichś dylematów, konfliktów, dialogu. Na domiar złego calutki film opowiedziany jest z perspektywy menedżera Elvisa Presleya, cynicznego i chciwego zysku pułkownika Toma Parkera. I tu kolejna klapa. Potrzebowałam godziny, żeby się zorientować, że to jest Tom Hanks. Tak! - TEN Hanks, ten od kreacji w Forreście Gumpie i Zielonej mili. Przez prawie trzy godziny mamy mdłego, jednotonalnego narratora, którego głos mógłby służyć jako środek nasenny. Historia o bezwzględnym, nieludzkim oszuście w takim wydaniu mnie po prostu nie porusza. Chce mi się spać. Patrzę na zegarek. Patrzę na telefon. Sprawdzam jeszcze raz na Filmwebie, czy to na pewno TEN Hanks. Czuję ogromny żal, że twórcy filmu tak słabo wykorzystali wątek, który mógłby być osią dramatu, i to mając do dyspozycji tak znakomitego aktora! Wrzucenie do biograficznego filmu narratora i „doklejenie” ilustracyjnych obrazów to najgorszy pomysł fabularny, jaki może przyjść do głowy reżyserowi i scenarzyście.

A jednak coś z tego filmu wyniosłam. Coś, co mnie męczy od dłuższego czasu, bo jest to temat bardzo mi bliski. Zastanawiam się, dlaczego większość pisarzy, malarzy, reżyserów, aktorów, tancerzy, muzyków jest tak bardzo samotna i tak fatalnie kończy. Mickiewicz nazywa swoją świeżo poślubioną żonę nowym meblem i kocha tak naprawdę zupełnie inną kobietę. A właściwie kobiety. A właściwie nawet nie wiadomo, czy kocha. Chopin nigdy się nie ożenił, za to złamał serce kilku… trudno określić: niedoszłym narzeczonym? Kochankom? Przyjaciółkom? Bóg tańca – Wacław Niżyński – gaśnie w zakładzie psychiatrycznym. Wyspiański umiera na syfilis. Witkacy strzela sobie w łeb w dniu wkroczenia Armii Czerwonej na Kresy Wschodnie, a wcześniej wiadomo: narkotyki. Freddie Mercury umiera na AIDS. Rysiek Riedel się zaćpał. Podobnie jest z Elvisem: jego serce nie wytrzymuje coraz większych dawek prochów. Jego serce nie wytrzymuje coraz większych dawek pustki i osamotnienia.

Jest w duszy artysty jakieś nieuleczalne pęknięcie, coś, czego nie da się skleić i wygładzić. I to pęknięcie powoduje jego niedopasowanie do otaczającego świata i niezgodę na rzeczywistość. Serce artysty wyje z tęsknoty za miłością, której często nie potrafi odnaleźć. Przelewa tę tęsknotę na papier, płótno, instrument, scenę, aż nie zostanie z niego nic. Krzyk niesie się przez kolejne dziesięciolecia, czasem stulecia, dla kolejnych pokoleń, ale Artysty już nie ma. Stopniał, zniknął, rozpadł się na kawałki. Nie wytrzymał ciężaru tęsknoty, która domagała się opowiedzenia i rozsadziła go od środka.

Jedni to nazywają brakiem pokory, inni – nadwrażliwością. Ja to nazwę zagubieniem. Artysta jest dzieckiem, które nie umiało dorosnąć. Pozostało w nim to, co w dziecku najpiękniejsze: zadziwienie otaczającą rzeczywistością, fascynacja tym, na co inni nie zwracają uwagi, ciekawość świata, pasja życia, ale też to, co najbardziej irytujące: poczucie, że wszystko mu się należy i za nic nie musi odpowiadać. A ponieważ na dłuższą metę tak się nie da, Artystę coraz bardziej boli dusza i musi w czymś ten ból utopić. Najpierw to jest Pieśń: a więc to, co wydobywa się z duszy Artysty i świadczy o jego geniuszu. Czasem zrozumiane i docenione, częściej nie. Potem są to nagłówki gazet i rozhisteryzowane dziewczyny, które nie są jeszcze pewne, czy mogą sobie pozwolić na to, co właśnie czują. Potem przypadkowe kobiety gotowe poświęcić wszystkie swoje marzenia za jedną noc z Artystą. Potem alkohol, prochy, narkotyki, hazard albo seks. Wreszcie czarne ramiona śmierci, która kusi Artystę złudnym ukojeniem.

Czasem się buntuję, że w Biblii nie ma prawie nic o artystach. Że Kościół tak rzadko ich kanonizuje: no bo czy znacie kogoś takiego poza Hildegardą z Bingen, Fra Angelico, Janem od Krzyża, Albertem Chmielowskim czy Karolem Wojtyłą? W każdym z tych wypadków twórczość jest typowo kościelna i zwykle drugorzędna wobec drogi, która zaprowadziła artystę do Boga. I w każdym z tych wypadków ta droga wiąże się z poświęceniem sztuki dla większej miłości: Jezusa.

W filmie Elvis Priscilla mówi z goryczą do męża: „ Ty żyjesz tylko na scenie. Poza sceną jesteś duchem”. A jego menedżer stwierdza: „Z dwóch miłości wybrał miłość do publiczności. Ta prawdziwa wydawała mu się zbyt zwyczajna.”

Och, jak ja to dobrze rozumiem. Zwyczajność to największy wróg Artysty. Coś, czego on się najbardziej boi. Straszy go po nocach, nie daje spać. Wyciąga po niego swoje lepkie dłonie, więc Artysta w panice ucieka. I nagle się okazuje, że całe jego życie jest jednym wielkim uciekaniem.

A świętość nie polega na uciekaniu, lecz na zadomowieniu. Na zaakceptowaniu mojego „tu i teraz” i odnalezieniu w nim Boga. „Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Tobie” – pisał święty Augustyn.

Dopóki nie dam się poprowadzić przez życie największemu Artyście, Temu, kto jest samą Miłością, będę uciekać i wyć z tęsknoty.

I takie właśnie przesłanie wyniosłam z filmu Luhrmanna. I z większości biografii artystów, których znam. Nie przeszkadza mi to ich kochać.

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=OrLQJf-5b90