Powiew
COOL - tury
Cisza
po eksplozji i sałatka z łososiem
(Oppenheimer, reż. Christopher Nolan,
2023)
Kiedy chodziłam do liceum, przedmioty ścisłe były kompletnie poza sferą moich zainteresowań. Byłam (i nadal jestem) klasyczną podręcznikową humanistką. Miałam wspaniałego nauczyciela od fizyki, który przymykał oko na fakt, że na jego lekcjach czytam pod ławką Wyspiańskiego. Za to zachęcał mnie do przeczytania książki „Fizyka dla poetów”. Niestety, nie zadałam sobie trudu, żeby do niej zajrzeć. Nawet mnie nie interesowało nazwisko autora. Byłam zadufana w sobie i przekonana, że nawet, jeśli wyrośnie ze mnie druga Szymborska, to do rozwoju własnych zainteresowań nie potrzebuję fizyki.
A szkoda.
Po obejrzeniu Oppenheimera stwierdzam, że od fizyki do
poezji jest jeden krok. Kiedy tytułowy bohater z błyskiem w oku opowiada o
umieraniu gwiazd, brzmi to jak wiersz jakiegoś romantycznego poety. Sam Robert Oppenheimer jest oczywiście outsiderem, wyróżniającym się nawet spośród
uczelnianych kolegów, choć bynajmniej nie ideałem: wyjątkowo kiepsko radzi
sobie w laboratorium i obrywa od wykładowcy na tyle mocno, że chce go… otruć!
Przypominają mi się inne filmy niepasujących do „systemu” geniuszach: Piękny umysł Rona Howarta i Teoria wszystkiego Jamesa Marsha.
Z Oppenheimerem jest
jednak trochę inaczej niż z Johnem Nashem czy Stephenem Hawkingiem: mamy do
czynienia z geniuszem, którego historia nazwała ojcem bomby atomowej. Druga
wojna światowa dobiega końca, Hitler popełnia samobójstwo. Japonia jednak
nadal walczy i trudno przewidzieć działania Związku Radzieckiego (bardzo dobrze
i klarownie pokazana w filmie geneza wyścigu zbrojeń i zimnej wojny!), więc
rząd USA powołuje grupę fizyków pod przewodnictwem Oppenheimera, żeby
skonstruowali bombę atomową. Ten, który z pasją opowiadał o umieraniu gwiazd,
ma sprawić, że umrze tysiące ludzi.
Jeśli ktoś się
spodziewa po tym filmie wartkiej akcji, romansu czy linearnej biografii, to nic
z tych rzeczy tu nie znajdzie. Zamiast tego znajdzie dramat głównego bohatera,
mistrzowsko pokazany przez oszczędne aktorstwo Cilliana Murphy’ego. Cała
opowieść o byciu Prometeuszem, który wykradł bogom ogień, i Ikarem, zrywającym się
do śmiercionośnego lotu, rozgrywa się na twarzy bohatera. Twarzy, która żyje,
prezentuje całą gamę emocji, twarzy, od której nie potrafiłam oderwać oczu.
Scena próbnej eksplozji zwanej, o ironio, akcją Trinity „Trójca Święta”), wbija
w fotel, choć nie ma żadnych wybuchów wstrząsających ścianami sali kinowej ani spektakularnych efektów specjalnych. Jest tylko porażająca cisza. A potem, kiedy Oppenheimer spełnia swoje zadanie,
wszyscy koledzy z bazy badawczej z żonami i dziećmi witają go jak gwiazdę.
Owacje na stojąco, okrzyki, łzy wzruszenia. Oppenheimer patrzy na te twarze
oszołomiony. Nagle znowu ta cisza. Białe światło przypominające radioaktywny
pył. Zniekształcone promieniowaniem twarze zebranych, które w takiej formie widzi
tylko główny bohater. Ta scena mną najbardziej wstrząsnęła. Pokazuje samo sedno
tego, co mógł odczuwać wynalazca bomby atomowej po „udanej” operacji…
Warto zwrócić uwagę na
postacie kobiece: Jean Tatlock (Florence Pugh) i Kitty Oppenheimer (Emily
Blunt). . Choć trochę jednowymiarowe, to dobrze zagrane. Niestety, na drugim
planie, jak większość kobiet w tamtych czasach: cichych bohaterek rozwieszanego
prania i kuchennych blatów. Oppenheimer skrzywdził swoje kobiety. Czuły się
przy nim do bólu samotne. Ale czy inaczej postąpił Albert Einstein, który ze spokojem
patrzył, jak jego genialna żona Mileva poświęca dla niego karierę uniwersytecką, i
dorobek życia, i usuwa się w cień, żeby Einstein mógł podpisywać ich wspólne prace
swoim nazwiskiem i błyszczeć? Obok wielkiej historii mamy w Oppenheimerze małą
historie tych cichych bohaterek…
W filmie też ważną rolę
odgrywa przejmująca muzyka Ludwiga Göranssona. Jest w niej niepokój i
tajemniczość. Jedyne, co mi bardzo przeszkadzało w odbiorze, to długie, trochę
nużące sceny przesłuchań Oppenheimera. Zbyt dużo moim zdaniem niepotrzebnych
faktów i wątków pojawia się w tych rozmowach i przez to są bardzo męczące.
Siła tego filmu tkwi w
przesłaniu. Wyszłam z kina z ważnymi pytaniami, na które nie ma oczywistych
odpowiedzi: gdzie są granice badań naukowych? Gdzie kończy się ciekawość
poznawcza człowieka, a zaczyna zabawa w Boga? Czy w imię pokoju można stosować
śmiercionośna broń, która zabija tysiące niewinnych ludzi? I czy to na pewno
jest działanie w imię pokoju, czy w imię politycznych i ekonomicznych
interesów? Czy działanie dla dobra ojczyzny zawsze jest bohaterstwem? Dlaczego
granica między byciem na piedestale a byciem potraktowanym jak przestępca jest
tak płynna? Czy warto przekraczać kolejne granice poznania, żeby dążyć do
prawdy, i czy nie zapłacimy za to zbyt wysokiej ceny?
Jakże aktualne te
pytania, biorąc pod uwagę sytuację za naszą wschodnią granicą. Zabawa w
Prometeusza zawsze kończy się tragicznie.
Jeśli nawet Prometeusz
zostanie nagrodzony medalem, oklaskami i sałatką z łososiem, to – jak mówi
filmowy Einstein (świetna rola Toma
Conti’ego!): „To nie będzie nagroda dla ciebie. To będzie nagroda dla nich.”
Sałatka z łososiem
trochę załagodzi dyskomfort spowodowany świadomością, że w Hiroszimie i Nagasaki
zginęło 200 tysięcy cywilów, prawda?
Muszę w końcu
przeczytać „Fizykę dla poetów”. Wygooglowałam autora: Rober March.
Link do zwiastuna: