sobota, 14 października 2023


 

Powiew COOL- tury

 

Wszyscy jesteśmy z jakichś Lipiec

(Chłopi, reż. DK Welchman i Hugh Welchman, 2023)

Bardzo szybko zapomniałam, że to animacja. Dałam się wciągnąć. Wzruszyć. Oczarować. Ożywa polskie malarstwo realistyczne i naturalistyczne, ożywa dzieło Władysława Reymonta, ożywa opowieść o ludzkich namiętnościach i tęsknotach, pragnieniu bliskości i niedopasowaniu do sztywnych ram wyznaczonych przez społeczność, o wrażliwości i odrzuceniu.

Krytycy piszą, że Chłopi z 2023 roku to adaptacja „herstoryczna” i pewnie mają rację, ale ja tutaj widzę także piękne, wielowymiarowe, wyraziste postacie męskie. Widzę po prostu ludzi: walczących o przetrwanie, dla których ziemia była świętością, bo zapewniała im byt, kochających i nienawidzących, żyjących w zgodzie z rytmem przyrody i roku kościelnego, a równocześnie potrafiących zakłuć widłami każdego, kto nie przestrzega reguł zbiorowej gry.

Podobno większość z nas to potomkowie chłopów. Wszyscy jesteśmy z jakichś Lipiec: społeczności, w której trzeba było się „zmieścić” i jakoś egzystować. To „jakoś” oznaczało często biedę, zgodę na pracę ponad siły, a nawet przemoc w rodzinie, rezygnację z własnych potrzeb, wieczne zaciskanie zębów. Nie ma ani miejsca, ani czasu na marzenia. Trzeba się dostosować. Trzeba się zgodzić na „wyjście z domu” czyli ślub za morgi, najczęściej z panem młodym, który „młody” jest tylko z nazwy…

No i trzeba być po „naszej” stronie, bo jeśli nie: lądujesz poza nawiasem. Brzmi znajomo…

Główna bohaterka, Jagna, nie potrafi i nie chce się zmieścić w takim schemacie. Jest inna, a więc skazana na wykluczenie.

Byłam bardzo ciekawa, jaki będzie pomysł na tę postać w nowej wersji Chłopów. Cały czas miałam w oczach przaśną femme fatale, zarówno z samej powieści, jak z wersji Jana Rybkowskiego z 1973 roku, a także z musicalu Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Ociekającą zmysłowością, wyrachowaną kusicielkę.

Welchmanowie poszli w zupełnie innym kierunku i to jest siłą tego filmu. Jagna grana przez Kamilę Urzędowską jest krucha, bezbronna i po prostu zbyt wrażliwa, żeby zrozumieć prawa rządzące światem, w który została bez własnej woli wrzucona. Ratuje bociana ze złamanym skrzydłem, chroni przed rozdeptaniem napotkanego na drodze żuczka, ucieka w świat wycinanek i… patrzy w chmury (genialny pomysł na to, jak umieścić słynne Babie lato Józefa Chełmońskiego w konkretnym kontekście fabularnym!). W innym świecie byłaby może artystką. Tutaj musi pilnować pola i obejścia, i zgodzić się na małżeństwo z pierwszym gospodarzem we wsi, do którego nie czuje nic poza obrzydzeniem.

Mirosław Baka jako Boryna stworzył jednak taką kreację, że aż sobie pomyślałam: Szkoda! Szkoda, że ona nic do niego nie czuje… Ten twardziel ma w sobie jakąś źle skrywaną czułość i opiekuńczość, która w innych warunkach mogłaby rozkwitnąć. Lubię tego Borynę, żal mi go z całego serca i chciałabym, żeby na stare lata był jeszcze szczęśliwy…

Warto też wspomnieć o Hance Soni Mietielicy: bohaterki równie ważnej i tragicznej co Jagna. Zębami i pazurami walczy o swoje – czyli głównie dobro dzieci, ale także własną pozycję kobiety w rodzinie. Potrafi jednak być równie krucha i wrażliwa jak Jagna. Wzruszyła mnie scena, kiedy Hanka wybiera się na pielgrzymkę do Częstochowy i przychodzi do Jagny i Dominikowej, żeby je przeprosić. Przyjmują ją chłodno. Hanka nie strzela focha. „Będę się za was modlić.” – mówi na odchodne i jest w tym kwintesencja Ewangelii. Jest w tym także pokora silnej, świadomej własnej wartości kobiety, i współczucie. Dlatego postać Hanki jest tak poruszająca.

Zresztą w tym filmie nie ma złej czy choćby nijakiej roli. Świat Chłopów jest barwny nie tylko ze względu na oszałamiającą stronę wizualną: animacja obrazów inspirowanych malarstwem, ciekawe, świetnie dobrane kolorystyczne kostiumy (jednolite spódnice chłopek i wyróżniająca się na ich tle odmienna kolorystyka sukni Jagny, na przykład w scenie wesela), widowiskowe plenery i scenografia, ale przede wszystkim ze względu na znakomitą dramaturgię: emocje i napięcie w mimice aktorów, w każdym ich geście, genialne sceny zbiorowe. A w tym wszystkim hipnotyzująca muzyka Łukasza Rostkowskiego (L.U.C. – a), inspirowana folklorem, ale nie będąca jedynie jego wiernym odtworzeniem. Ta muzyka porywa, buduje napięcie, jest równoległą opowieścią z wewnętrznego świata bohaterów i… widzów.

Fascynuje mnie w tym filmie zderzenie sielankowych, uwodzących kolorami obrazów z dramatycznymi losami bohaterów, które z sielanką nie mają nic wspólnego. Myślę, że to zamierzony efekt.

Dlaczego warto pójść na Chłopów? Po to, żeby zobaczyć, że klasyka literatury może być  do bólu współczesna. Po to, żeby dać się porwać wizualnej i muzycznej stronie filmu. Po to, żeby odnaleźć własną historię w losach bohaterów, bo przecież tęsknota za miłością, lęk przed odrzuceniem, napięcie między potrzebą przynależności a pragnieniem wolności to coś, co dobrze znamy, nawet, jeśli ostatni raz byliśmy na wsi w dzieciństwie, na wakacjach u dziadków.

Po to, żeby powrócić do własnych wewnętrznych Lipiec - czyli tego, co nas ukształtowało. Dobrego i złego.

 I jeszcze jedno: wielkie brawa dla twórców filmu za to, że w finale nie zrobili z Jagny ofiary, choć zachowali wierność tekstowi Reymonta. Jagna jest wolna. Do samego końca.

Kibicuję Welchmanom. Cieszę się, że publiczność doceniła ich wizjonerski obraz w Gdyni. W moim przekonaniu zasłużyli na Oscara jak mało kto z polskich twórców w ostatnich latach!



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Ch%C5%82opi+Zwiastun+nr+1-66589

wtorek, 10 października 2023


 

Powiew COOL -tury

 

Chwileczkę , ulegamy zbiorowej psychozie!

(Maria Paszyńska, Hańba, Książnica 2023)

Nigdy nie śnił jej się Łuck. Każdorazowo widziała swoją wioskę. Rozpoznawała każdy dom, każde drzewo morwowe, każdą grządkę, ścieżkę, każdy płot. Uśmiechała się na widok sąsiadów pochylonych nad codziennymi pracami. Jędrzej, otoczony gromadka dzieci, wyplatał koszyki z długich wiklinowych witek, Joaśka łuskała fasolę, stara Maciejowa zrywała w kącie ogrodu pokrzywę do suszenia. Janka wołała do nich serdecznie, lecz gdy podnosili głowy, słowa cofały się w głąb jej krtani. Zamiast twarzy mieli krwawe miazgi. Powyłupywane oczy. Przepołowione czaszki. Poobcinane uszy.

Czytałam już sporo tytułów Marii Paszyńskiej. Te książki urzekają mnie wiernością w odtwarzaniu historycznego tła, głębią psychologiczną postaci i dramaturgią. Są po prostu poruszające. Zazwyczaj prezentują losy jednostki na tle nieludzkiej historii. Przenosimy się do ogarniętej hołodomorem Ukrainy warszawskiego getta, na Syberię, a nawet do Iranu (mało znany epizod deportacji polskich Sybiraków właśnie do tego kraju).

Zawsze jednak w centrum wydarzeń jest jakaś para bohaterów. Klasyczny romans młodych ludzi, którzy mają swoje plany, marzenia i chcą za wszelką cenę żyć.

Nie chciałabym jednak być bohaterką powieści Paszyńskiej. Postacie z jej książek mają, delikatnie mówiąc, przechlapane. Trudno się jednak dziwić: historia jest okrutna, a jej niszczycielska siła potrafi odebrać człowiekowi absolutnie wszystko. Na samym końcu dopiero życie.

Historia? A może jednak drugi człowiek?

Czy wydarzenia, które opisuje Maria Paszyńska: bestialstwa Niemców w okupowanej Warszawie, życie w getcie, wywózki na Sybir, wreszcie – jak w Hańbie – zbrodnia na Wołyniu, to wina jakiejś odgórnej, ślepo kierującej ludzkim losem historii, czy może skutek konkretnych ludzkich wyborów?

Zawsze jest wybór: dać się zmanipulować przez jakąś ideologię albo pozostać sobą, stać się bestią albo bohaterem, nienawidzić albo sprzeciwić się złu, pozostać obojętnym i uniknąć kłopotów albo narazić własne życie. Nie są to łatwe wybory, bo czasem wiążą się z ocaleniem lub wystawieniem na niebezpieczeństwo własnej rodziny, ale często decydują o tym, czy ocalimy własne człowieczeństwo.

Powieść Marii Paszyńskiej Hańba opowiada o wydarzeniach na Wołyniu w 1943 roku. O Wołyniu już napisano bardzo wiele, powstał też film Wojtka Smarzowskiego. Polacy padli ofiarą tak niewyobrażalnych okrucieństw ze strony Ukraińców, że aż trudno o tych bestialstwach czytać. A jednak czytam i to, co dla mnie jest najbardziej przerażające w tej powieści, to nie tyle opisy mordów, gwałtów i tortur, ile opis mechanizmu zniewolenia ludzkiego umysłu i serca.

Oto mamy Wołyń z lat trzydziestych XX wieku, gdzie zgodnie mieszkają  Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Może nie do końca się rozumieją, może żyją w innych światach, ale współistnieją, a nawet czasami nawiązują relacje. Wołyń to kraina, gdzie jedno zdanie zaczyna się po polsku, a kończy po ukraińsku, i nikt się temu nie dziwi. Mamy też trójkę beztroskich nastolatków, takich, jak tysiące innych w międzywojennej wielokulturowej Polsce. Jak tysiące innych w Polsce współczesnej. 

Semen i Janka – rodzeństwo z mieszanej rodziny Polki i Ukraińca - oraz ich przyjaciel Dima, rdzenny Ukrainiec. Ich błahe, nastoletnie problemy (koleżanka Janki jest ładniejsza i ma większe powodzenie wśród chłopców, Semen ma słabe oceny w szkole i ciągle go wyrzucają z kolejnych placówek edukacyjnych) przerywa druga wojna światowa.

Wraz z wojną przychodzi przyspieszona dorosłość, dramatyczne wybory i pierwsza miłość, której lepiej, żeby w tych okolicznościach nie było…

Semen i Dima dają się wciągnąć w coraz bardziej popularny i rosnący we wpływy na Wołyniu ruch banderowców. I to jest prawdziwy dramat tej powieści. Czytając powieść Paszyńskiej, chyba jeszcze bardziej niż kilka lat temu podczas głośnego filmu Smarzowskiego, zastanawiałam się, jak to możliwe, że ludzie, którzy mieli przyjaciół, sąsiadów, kolegów z dzieciństwa, a nawet narzeczonych, współmałżonków, rodziców i rodzeństwo, mogli w ciągu jednej nocy z zimną krwią zaszlachtować ich siekierami, i nie znalazł się nikt, kto by stanął i powiedział: Chwileczkę, ulegamy zbiorowej psychozie!

Jak to możliwe, że ksiądz w grekokatolickiej cerkwi nawołuje do rzezi, używając do tego jeszcze cytatu z Ewangelii o oddzielaniu pszenicy od kąkolu? Jak to możliwe, że syn bez mrugnięcia okiem planuje morderstwo własnej matki i siostry, bo uważa, że musi z siebie zmyć „hańbę” – czyli otworzyć sobie furtkę do awansu w szeregach banderowców?

Możliwe. Tak jak możliwe było wmówienie porządnym, wykształconym Niemcom – lekarzom, prawnikom, profesorom, miłośnikom Goethego i Wagnera – że Żydzi śmierdzą, mają wszy i nie są ludźmi. Trwało to zaledwie kilka lat, a to, co się działo w czasie wojny, było już skutkiem tej duchowej „przemiany”.

Uwaga, uwaga, zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć, że można kogoś stygmatyzować, że można kogoś wyalienować. I tak powolutku, stopniowo, dzień za dniem ludzie zaczynają się z tym oswajać – i ofiary, i oprawcy, i świadkowie, ci, których nazywamy bystanders, zaczynają przywykać… - mówił z goryczą były więzień KL Auschwitz Marian Turski w słynnym przemówieniu Auschwitz nie spadło z nieba.

Przemówienie dotyczyło antysemityzmu, ale czy nie można go odnieść do każdego wykluczenia, podziału na „naszych” i „nie naszych”, Polaków i Ukraińców, uchodźców „legalnych” i „nielegalnych”, zwolenników tej czy innej partii, „lewaków” i „katoli”, „tęczową zarazę” i „pisiorów”?

Tak łatwo zmienić ludzki umysł. Zaprogramować go zgodnie z oczekiwaniami jakiegoś ugrupowania czy partii. Zamienić porządnego obywatela, który kocha swoją rodzinę, słucha muzyki poważnej i chodzi do teatru, w oprawcę…

Hańba Marii Paszyńskiej nie jest powieścią, która jedynie opisuje odległe wydarzenia. To książka, która stawia ważne pytania na dziś. Czy potrafimy ze sobą rozmawiać? Czy hasła o równości, tolerancji i wzajemnym szacunku w polskiej przestrzeni publicznej nie są tylko pustymi słowami? Czy dajemy sobie wzajemnie prawo do odmiennego zdania, światopoglądu, sposobu życia? Czy umiemy się pięknie różnić i szukać raczej mostów niż budować mury?

Patrząc na to, co się dzieje w moim kraju przed wyborami, nie byłabym tego taka pewna. Czuję na plecach lodowaty wiatr historii…

niedziela, 8 października 2023


Powiew COOL- tury

Śpiwór w lesie

(Zielona granica, reż. Agnieszka Holland, 2023)

W październiku 2021 - czyli wtedy, kiedy dzieje się akcja filmu Agnieszki Holland - akurat byłam na Podlasiu. Pamiętam, że spacerowałam po lesie z koleżanką, mieszkanką tych terenów. Szłyśmy do legendarnej osady proroka Ilji: Wierszalina, a właściwie tego, co z niej pozostało. Było zimno, mgliście i nastrojowo. Wszędzie bajecznie kolorowe liście. Nagle koleżanka znalazła pod drzewem porzucony śpiwór.

- Są tutaj. – powiedziała wyraźnie poruszona.

- Kto? – zapytałam niezbyt przytomnie.

- Uchodźcy i aktywiści, którzy im pomagają. Niewiele mogą zrobić, więc podrzucają śpiwory, leki, ubrania, żywność, gorącą herbatę…

Mieszkałam wtedy na drugim końcu Polski, przy niepilnowanej przez nikogo granicy z Czechami, dużo się działo w moim życiu, więc niewiele myślałam o kryzysie uchodźczym. Ten śpiwór w lesie sprawił, że się zatrzymałam i popatrzyłam pod nogi. Był namacalny, do bólu konkretny i krzyczał o uwagę.

Agnieszka Holland zrobiła swój najnowszy film właśnie po to, żeby się zatrzymać i popatrzeć pod nogi. Przynajmniej takie było założenie.

W Zielonej granicy nie ma jednej, głównej postaci i wyraźnej linii fabularnej. Bohaterem jest zbiorowość, niejednorodna, zróżnicowana i skonfliktowana: kilkoro uchodźców z krajów arabskich i Afryki, prostaccy strażnicy graniczni z Polski, pogardliwie nazywający uchodźców „ciapatkami” albo „turystami” i podkreślający, że śmierdzą (jak mają pachnieć, skoro od kilku tygodni błąkają się po lesie?), cyniczni, wręcz okrutni strażnicy graniczni z Białorusi, grupa młodych, gniewnych aktywistów, psycholożka Julia, gotowa postawić wszystko na jedną kartę, żeby pomagać „ludziom z lasu” i ten jeden jedyny wrażliwy strażnik graniczny po polskiej stronie, nie pasujący do systemu.

Taka konfiguracja to potencjał na świetny, trzymający w napięciu scenariusz. Tymczasem wyszła klapa. Czekam na rozwój akcji, ewolucje postaci, jakieś skontrastowanie dynamiki, tempa, nastrojów i… nic. Blisko trzy godziny surowego, czarno – białego obrazu, prawie nie podbudowanego ścieżką dźwiękową, nagranego tak jak się nagrywa relacje telefonem komórkowym. To zabieg bardzo ciekawy i adekwatny do opowiadanej historii, ale nie wtedy, kiedy stosowany jest cały czas, bez chwili wytchnienia. Cały czas, bez wytchnienia są także dozowane trudne emocje: rozpacz, strach, bezsilność, gniew. Trzy godziny wysokiego „C”. To oczywiste, że film wymaga pokazania ludzkiej tragedii: kobiety rodzącej w warunkach, w jakich nie zostawia się nawet rodzących psów czy kotów, tonącego w bagnach chłopca, starego człowieka, który  nie ma siły dalej iść, dziewczyny, którą trzeba odtransportować do szpitala, bo umrze, a straż graniczna chce ją odtransportować, ale z powrotem za drut kolczasty… Jednak tego typu ekspozycja bez wyrazistego zarysowania postaci i ich indywidualnych losów, i bez wprowadzenia scen, które by choć trochę kontrastowały z „leśnym” dramatem, były jakimś kontrapunktem dla tragicznych wydarzeń,  powoduje, że zaczyna boleć mnie głowa, a nie serce. I zerkam na zegarek.

Najmocniejsza scena tego filmu to dla mnie spotkanie Julii (Mai Ostaszewskiej) z koleżanką, świetnie zagraną przez Agatę Kuleszę. Julia chce pożyczyć od przyjaciółki samochód. Jej własny ktoś zdemolował, gdy odkrył działalność Julii.  Kiedy jednak przyjaciółka się dowiaduje, że Julia wplątała się w pomoc uchodźcom, odmawia.

- Rozumiesz, ja muszę utrzymać rodzinę…

Jakże groteskowo brzmią tłumaczenia przyjaciółki, że przecież głosowała na Platformę i stała ze świeczką przed sądem. W Zielonej granicy podoba mi się, że obrywają równo wszyscy: polski rząd, białoruski reżim Łukaszenki, straż graniczna, wszystkie opcje polityczne, wreszcie: Unia Europejska. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, że na „zielonej granicy” koczują ludzie. I jest to granica życia i śmierci. Wśród tych ludzi są starsze osoby, kobiety i dzieci.

- Każdy coś musi – ucina Julia dalszą dyskusję.

No właśnie: każdy coś musi. Każdy stoi przed wyborem: zatrzymać się i popatrzeć pod nogi, czy udawać, że nie widzi tego śpiwora. Dostrzec drugiego człowieka czy przejść obok, bo tak łatwiej, wygodniej, bezpieczniej…

Z takimi pytaniami wychodzę z kina po tym ciężkim filmie. Film kończy się epilogiem przypominającym, że Polacy z otwartym sercem przyjęli tłumy uchodźców z Ukrainy w pierwszym okresie inwazji rosyjskiej. Oni nie musieli koczować przy drucie kolczastym…

Tak więc są ludzie „legalni” i „nielegalni”. Uchodźcy „lepsi” i „gorsi”. Ci, których się mija, i ci, którym organizuje się natychmiastową pomoc, dach nad głową i wsparcie.

Mam świadomość, że film jest mocno tendencyjny. Że straż graniczna – poza tym jednym bohaterem - jest przedstawiona jako banda troglodytów, dla których sensem życia jest pędzenie samogonu. Że Julia nie posiada dzieci, za to ma dwa psy, a o uchodźcach mówi, zgodnie z aktualnymi wytycznymi językowymi, „osoby uchodźcze” – i jest to świadomy zabieg scenariuszowy, który dużo nam mówi o postaci, jej światopoglądzie i sposobie życia.

Ale jest jedna rzecz, za którą ten film bardzo cenię: uczy człowieczeństwa. Przypomina, że każdy człowiek jest bezcenny w oczach Boga, bez względu na to, czy modli się słowami, których nauczył nas Jezus, czy rozwija dywanik i recytuje szachadę. Czy kraj, z którego ucieka, jest w „cywilizowanej” Europie, czy w „dzikiej” Azji.  Czy ma paszport ukraiński, czy ten „najgorszy z możliwych”…

Przypomina mi się wiersz Wisławy Szymborskiej Psalm:

O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw!

Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,

Ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,

Ile górskich kamyków stacza się w cudze włości

W wyzywających podskokach! (…).

Czy muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci?

Albo jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie?

Niechby to nawet był wróbel, a już ma ogon ościenny,

choć dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku – ależ się wierci! (…).

Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce.

Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.

Podsumowując: Zielona granica nie jest dla mnie żadnym artystycznym objawieniem. Jestem przekonana, że zarówno peany na cześć tego filmu, jak odsądzanie reżyserki od czci i wiary są w dużej mierze podyktowane przedwyborczymi napięciami. Warto jednak się wybrać do kina: żeby wyrobić sobie własne zdanie. I żeby zatrzymać się i popatrzeć pod  nogi. Może przy drodze leży pobity człowiek i to właśnie ja albo ty mamy okazję stać się dla niego Samarytaninem?

Napływające fale migrantów to problem globalny, o coraz większej sile rażenia. Cała Europa, nie tylko nasz kraj, mierzy się z wyzwaniem, czy wykazać się roztropnością, czy wrażliwością serca, i czy można te dwie postawy pogodzić. To nie są łatwe dylematy. Ja wiem  jedno: trzeba być przede wszystkim człowiekiem. Ewangelia tego człowieczeństwa uczy najlepiej.

 



niedziela, 1 października 2023


 

Powiew COOL-tury

 Opowieść o ojcostwie

(Znachor, reż. Michał Gazda, Netflix 2023)

Znachor Tadeusza Dołęgi – Mostowicza był zawsze dla mnie synonimem kiczu, do tego stopnia, że wersję z 1981 roku obejrzałam dopiero w tym miesiącu, jak się dowiedziałam, że wychodzi nowa wersja na Netflixie.

Co odnalazłam w tej trącącej myszką historii, która tak mocno zawładnęła naszą zbiorową wyobraźnią, w dużej mierze dzięki legendarnej ekranizacji Jerzego Hoffmana? Nadzieję: że miłość i po prostu zwykła przyzwoitość ma szansę wygrać z największą podłością, choć niekoniecznie natychmiast. Wrażliwość społeczną, która zdominowała literaturę pozytywizmu i pozostała w polskiej kulturze już na zawsze. Im jestem starsza, tym bardziej rozumiem, o co pozytywistom chodziło.  Wiarę, że na świecie istnieją ”doktorowie Judymowie”, tacy właśnie jak tytułowy bohater powieści Dołęgi – Mostowicza, których stać na bezinteresowną pomoc najuboższym i najbardziej bezbronnym. Ale także: nieco banalny mezalians z happy endem, czarno – białe charaktery i sztampowe postacie kobiece, nieskomplikowana, szyta grubymi nićmi fabuła.

Byłam ciekawa, co można wnieść nowego do kultowego, ale niezbyt wyrafinowanego tematu, w jaki sposób go rozwinąć i uaktualnić, i czy to w ogóle jest możliwe. Nie jestem zwolenniczką teorii „jedynie słusznej ekranizacji”, która jest nienaruszalną świętością i każda próba reaktywacji jest grzechem wołającym o pomstę do nieba. Tak więc zasiadłam przed ekranem bez uprzedzeń i… nie zawiodłam się!

Netflixowy Znachor to po prostu świetna robota filmowa: ze znakomitą, budującą napięcie muzyką Pawła Lucewicza, która nawiązuje do tradycyjnych pieśni ludowych, wartką akcją i pełnokrwistymi kreacjami aktorskimi: zwłaszcza tytułową rolą Leszka Lichoty, pełnego ciepła, choć powściągliwego, Zośki, wyrazistej chłopki, kobiety z krwi i kości,  o silnej osobowości, która wie, czego chce i nie zawaha się o to zawalczyć, w wykonaniu rewelacyjnej Anny Szymańczyk, oraz Marysi Wilczurówny, którą zagrała Maria Kowalska. Ta młoda aktorka nadała swojej bohaterce temperament i koloryt, jej Marysia jest „jakaś”, o coś jej chodzi, z czymś się nie zgadza, ma swoje zdanie, nareszcie z charakterem, w przeciwieństwie do zjawiskowo pięknej, ale statycznej i posągowej potulnej „gąski” z wersji Hoffmana.

Trochę zaskoczył mnie luźny stosunek scenarzystów do fabuły powieści: nieobecne w poprzednich wersjach wątki i postacie, rezygnacja z pokazania, że rodzina młynarza jest prawosławna, za to wprowadzenie do narracji Żydów, drobne zmiany w przebiegu akcji, no i wszechobecny we współczesnych produkcjach filmowych, zarówno polskich jak zagranicznych, seks przedmałżeński, również tam, gdzie pierwotnie go nie ma. Jest to na pewno niezgodne z obyczajowością epoki, co nie znaczy, że takie zjawisko nie istniało. Ale czy było aż tak powszechne i oczywiste jak dzisiaj? Po co te innowacje? Nie wiem. W niczym to jednak nie umniejsza wartości bardzo dobrze opowiedzianego filmu.

Jednak to, co mnie najbardziej poruszyło, co wyniosłam dla siebie, co jest najbardziej „moje”, to relacja Rafała Wilczura z córką. Nie będzie spoilerem, jeśli zdradzę, że główny bohater przeżywa dramat, ponieważ zostawia go żona i zabiera w nieznane ich małą córeczkę, skutkiem czego bohater wpada w tarapaty i traci pamięć, bo fabuła Znachora, spopularyzowana przez filmy z 1937 i  1981 roku, jest powszechnie znana. W nowej wersji jednak twórcy z czułością pochylają się właśnie nad tym wątkiem: ojca i córki. To jest dla głównego bohatera najważniejszy łącznik między  światem cenionego chirurga Rafała Wilczura a światem człowieka znikąd – Antoniego Kosiby. Można stracić pamięć umysłu, ale nie da się stracić pamięci serca…

I kiedy film się zaczyna od zabawy ojca i córeczki w operację, płaczę ze wzruszenia. Już wiem, o czym jest Znachor Michała Gazdy: to opowieść  o ojcostwie. Paląco potrzebna w czasach rozwodów, związków na próbę, samotnego macierzyństwa i rodzin patchworkowych. Warto obejrzeć, najlepiej z dziećmi. A potem porozmawiać.




Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Znachor+Zwiastun+nr+1-66351

piątek, 29 września 2023


 

Powiew COOL-tury

 Śpiew przez łzy

(Infamia, reż. Anna Maliszewska, Kuba Czekaj, Netflix 2023)

 

Nie pędzą z wiatrem. Nie tańczą dla samej radości tańczenia. Nie śpiewają „ore ore szabadaba da amore”, a jeśli śpiewają, to dla zarobku.

I to jest taki śpiew przez łzy.

Za feerią barw, kwiatami we włosach i zawodzącymi melodiami Romów kryją się prawdziwe dramaty. Takie jak w każdej innej społeczności.

1.     System, nazywany we współczesnej kulturze patriarchatem, ale przecież także same kobiety utrwalają ten patriarchat – czyli niepisane zasady Romanipenu.  Trzeba się w te ramy wpasować, bo w przeciwnym razie zostanie się skazanym na tytułową infamię, a więc wykluczonym ze ścisłej, zamkniętej społeczności.

2.     Podziały: na Romów i „gadziów” (czyli całą resztę), romską „arystokrację” – tę bajecznie bogatą i wprzęgniętą w ciemne interesy – i romski „plebs”, mieszkający w slumsach, wreszcie: „Cyganów” i „prawdziwych Polaków”.

3.     Konflikt jednostki i społeczności. Jednostka ma konkretne marzenia, ponadprzeciętną wrażliwość i nie zgadza się na bycie trybikiem w bezdusznej machinie Romanipenu.
W dodatku śmie się zakochać niezgodnie z oczekiwaniami rodziny, no i tak naprawdę nie wie, kim jest, a przechodzi burzliwy okres dojrzewania.

4.     Upadek rodziny w idealnym - jak by się wydawało - systemie, który miał tę rodzinę scalać. A więc tak naprawdę zdemaskowanie jego fałszu.

5.     Miłość bez naiwnego happy endu.

Wydaje się, że to wszystko już było w tylu tekstach kultury i pop-kultury, że aż trudno byłoby je policzyć. Chociażby w Romeo i Julii Szekspira. W serialu jest nawet scena balkonowa, wyraźnie nawiązująca do tego dramatu, choć w bardzo smutnym, pasującym do współczesnej rzeczywistości kontekście.

Ale przejmujący, choć trochę melodramatyczny wątek miłosny to jedynie pretekst do ukazania dużo głębszej problematyki: poszukiwania tożsamości, pytania, czym są tak zwane wartości rodzinne i czy w ogóle jest możliwe, żeby o nie walczyć, ukazania dramatu uzależnienia i załamania psychicznego i przede wszystkim: podziałów w społeczeństwie, które mogą doprowadzić do tragedii.

Są jacyś „my” i jacyś „oni”. Dla „prawdziwych Polaków” czyli chłopców w dresach z pałkami, rzucających mało wyrafinowane intelektualnie nacjonalistyczne hasła, ci „oni”, których trzeba „nastraszyć” (a więc de facto – zatłuc), to „Cyganie”, „Ciapaci”, „Żydzi”, „pedały” czy ktokolwiek, kto wydaje się być inny. Dla Romów - to „gadziowie”. Mur wrogości i wzajemnej agresji rośnie. Siłą tego serialu jest to, że jego twórcy nikogo tutaj nie próbują idealizować. Każda z ukazanych grup jest hermetyczna i okrutna wobec wszystkich, którzy do niej nie pasują.

Ale jest także Gita – dziewczyna, która wbrew własnej woli przyjeżdża z rodzicami do Polski po wieloletnim życiu na Wyspach Brytyjskich. Okazuje się, że dość liberalne środowisko Romów w Walii jest zupełnie inne niż konserwatywne środowisko Romów w Polsce. Że w wieku siedemnastu lat ma zostać przymusowo wydana za mąż. Że jej dalsza edukacja wisi na włosku. Że może zapomnieć o swojej pasji: tworzeniu muzyki rapowej. Że ma ubierać się i czesać zgodnie z oczekiwaniami rodziny, która jest solidną, wspierającą instytucją pod warunkiem, że jej członkowie mieszczą się w sztywnych ramach systemu, nakazującego mężczyznom zbijać kasę na narkotykach, a kobietom rodzić dzieci, prowadzić dom i się nie wtrącać. Jeśli Gita nie zgodzi się na narzucony sposób życia, grozi jej wydalenie ze wspólnoty: tytułowa infamia. A to oznacza, że zostanie zupełnie sama. Bez kontaktu nawet z własnymi rodzicami, o ile będą chcieli nadal być częścią wspólnoty.

Gita szuka swojego miejsca w świecie. Poznaje nowych przyjaciół w liceum, do którego się zapisała. Okazuje się, że nowa rzeczywistość wcale nie jest „zerojedynkowa”: okropni Romowie i cudowni polscy przyjaciele Gity, którzy ją chronią i bronią. Nie: oni też potrafią być chamscy, mało empatyczni, cyniczni, tchórzliwi, pogubieni, z własnymi, wcale niebagatelnymi problemami, zniewoleni przez różne uwarunkowania społeczne i międzyludzkie. I okrutni.

Czy wobec tego prawo Romanipenu okazuje się jedynie słuszną drogą, którą wybiera Gita? Nie będę zdradzać, ale nic w tym serialu nie jest oczywiste, bo w prawdziwym świecie też nie ma łatwych wyborów.

Serial mocno trzyma w napięciu i momentami jest wstrząsający, ale daje nadzieję. Można przejść przez największą ciemność. Miłość i przyjaźń może zwyciężyć. Rodzina jest najwyższą wartością, ale niekoniecznie rozumiana zgodnie z zasadami jakiegoś sztywnego, nieludzkiego systemu.

Warto przy okazji wspomnieć o genialnej muzyce, gdzie połączono rap z tradycyjnym folklorem cygańskim, znakomicie napisanym scenariuszu, reżyserii i kreacjach aktorskich, które wbijają w fotel, i po prostu znakomitej robocie filmowej!

A główna bohaterka zagrana brawurowo przez Zofię Jastrzębską (która także sama rapuje wykorzystane w serialu kawałki!) może być inspiracją nie tylko dla młodych ludzi poszukujących własnej tożsamości, ale dla każdego, kto stoi na jakimkolwiek życiowym rozdrożu, i pyta o sens i cel życia:

Jestem miksem genów,

Iksem problemów,

Styksem, który dzieli świat

na ten twój i ten mój…

- głosi Gita w tytułowym protest songu.

W kontekście polaryzacji społeczeństwa i niekończących się sporów o uchodźców z Ukrainy i z „zielonej granicy”, osoby LGBT, wierzących, niewierzących, zwolenników partii rządzącej i opozycji te słowa brzmią przejmująco.

Serial trzeba obowiązkowo zobaczyć!


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=1Wm_4dJ1zMk 



piątek, 15 września 2023


 

Książka z duszą

 

Skąd się wzięło to „nie” w tytule?

(Justyna Dżbik – Kluge, Śluby (nie) posłuszeństwa, Wydawnictwo Znak 2023)

 Nie powinnam recenzować tej książki, skoro sama jestem jedną z jej bohaterek, ale jest tak świetna, że nie mogłam się powstrzymać!

Kiedy napisała do mnie Justyna Dżbik – Kluge i zaproponowała wywiad do książki o siostrach zakonnych, zaczęła się wojna w Ukrainie. Media zdominował jeden, zrozumiały w tych okolicznościach temat, a  ja właśnie wydałam w Edycji Świętego Pawła swój zbiór felietonów Zakonnica bez przebrania, ale nie zapowiadało się, że w tej sytuacji to kogokolwiek zainteresuje. Miałam nawet żal do Pana Boga, bo moja poprzednia książka wyszła tuż przed wybuchem pandemii
i oczywiście wszystkie spotkania autorskie trzeba było wtedy odwołać… „To trzeba mieć moje szczęście w życiu!” – myślałam.

Tymczasem kontaktuje się ze mną jakaś miła, ale bardzo rzeczowa pani i w całym tym wojennym zamieszaniu medialnym informuje mnie, że pisze książkę o siostrach zakonnych. Nadmienia, że jest ateistką.

To mnie najbardziej zaintrygowało: co ateistka może napisać o siostrach zakonnych? W głowie od razu uruchomiły mi się niezbyt przyjemne skojarzenia: Zakonnice odchodzą po cichu Marty Abramowicz
i Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? Justyny Kopińskiej. Obie znakomicie napisane, co przy „odpowiednim” wyborze tematu daje czołówkę w rankingach Empiku. Obie jednostronne, a przez to fałszujące obraz powołania zakonnego, w dodatku z błędami merytorycznymi.  Obie koncentrujące się wyłącznie na patologiach życia  w klasztorze.

Zaryzykowałam. Przekonała mnie właśnie ta rzeczowość. Przeczuwałam, że się będziemy wzajemnie słuchać, a to daje szansę na ciekawe, inspirujące spotkanie. Oczywiście zapytałam o zgodę przełożonych i dostałam zielone światło. Niedługo później spotkałyśmy się online. Nie zawiodłam się.

Pytania autorki dotyczyły naprawdę tego, co jest dla mnie najważniejsze: mojej przygody z Jezusem. Przygody życia! Najpiękniejszej i najważniejszej, jaka mnie mogła spotkać. Kiedy otrzymałam wywiad do autoryzacji, wiedziałam, że tam jest dokładnie to, co chciałam przekazać. Bez naginania rzeczywistości do potrzeb „rankingów”.

Całej książki jeszcze nie znałam. Nawet nie wiedziałam, które siostry będą moimi „współtowarzyszkami” wywiadów. Okazało się, że dobór rozmówczyń okazał się dla autorki nie lada wyzwaniem. Wywiadu odmówiło kilkanaście sióstr z różnych zgromadzeń, często znanych z mediów społecznościowych albo wykładających na wyższych uczelniach! Dlaczego? Być może właśnie ze względu na ten nieszczęsny stereotyp „dziennikarki – ateistki” czyli kogoś, kto na pewno „czyha” na nasze potknięcie. Równie krzywdzący jak stereotyp „zakonnicy z pogrzebaczem”, nieszczęśliwej w klasztorze i wyładowującej swoje frustracje na współsiostrach albo powierzonych jej opiece dzieciach…

Książka Justyny Dżbik – Kluge obala wszelkie stereotypy i buduje piękny, bo oparty na prawdzie
i wzajemnym zaciekawieniu pomost.

Oprócz mnie bohaterkami wywiadu są cztery siostry zakonne: s. Dolores Zok, przewodnicząca Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych, s. Irena Karczewska, przewodnicząca Komisji Misyjnej przy Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych, s. Anna Bałchan, od lat pomagająca kobietom na ulicy i ofiarom handlu ludźmi,s. Małgorzata Borkowska, autorka wielu książek, siostry z nowego zgromadzenia: Karmelu Ducha Świętego, a poza tym ksiądz Stanisław (nie podał nazwiska) oraz dwie osoby świeckie: była zakonnica, Izabela Mościcka, i psycholożka Justyna Dąbrowska. Każda z tych osób ma zupełnie inny styl bycia, podejście do tematu, temperament, a jednak coś je łączy: potrzeba przekazania światu, że zakony są same w sobie dobrym wynalazkiem. To jedna z wielu dróg, na jakie Bóg wzywa człowieka. Złe może być jedynie niezrozumienie tej drogi. Również przez tych, którzy ją wybrali.

Już pierwsze zdanie książki mnie bez reszty wciągnęło, bo zaczyna się to wszystko jak powieść:

Patrzę w górę.

Zimne powietrze owiewa moją twarz.

Wodzę wzrokiem za przelatującymi po niebie ptakami.

Czuję spokój. Myśli płyną powoli.

A gdybym tak nie wróciła?

Poszła do auta, odpaliła silnik i pojechała gdzieś, gdziekolwiek. Morze? Czemu nie?

Na dzień, dwa, więcej…

Zostawić to wszystko, wyjść z domu i po prostu iść przed siebie.

Dziękuję Justynie Dżbik – Kluge za to szczere świadectwo swoich zwątpień jako żony i matki. Bo kto
z nas nie miał podobnych myśli? Ma je każdy, kto wybrał jakiekolwiek powołanie życiowe.

A przecież niczego nie zostawiamy, nie idziemy przed siebie. Trwamy.

I o tym trwaniu jest ta książka, zatytułowana przekornie Śluby (nie) posłuszeństwa. Nie da się być siostrą zakonną bez posłuszeństwa. Naśladujemy w tym Kogoś, dla kogo jesteśmy w klasztorze: samego Jezusa, który „stał się posłuszny aż do śmierci, a była to śmierć na krzyżu” (por. Flp 2, 8).

Czym ma być to „posłuszeństwo aż do śmierci”? Cierpiętnictwem? Masochizmem? Wybieraniem drogi „pod górkę”? Nic z tych rzeczy. To po prostu przyjmowanie tego, co jest. Tylko i aż. Tego, że źle sprzątam korytarz. Że za grubo obieram ziemniaki. Że jestem katechetką, a wolałabym uczyć języka polskiego. Że nie potrafię się dogadać z jakąś współsiostrą, może to jest nawet moja przełożona albo dyrektorka w miejscu pracy. Że śpię  na modlitwach, bo godzina wstawania jest dla mnie za wczesna. Że za każdym razem muszę prosić o nowe buty i pieniądze na wyjazd. Że nie posiadam karty bankomatowej, co teraz na każdym kroku utrudnia życie.

Posłuszeństwo to konsekwencja wyboru określonej drogi.

Skąd więc to „nie” w tytule? Z przekory autorki? A może po to, żeby się zastanowić nad ogromem odwagi, jaki często się kryje w zakonnym posłuszeństwie?

Gdyby nie ta odwaga, święty Dominik by nie wysyłał braci z dopiero co powstałego zakonudo głoszenia Ewangelii po wioskach i obcych miastach. Matka Teresa z Kalkuty nie posłuchałaby żebraka, który powiedział „pragnę” i nie założyłaby zgromadzenia zbierającego z ulicy umierających
i zostawionych samych sobie mieszkańców slumsów. Siostra Anna Bałchan nie poszłaby do kobiet głęboko doświadczonych przez los, a siostra Małgorzata Borkowska by nie napisała znakomitej Oślicy Balaama piętnującej głupotę „duchownych panów”. Wreszcie: moje współsiostry z Broniszewic nie zbudowałyby w siedem lat dwóch nowych Domów Chłopaków i przepięknej kaplicy.

Ale to jest zawsze Boże „(nie)posłuszeństwo”, wynikające ze słuchania Jezusa.

Bardzo polecam tę książkę zarówno wierzącym, jak niewierzącym. Dla wierzących będzie opowieścią o wielkiej miłości do Boga tych, którzy dali się Mu uwieść. Dla niewierzących – fascynującą podróżą po świecie na ogół niedostępnym dla zwykłych „śmiertelników”, owianym nie zawsze zdrową atmosferą tajemnicy…

Atutem tej książki jest wielostronne, nie tylko pozytywne spojrzenie na temat. Ale jedynie po to, żeby przyjrzeć się prawdzie.

Gdybym nie wiedziała, że Justyna Dżbik – Kluge jest ateistką, nigdy bym się tego nie domyśliła na podstawie samych wywiadów. Nie dlatego, że próbuje idealizować bohaterki czy życie, jakie wybrały. Dlatego, że jej praca cechuje się rzetelnością dziennikarską i wielkim szacunkiem dla rozmówczyń.

Ech, gdybyśmy wszyscy umieli się tak słuchać, zarówno prywatnie, jak w przestrzeni publicznej, o ileż byłoby mniej podziałów i nieporozumień!

A świat jest tak fascynujący w swojej różnorodności…



fot. s. Regina Dorota Krzesz.

piątek, 11 sierpnia 2023


 

Powiew COOL - tury

Cisza po eksplozji i sałatka z łososiem

(Oppenheimer, reż. Christopher Nolan, 2023)

Kiedy chodziłam do liceum, przedmioty ścisłe były kompletnie poza sferą moich zainteresowań. Byłam (i nadal jestem) klasyczną podręcznikową humanistką. Miałam wspaniałego nauczyciela od fizyki, który przymykał oko na fakt, że na jego lekcjach czytam pod ławką Wyspiańskiego. Za to zachęcał mnie do przeczytania książki „Fizyka dla poetów”. Niestety, nie zadałam sobie trudu, żeby do niej zajrzeć. Nawet mnie nie interesowało nazwisko autora. Byłam zadufana w sobie i przekonana, że nawet, jeśli wyrośnie ze mnie druga Szymborska, to do rozwoju własnych zainteresowań nie potrzebuję fizyki.

A szkoda.

Po obejrzeniu Oppenheimera stwierdzam, że od fizyki do poezji jest jeden krok. Kiedy tytułowy bohater z błyskiem w oku opowiada o umieraniu gwiazd, brzmi to jak wiersz jakiegoś romantycznego poety. Sam Robert Oppenheimer jest oczywiście outsiderem, wyróżniającym się nawet spośród uczelnianych kolegów, choć bynajmniej nie ideałem: wyjątkowo kiepsko radzi sobie w laboratorium i obrywa od wykładowcy na tyle mocno, że chce go… otruć! Przypominają mi się inne filmy niepasujących do „systemu” geniuszach: Piękny umysł Rona Howarta i Teoria wszystkiego Jamesa Marsha.

Z Oppenheimerem jest jednak trochę inaczej niż z Johnem Nashem czy Stephenem Hawkingiem: mamy do czynienia z geniuszem, którego historia nazwała ojcem bomby atomowej. Druga wojna światowa dobiega końca, Hitler popełnia samobójstwo. Japonia jednak nadal walczy i trudno przewidzieć działania Związku Radzieckiego (bardzo dobrze i klarownie pokazana w filmie geneza wyścigu zbrojeń i zimnej wojny!), więc rząd USA powołuje grupę fizyków pod przewodnictwem Oppenheimera, żeby skonstruowali bombę atomową. Ten, który z pasją opowiadał o umieraniu gwiazd, ma sprawić, że umrze tysiące ludzi.

Jeśli ktoś się spodziewa po tym filmie wartkiej akcji, romansu czy linearnej biografii, to nic z tych rzeczy tu nie znajdzie. Zamiast tego znajdzie dramat głównego bohatera, mistrzowsko pokazany przez oszczędne aktorstwo Cilliana Murphy’ego. Cała opowieść o byciu Prometeuszem, który wykradł bogom ogień, i Ikarem, zrywającym się do śmiercionośnego lotu, rozgrywa się na twarzy bohatera. Twarzy, która żyje, prezentuje całą gamę emocji, twarzy, od której nie potrafiłam oderwać oczu. Scena próbnej eksplozji zwanej, o ironio, akcją Trinity „Trójca Święta”), wbija w fotel, choć nie ma żadnych wybuchów wstrząsających ścianami sali kinowej ani spektakularnych efektów specjalnych. Jest tylko porażająca cisza. A potem, kiedy Oppenheimer spełnia swoje zadanie, wszyscy koledzy z bazy badawczej z żonami i dziećmi witają go jak gwiazdę. Owacje na stojąco, okrzyki, łzy wzruszenia. Oppenheimer patrzy na te twarze oszołomiony. Nagle znowu ta cisza. Białe światło przypominające radioaktywny pył. Zniekształcone promieniowaniem twarze zebranych, które w takiej formie widzi tylko główny bohater. Ta scena mną najbardziej wstrząsnęła. Pokazuje samo sedno tego, co mógł odczuwać wynalazca bomby atomowej po „udanej” operacji…

Warto zwrócić uwagę na postacie kobiece: Jean Tatlock (Florence Pugh) i Kitty Oppenheimer (Emily Blunt). . Choć trochę jednowymiarowe, to dobrze zagrane. Niestety, na drugim planie, jak większość kobiet w tamtych czasach: cichych bohaterek rozwieszanego prania i kuchennych blatów. Oppenheimer skrzywdził swoje kobiety. Czuły się przy nim do bólu samotne. Ale czy inaczej postąpił Albert Einstein, który ze spokojem patrzył, jak jego genialna żona Mileva poświęca dla niego karierę uniwersytecką, i dorobek życia, i usuwa się w cień, żeby Einstein mógł podpisywać ich wspólne prace swoim nazwiskiem i błyszczeć? Obok wielkiej historii mamy w Oppenheimerze małą historie tych cichych bohaterek…

W filmie też ważną rolę odgrywa przejmująca muzyka Ludwiga Göranssona. Jest w niej niepokój i tajemniczość. Jedyne, co mi bardzo przeszkadzało w odbiorze, to długie, trochę nużące sceny przesłuchań Oppenheimera. Zbyt dużo moim zdaniem niepotrzebnych faktów i wątków pojawia się w tych rozmowach i przez to są bardzo męczące.

Siła tego filmu tkwi w przesłaniu. Wyszłam z kina z ważnymi pytaniami, na które nie ma oczywistych odpowiedzi: gdzie są granice badań naukowych? Gdzie kończy się ciekawość poznawcza człowieka, a zaczyna zabawa w Boga? Czy w imię pokoju można stosować śmiercionośna broń, która zabija tysiące niewinnych ludzi? I czy to na pewno jest działanie w imię pokoju, czy w imię politycznych i ekonomicznych interesów? Czy działanie dla dobra ojczyzny zawsze jest bohaterstwem? Dlaczego granica między byciem na piedestale a byciem potraktowanym jak przestępca jest tak płynna? Czy warto przekraczać kolejne granice poznania, żeby dążyć do prawdy, i czy nie zapłacimy za to zbyt wysokiej ceny?

Jakże aktualne te pytania, biorąc pod uwagę sytuację za naszą wschodnią granicą. Zabawa w Prometeusza zawsze kończy się tragicznie.

Jeśli nawet Prometeusz zostanie nagrodzony medalem, oklaskami i sałatką z łososiem, to – jak mówi filmowy Einstein (świetna  rola Toma Conti’ego!): „To nie będzie nagroda dla ciebie. To będzie nagroda dla nich.”

Sałatka z łososiem trochę załagodzi dyskomfort spowodowany świadomością, że w Hiroszimie i Nagasaki zginęło 200 tysięcy cywilów, prawda?

Muszę w końcu przeczytać „Fizykę dla poetów”. Wygooglowałam autora: Rober March.

Link do zwiastuna:

https://www.google.com/search?q=oppenheimer+zwiastun+pl&oq=&gs_lcrp=EgZjaHJvbWUqCQgCECMYJxjqAjIJCAAQIxgnGOoCMgkIARAjGCcY6gIyCQgCECMYJxjqAjIJCAMQIxgnGOoCMgkIBBAjGCcY6gIyCQgFECMYJxjqAjIJCAYQIxgnGOoCMgkIBxAjGCcY6gLSAQ41NjQzMjg0NzhqMGoxNagCCLACAQ&sourceid=chrome&ie=UTF-8#fpstate=ive&vld=cid:3434adcb,vid:W0jR0wYruv4

środa, 9 sierpnia 2023


 

Powiew COOL- tury

 Podróż do świata ludzi (Barbie, reż. Greta Gerwig, 2023)

Uwielbiałam bawić się lalkami Barbie. W czasach mojego dzieciństwa były luksusem, ale miałam kilka. Pamiętam zwłaszcza śniadą brunetkę zwaną nie wiem czemu Francuzką oraz okazałą blondynę, bardzo podobną do bohaterki filmu, Stereotypowej Barbie. No i był Ken. W takiej konfiguracji można było już tworzyć ekscytujące historie – zazwyczaj o porwaniach, złych czarownikach i dobrych księżniczkach oraz trójkątach miłosnych. „Francuzka” zawsze była „tą drugą”, najczęściej złą i zazdrosną. To był pierwszy teatr, jaki tworzyłam.

Dlatego bardzo dobrze rozumiem pierwszą scenę filmu Grety Gerwig, jak dziewczynki bawią się w dom lalkami podobnymi do bobasów, a wtedy pojawia się Ona – olśniewająca długonoga piękność w stroju kąpielowym - i zmienia świat. Nie znosiłam zabawy „bobasami” w dom. Była monotonna i pozbawiona fabuły. Potrzebowałam opowieści, a lalki Barbie były doskonałym narzędziem do jej tworzenia.

Długo jednak broniłam się przed „barbiemanią”, jaka mniej więcej od czerwca zapanowała w przestrzeni wirtualnej. Nie zamierzałam tracić czasu w kinie na jakieś różowe głupoty. W końcu jednak uległam. I nie żałuję, bo to nie są to ani głupoty, ani tak całkowicie różowe…

Film Barbie zawiera w sobie esencję tego, co kocham w kulturze: określoną konwencję, zabawę z tą konwencją, sarkazm, inteligentne poczucie humoru, wzruszenie i przesłanie. A przy tym świetnie napisany scenariusz, sprawną reżyserię i doskonałe aktorstwo – nie tylko pary głównych bohaterów: Margot Robbie w roli tytułowej i Ryana Goslinga w roli Kena, ale także drugoplanowej Americi Ferrery jako Glorii, przechodzącej kryzys egzystencjalny pracownicy korporacji, i Ariany Greenblatt w roli jej nastoletniej córki Sashy oraz wszystkich bohaterów „ w tle”. Postacie są wyraziste i z charakterem.

O czym jest ten film? Oczywiście o tytułowej Barbie – ikonie nieosiągalnej kobiecości, a z drugiej strony: marzeniu każdej dziewczynki o tym, że może być, kim tylko zechce. Bo przecież są Barbie - piosenkarki, Barbie – prawniczki, Barbie – lekarki, Barbie – kosmonautki, Barbie – sportsmenki. W świecie Barbie wszystko jest bajecznie różowe i bajecznie proste: nie trzeba nawet schodzić po schodach. Po prostu się sfruwa. Pije się niewidzialne mleko, zajada się plastikowe gofry i nigdy nie jest się głodnym, zmęczonym, chorym, brzydkim, samotnym ani smutnym. Dzieci się biorą znikąd, a właściwie prawie ich nie ma. Oprócz Barbie są także Keny, ale w tle i nie wiadomo, do czego służą, bo ani Barbie, ani Keny nie posiadają przecież narządów płciowych. Co ważniejsze: nie posiadają też serca, więc nie potrafią kochać. Jedyną postacią w tym lalkowym matriksie, która łączy Barbieland ze światem ludzi, jest Dziwna Barbie – ktoś w rodzaju wróżki czy mentorki. Z obskubanymi włosami i twarzą oszpeconą flamastrami przez jakieś sfrustrowane dziecko, które się nią bawiło w  „niewłaściwy” sposób. A więc ktoś niedoskonały, z defektem, po przejściach. Poza tym wszystko w tym świecie jest bez defektów. Do znudzenia idealne.

Do czasu. Trwa babska impreza lalek Barbie i nagle główna bohaterka rzuca refleksją: „Ciekawe, która z nas pierwsza zejdzie.”. Szok. Wszystko staje, jak zatrzymany mechanizm.

- … z parkietu – kończy myśl skonsternowana Barbie.

I to jest punkt zwrotny, od którego zaczyna się odwieczna archetypiczna opowieść. Ta sama, która każe biblijnemu Abrahamowi wyjść z ziemi rodzinnej, a Mojżeszowi wrócić do Egiptu i wypełnić daną od Boga misję, dzieciom z powieści Lewisa przedostać się przez starą szafę do Narni, hobbitowi Frodo szukać pierścienia, Wiedźminowi walczyć o sprawiedliwość zamiast wybierać „mniejsze zło”, Harry’emu Potterowi przeniknąć barierkę na dworcu King’s Cross i w ostatniej chwili zdążyć na pociąg do Hogwartu. Opowieść o złamaniu zastałego porządku, przekraczaniu granic, odnajdywaniu własnej tożsamości. Barbie dostrzega, że coś się w jej idealnym świecie zmieniło: przestała fruwać, tosty się przypalają, niewidzialne mleko jest przeterminowane, na nienaturalnie gładkich do tej pory udach ma – o zgrozo! – cellulit i zaczyna myśleć o śmierci. Dochodzi do wniosku, że Barbieland jest zbudowany na jakimś fałszu i trzeba odkryć, co jest prawdą. Wyrusza w podróż do świata ludzi…

Piękna to podróż, bo Barbie odkrywa, że piękno nie musi być wcale gładkie i różowe, i że warto płakać.

Kolejnym ważnym elementem filmu jest wątek Kena, który zaczyna szukać odpowiedzi na pytanie, czym jest męskość. Do tej pory był ozdobą i tłem dla Barbie – odwrotnie niż przez całe wieki w świecie ludzi. A teraz? Kim ma być teraz, kiedy zobaczył, jak jest poza granicami Barbielandu, gdzie większość odpowiedzialnych stanowisk piastują ”Keny”, a kobiety – „Barbie” są po to, żeby się w nich wpatrywać maślanymi oczami i podawać im kawę? No i wprowadza rewolucję patriarchatu. Scena bitwy Kenów na plaży i ataku na Barbieland na niewidzialnych koniach to mistrzostwo świata!

Można tu jeszcze pisać o marketingowych grach i kłamstwach wielkich korporacji (szacun dla firmy Mattel za autoironię i  dystans do siebie!), trudnej miłości matki i córki, dojrzewaniu i przede wszystkim – byciu sobą, pojęciu, które się mocno zbanalizowało przez reklamy i popkulturę, a jednak jest kluczowe, żeby zrozumieć, po co żyjemy.

- To nie ja mam ci dać szczęście i spełnienie – tłumaczy Barbie Kenowi – Musisz odkryć, kim naprawdę jesteś.

Warto ten film zobaczyć. Nie dość, że to dobra zabawa dla każdego, bez względu na płeć i wiek, to jeszcze mocno daje do myślenia! A film zrobiony jest z taką lekkością i wdziękiem, i z tak dobrą muzyką, że tylko czekam, aż ktoś wpadnie na pomysł, żeby tę historię przerobić na broadwayowski musical.

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=znhX7Drty5E