niedziela, 28 stycznia 2024


 

Powiew COOL-tury

 

Wygrzebać się z dołu na zwłoki (Mistrz, reż. Maciej Barczewski, 2021)

 

Piotr Głowacki stworzył tutaj kreację. Cały film Macieja Barczewskiego opiera się właśnie na nim: prawdziwy mistrz!

Obraz opowiadający o prawdziwej postaci: Tadeuszu Pietrzykowskim, „Teddym” - bokserze, który po kampanii wrześniowej chciał się przedostać do Francji, żeby walczyć w formującym się tam wojsku polskim, ale został schwytany przez węgierską żandarmerię i trafił jako jeden z pierwszych do Auschwitz - jest przejmujący. Obejrzałam go dopiero wczoraj, w rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz – Birkenau.

Wszystko tutaj jest dopracowane i przemyślane tak, żeby wyeksponować dramat głównego bohatera, a równocześnie pozostawić widza z uniwersalnymi przemyśleniami dotyczącymi czasów, w których żyjemy dziś: scenariusz, reżyseria, aktorstwo, „bura”, depresyjna kolorystyka, poruszająca muzyka Bartosza Chajdeckiego…

Nie zobaczymy tu linearnej biografii „mistrza”. Właściwie tylko wycinek: poznajemy Pietrzykowskiego już w Auschwitz. Więźniowie nie mają tam wielkiego wyboru: mogą się załamać i biernie czekać na śmierć, oddać życie za współwięźniów jak Maksymilian Kolbe (którego zresztą „Teddy” spotkał osobiście w obozie, ale w filmie tego wątku nie ma) lub za wszelką cenę walczyć o przetrwanie. „Teddy” wybiera trzecią opcję. Co to oznacza? Spokojne patrzenie, jak umierają inni. Zjadanie własnej porcji, nawet, jeśli ktoś obok umiera z głodu, a czasami i cudzej. Obojętne słuchanie wrzasków ludzi w komorach gazowych, którym powiedziano, że czeka ich kąpiel i ciepły posiłek… Mistrz długo nie wytrzymuje. Zaczyna dostrzegać współwięźniów, kraść dla nich jedzenie i leki, opiekować się osieroconym chłopcem… Domyślamy się, że za wrażliwość w takim miejscu trzeba drogo zapłacić: jeśli nie własnym życiem, to bolesną stratą. Mistrz jest gotowy zapłacić każdą cenę. A przy okazji wychodzi na jaw jego talent. Staje się zabawką, która w każdej chwili może się znudzić nazistowskim panom życia i śmierci. I walczy: już nie o medale, puchary i światową sławę, lecz o zachowanie godności i człowieczeństwa, o nadzieję dla współwięźniów, a czasem także o czyjeś życie. Ten drobny człowieczek (wagi „koguciej”) pokonuje na ringu niemieckich osiłków z międzynarodowymi sukcesami…

Wydaje się, że o wojnie już powiedziano wszystko. Mało: przez ostatnie kilka lat stała się „modnym” tematem różnego rodzaju bestsellerów w „empikach”. Mamy więc „tatuażystów z Auschwitz”, „położne z Auschwitz”, a nawet – „przedszkolanki z Auschwitz” i „bibliotekarki z Auschwitz”. Wreszcie – przekłamane powieści Maksa Czornyja. Niektóre z tych pozycji to jednak naprawdę wartościowe książki, jak choćby Położna z Auschwitz Magdy Knedler, opowiadająca prawdziwą historię Stanisławy Leszczyńskiej, ale tytuły już są marketingowym chwytem…

Zawsze mnie zastanawiało, skąd we współczesnej popkulturze ta fascynacja złem i zagładą. Jak to możliwe, że z tragedii milionów ludzi robi się sensacyjne czytadła? Zauważyłam też, że pozycja najlepiej się sprzedaje, gdy w tytule pojawia się nazwa obozu: najlepiej Auschwitz, ale może być też, dajmy na to, Buchenwald. Nie mam na to odpowiedzi. Film Barczewskiego jednak nie jest tanią popularyzacją zagłady. Jest pytaniem o to, czy godność, człowieczeństwo i nadzieję da się ocalić w każdych warunkach. Pytaniem, które ciągle powraca, także w kontekście współczesnych wojen w Ukrainie i Strefie Gazy.

Piotr Głowacki poprzez oszczędne, ale genialne aktorstwo odpowiada na to pytanie twierdząco. Na jego zmaltretowanej twarzy widać całą gamę emocji i postaw: strach i odwagę, rezygnację i wolę walki, rozpacz i nadzieję, bezsilność i wewnętrzną siłę, która każe mu po raz kolejny dźwignąć się z dołu, w którym są palone zwłoki, i pójść do walki. Jeszcze ten jeden raz… Bo na tym polega prawdziwe mistrzostwo: na podźwignięciu się, gdy inni już nie mają siły, jeszcze raz… ten jeden… ten ostatni. Scena, w której bohater wstaje i wygrzebuje się ze zbiorowej mogiły, poruszyła mnie najbardziej. Daje nadzieję, że warto. Nawet, jeśli po ludzku walka jest przegrana.  

Film Barczewskiego opowiada więc o nadziei. Ale także o wrażliwości na drugiego człowieka, możliwej nawet w największym piekle. „Jedenaste przykazanie: nie bądź obojętny” – apelował były więzień KL Auschwitz Marian Turski w słynnym przemówieniu Auschwitz nie spadło z nieba.

Święty Paweł ujął to jeszcze bardziej dobitnie:

Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość.

Z nich zaś największa jest miłość. (1 Kor 13, 13)

Nie ma w Pawłowym fragmencie nic na temat odpowiednich warunków, w jakich ta „wiara, nadzieja i miłość” ma trwać. Każde warunki są odpowiednie. Każdy czas jest właściwy. Zawsze, gdy obok jest drugi człowiek, słabszy i potrzebujący pomocy.

Krótko mówiąc: warto Mistrza zobaczyć! To kawał znakomitego kina, które daje do myślenia i po prostu wzrusza. Nie tylko w rocznicę wyzwolenia KL Auschwitz. Przesłanie jest uniwersalne przez cały rok.


Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Mistrz+Zwiastun+nr+1-58223

niedziela, 21 stycznia 2024


 

Powiew COOL - tury

 

Wojna rozgrywa się przy kartach

(Kos, reżyseria Paweł Maślona, 2024)

Co w tym filmie jest świetne? Wszystko: scenariusz, reżyseria, aktorstwo, kostiumy, scenografia, muzyka… Na czymś jednak trzeba się skupić. Szłam do kina na pokaz przedpremierowy z mieszanymi uczuciami. Kościuszko… chłopi… powstanie… no i te Złote Lwy w Gdyni (dlaczego nie dla Chłopów?). Rok temu uhonorowano Silent Twins, film, który dla mnie był po prostu nijaki.

Już pierwsza scena chwyta widza za gardło. Potem chwyt jest coraz mocniejszy, aż się w finale całkowicie zaciska. Długo nie można złapać oddechu.

Wydaje się, że znamy temat od podstawówki. No, można dyskutować, czy i na ile go znają dzisiejsi nastolatkowie, ale mniej więcej wiadomo: oto jest rok 1794, między drugim a trzecim rozbiorem Polski, po przegranej wojnie z Rosją. Na ziemiach polskich pojawia się tytułowy bohater czyli Tadeusz Kościuszko (znakomity Jacek Braciak), żeby wzniecić powstanie przeciw Rosji. Dlaczego Kos? W Stanach Zjednoczonych, skąd właśnie wraca, wymówienie nazwiska „Kościuszko” graniczyło z cudem. Ja jednak miałam skojarzenie z leśnym ptakiem, kosem, który zaczyna okres godowy w marcu, przyciągając swoim śpiewem ewentualną partnerkę i zaznaczając terytorium. Jest coś dzikiego i nieokiełznanego w słowie „kos”. Kos jest ptakiem wolnym. Powstanie wybucha właśnie wiosną, kiedy w przyrodzie budzi się życie. Prawdziwe życie, życie w pełni, jest możliwe tylko wtedy, gdy jesteśmy wolni. Ale „Kos” kojarzyć się może także z kosą: bronią używaną przez chłopów w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej…

Mamy więc film kostiumowy o powstaniu, o którym wiadomo, że upadło. Nie brzmi zachęcająco. Tymczasem w filmie właściwie nie ma - z małym wyjątkiem – scen batalistycznych. Nie ma nawet żadnych ważnych politycznych pertraktacji. Mało tego: nie ma wątku miłosnego! Żeby chociaż jakieś ciepło rąk, muśnięcie warg, gdzieś w hotelowym korytarzu krótka chwila - a tu nic! Posucha. Nie ma też prostego i tak lubianego - zarówno w świecie filmu jak w realu - podziału na „naszych” i „tamtych”. Ba! – nie ma heroicznej walki dobra ze złem i polskich bohaterów składających swoje życie na ołtarzu Boga, Honoru i Ojczyzny. Boga nikt tutaj nie traktuje zbyt serio, o honorze dawno zapomniano, a ojczyzna jest jedynie polem do rozgrywki interesów.

Gdzie zatem rozgrywa się walka, która decyduje o losach naszego kraju? Między konkretnymi ludźmi, i to nie zawsze tymi z pierwszego planu. Tylko czasami jest to walka w dosłownym tego słowa znaczeniu. Częściej do ostrej, zapierającej dech konfrontacji dochodzi w gestach, spojrzeniach, wypełnionym treścią milczeniu. Reżyser Paweł Maślona nie bierze jeńców. Każda sekunda filmu jest dokładnie przemyślana i trzyma w napięciu. Wojna polsko – rosyjska w Kosie rozgrywa się tak naprawdę w jednej scenie: kiedy w domu pułkownikowej Marii Giżyńskiej (w tej roli świetna Agnieszka Grochowska), przyjmującej w swoich progach dawnego kochanka Kosa i jego kompana Domingo, pojawia się nieproszony gość: rotmistrz Iwan Dunin (hipnotyzujący Robert Więckiewicz) ze swoją rosyjską zgrają żołdaków. Swoją drogą, wątek rosyjski jest tutaj od pierwszych chwil filmu pokazany genialnie, za pomocą kilku detali: jak choćby zakrwawionej szabli powoli ocieranej białą chusteczką przez rotmistrza Dunina. Biel i czerwień. Szabla i krew. Polskość i agresja rosyjska. W filmie pada też słynne „Idi na ch…j!” – wyraźne nawiązanie do wojny w Ukrainie.

Dunin poszukuje oczywiście Kościuszki. Grają w karty: najpierw o pieniądze, potem o broń. Wszyscy przed wszystkimi udają i cała zabawa polega na tym, kto pierwszy w tej absurdalnej mistyfikacji „pęknie”. Potem sprawy się mocno komplikują i w dworku pięknej pułkownikowej dochodzi do małej apokalipsy…

Trudno to wszystko jednak nazwać wojną. To tragiczna w skutkach wojenka: Polaków, którzy śnią o wolności, a nie potrafią z niej korzystać, i „Mateczki Rosji”. Szlachty między sobą. Szlachty i chłopów. Jak zauważa rotmistrz Dunin: „Polaczki” zawsze gloryfikują hasło „Bóg, honor, ojczyzna”, ale „honor” zawsze stawiają przed „ojczyzną”. Bo wolą się prać po mordach niż współdziałać w słusznej sprawie. Brzmi zadziwiająco aktualnie…

Zatrzymam się na chwilę przy wątku chłopskim – bardzo ważnym w Insurekcji Kościuszkowskiej, ponieważ wódz do powstania pozyskał chłopów. Była to w owych czasach granicząca ze skandalem nowość. Jeden z nich, Wojciech Bartos, został nawet mianowany przez Kościuszkę chorążym i otrzymał tytuł szlachecki i nazwisko Głowacki. Długo się nim nie nacieszył, ponieważ w czerwcu 1794 zginął w powstaniu.

W podstawówce na lekcji muzyki uczyłam się nawet takiej patriotycznej piosenki:

Bartoszu, Bartoszu,

Oj, nie traćwa nadziei,

Bóg pobłogosławi,

Ojczyznę nam zbawi!

 

Tam w górę, tam w górę,

Poglądaj do Boga,

Większa miłość Jego,

Niźli przemoc wroga!

 

Jeśli jednak ktoś się spodziewa wątku dzielnego chłopa - patrioty, który zostaje nagrodzony przez wodza za wierną służbę i ginie na polu chwały, to nic z tych rzeczy. Owszem, jest  kilkoro chłopskich bohaterów, spośród których wybija się jeden: Ignac Sikora (w tej roli przejmujący Bartosz Bielenia, który już w  Bożym Ciele pokazał na co go stać, i wydawało mi się, że to są już jego wyżyny, och, jakże się myliłam!). Chłopak jest nieślubnym synem szlachcica Duchnowskiego i chłopki. Głęboko wierzy, że ojciec mu zapisał w testamencie majątek i nadał szlachecki tytuł. Nie chce walczyć za ojczyznę ani nawet o poprawę losu chłopów. Chce tylko uprawomocnić ten dokument… Historia Ignaca jest wstrząsająca, bo przy okazji tej prostej fabuły widzimy porażające okrucieństwo, z jakim panowie szlachta traktowali swoich poddanych. Scena w karczmie, gdy szlachcic każe zbiegłemu chłopu warować i szczekać jak pies, przywodzi na myśl najbardziej brutalne sceny z filmów o drugiej wojnie światowej. Tylko że tam w podobnych rolach są pokazani Niemcy i Żydzi… Zresztą: czy to jakaś duża różnica? To samo zwyrodnienie, to samo upodlenie. Jak niewiele trzeba, żeby stać się katem albo ofiarą. Wszystko kręci się wokół tytułów i ról społecznych, co do których ktoś kiedyś się umówił i wprowadził sztywne podziały na ludzi lepszej i gorszej kategorii. Mocno do mnie przemówił też moment, gdy Ignac spotyka towarzysza Kościuszki - czarnoskórego Dominga ze Stanów Zjednoczonych (urzekający Jason Mitchell), i próbują się dogadać, choć tamten mówi jedynie po angielsku. Łączy ich jedno: blizny na plecach. Ignac był pańszczyźnianym chłopem, Domingo – niewolnikiem na plantacji bawełny. Czy to jakaś duża różnica?

Poprzez wyeksponowanie bohaterów drugiego planu: niskich warstw społecznych i kobiet, Kos wpisuje się w modną ostatnio w popkulturze narrację „chłopską” i „herstoryczną”. Film Maślony nie jest jednak naiwną apologią „wykluczonych”. Opowiada o ludzkiej naturze: czasem heroicznej, czasem nikczemnej. Wszystko zależy od okoliczności. Opowiada też o tym, że wielka historia ma konkretne twarze: często anonimowych ludzi, z bliznami na plecach od pańszczyźnianego kija, uwikłanych w wydarzenia, w których niekoniecznie chcieli uczestniczyć, bo akurat mieli swoje własne marzenia, odbiegające od idei „Boga, honoru i ojczyzny”. Opowiada również o polskości – tej odartej z mitu, pominiętej w podręcznikach do historii, chamskiej i ubłoconej. Bardzo to aktualne, a przecież ciągle mieszczące się w kostiumie i konwencji epoki – w przeciwieństwie do bijącego ostatnio rekordy popularności serialu 1670, rażąco nawiązującego do współczesnych tematów i problemów, i wyszydzającego nasze narodowe wady w sposób tak nieprawdopodobnie toporny, że to jest po prostu niesmaczne…

Tymczasem Kos potrafi być i poruszający, i zabawny. Dialogi są tak dobrze napisane, a film tak znakomicie zrobiony, że co chwilę się śmiałam, choć wcale mi nie było do śmiechu… Gorzki finał nie pozostawia złudzeń: bohaterowie stoją otumanieni na pogorzelisku (jak do tego doszło: proszę obejrzeć film, nie będę spojlerować!). Domingo pyta Kosa: „I co teraz?”. Cisza. Czekamy na odpowiedź. Przypomina mi to zakończenie Wesela Wyspiańskiego: goście z bronowickiej chaty łączą się w chocholim tańcu. Przed chwilą mieli w ręku kosy, które im powypadały z rąk. Też czekają… Na co? Na jakiś znak? Cud? Charyzmatycznego przywódcę? A może na to, kto pierwszy „pęknie”? Kto przegra w karty swojego Boga, swój honor, swoją ojczyznę?

Bardzo ten film polecam! Złote Lwy za najlepszy film, nagroda dla Pawła Maślony za reżserię,  i nagroda dla Roberta Więckiewicza za drugoplanową rolę męską na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w pełni zasłużone!



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Kos+Zwiastun+nr+1-67435

wtorek, 16 stycznia 2024


 

Powiew COOL- tury

 

„Teraz napiszę swoją bajkę”

(Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, 2024)

 Nigdy nie miałam traumy po słynnym „marszu wilków” z Akademii Pana Kleksa Krzysztofa Gradowskiego. Może dlatego, że mama mi pozwalała oglądać zarówno w kinie, jak w teatrze dużo trudniejsze rzeczy, mocno wykraczające poza poziom kilkuletniego dziecka. Tak więc widziałam w sosnowieckim Teatrze Zagłębia Niemców Kruczkowskiego, w których mama grała główną rolę, ale z całego spektaklu zapamiętałam histeryczny śmiech jednej z drugoplanowych bohaterek, kiedy się dowiaduje, że jej kochanek, funkcjonariusz gestapo, nie pozwolił uciec pewnemu więźniowi, lecz go po prostu zabił… Długo nie mogłam się otrząsnąć po filmie Krzyżacy, który obejrzałam po raz pierwszy z mamą mniej więcej w tym samym czasie (miałam osiem, może dziewięć lat) – najbardziej po scenie pokazania Jurandowi na zamku krzyżackim obłąkanej, nieludzko zaniedbanej i poturbowanej dziewczyny, która rzekomo jest jego córką, i jak Krzyżacy potem mu wypalają oczy… W samej Akademii Pana Kleksa najbardziej przerażał mnie golarz Filip i jego mechaniczna lalka, Alojzy. Filip wydawał mi się bardziej okrutny niż wilki, bo wilki czuły się skrzywdzone przez ludzi, a Filipem kierowała zwykła, nikczemna zazdrość i postanowił zniszczyć Akademię od środka…

Takie to miałam przemyślenia w dzieciństwie. Pierwsza ekranizacja Akademii Pana Kleksa na długo została w mojej pamięci i sercu, i wróciłam do niej kiedyś, w ramach odstresowania, już jako siostra zakonna.

Kiedy więc pojawiły się informacje o nowej adaptacji powieści Brzechwy, ucieszyłam się jak dziecko. I wreszcie się wybrałam do kina.

Co mogę powiedzieć o filmie Macieja Kawulskiego? Cóż, można to streścić jednym zdaniem wypowiadanym przez Adę, główną bohaterkę: „Teraz napiszę swoją bajkę.” Bo na pewno nie jest to baśń Jana Brzechwy. Czy to źle? Niekoniecznie, choć nie jestem zwolenniczką „poprawiania” mistrzów, zwłaszcza w wypadku klasyki literatury, a opowieść Brzechwy można już do takowej zaliczyć. Ale scenarzysta i reżyser, robiąc adaptację, ma przecież prawo materiał skrócić, zmodyfikować, przekształcić, a nawet – jak w tym wypadku – stworzyć jedynie „wariacje na temat”.

Co jest dla mnie atutem tej produkcji:

1.     Dobrze się to ogląda: co prawda aż oczy bolą od nadmiaru bodźców i kolorów (przewaga różu, jak w Barbie…), ale montaż, scenografia, kostiumy, efekty specjalne są powalające! Bardzo ciekawa jest także ścieżka dźwiękowa: muzyka jest urywana, jak odległy, wewnętrzny głos, albo powracający sen, i momentami w sposób twórczy nawiązująca do znanych z filmów Gradowskiego kultowych piosenek: Pożegnanie z Bajką, Na wyspach Bergamutach czy Podróż w krainie baśni. Jest więc to wszystko postrzępione, pocięte, fragmentarycznie wplecione w akcję, jak skrawki wspomnień z dzieciństwa… Zamiast nostalgicznej Zdzisławy Sośnickiej (Smutna Księżniczka z Akademii Pana Kleksa) i zadziornej Małgorzaty Ostrowskiej (Królowa Aba z Podróży Pana Kleksa) mamy nieco psychodeliczną Sanah…  Zdecydowanie bardziej do mnie przemawia konwencja musicalu w wersji Krzysztofa Gradowskiego. No i zupełnie nie rozumiem, dlaczego Ralph Kamiński przez pół minuty pojawia się na ekranie jako jakiś epizodyczny wilk zamiast dać spektakularny popis swojego wokalu, choćby w roli tego wilka! Ech… ale by pięknie zawył!

 

2.     Dobrze, że dzieci wyjdą z kina z kilkoma ważnymi, wartościowymi treściami: czym jest empatia, na czym polega prawdziwa przyjaźń, dlaczego należy szanować i akceptować czyjąś odmienność, że bycie „czarnym charakterem” najczęściej ma jakąś swoją smutną historię, nad którą warto się pochylić, i że słowo „ale” należy zamienić na „więc”: Mam marzenie, WIĘC zamierzam o nie walczyć!

 

3.     Kilka kreacji aktorskich, które budzą mój zachwyt: Tomasz Kot jako Kleks – czuły, ojcowski, dużo bardziej subtelny niż genialny poprzednik w pierwszej adaptacji, ale jednak mi czegoś brakowało… Chyba za bardzo „ginął” na drugim planie, a  to jednak Pan Kleks powinien być osią tej opowieści. Charyzmatyczna Danuta Stenka i hipnotyzujący Daniel Walasek jako przywódcy wilków (czy raczej „wilkusów”): z przyjemnością ich oglądałam!  Stenka – wiadomo, ale ten młody… Nie mam pojęcia, skąd go wytrzasnęli, ale chcę go więcej w kinie i teatrze! No i, rzecz jasna, Piotr Fronczewski jako… właśnie, kto? Doktor Paj–Chi–Wo? Tajemniczy sąsiad Ady? Sam Brzechwa? „Stary” Pan Kleks ustępujący miejsca „nowemu”? Pewnie wszystko po trochu. Jest na pewno kimś, kto otwiera Adzie drzwi do innego świata i uczy ją, że można i warto w nim zamieszkać, bo tak naprawdę cały czas ma się go w swoim sercu… Mistrz gra to pięknie, po królewsku, z sobie właściwą klasą.

 

Co mnie rozczarowało?

 

1.     Miejsce akcji w Nowym Jorku. Po co? Mieszkamy w Polsce, książka, na podstawie której powstał film, dzieje się w Polsce. Czy naprawdę nie da się zbudować pasjonującej historii w naszych realiach? Niekoniecznie siermiężnych, powojennych lat 40. XX wieku, kiedy Brzechwa wydał powieść, czy posępnych lat 80. późnego Peerelu, jak u Gradowskiego, ale tych dzisiejszych.

 

2.     Rozumiem, że w Akademii są dzieci płci obojga i że wśród nich jest także chłopiec na wózku. To dobrze. Ważne, żeby dzieci uczyły się wzajemnej akceptacji. Ale jeszcze obowiązkowo MUSZĄ być z różnych stron świata. Czy naprawdę jest to konieczne, żeby wszędzie aż tak mocno wciskać inkluzywność? Samo przesłanie powieści Brzechwy, mówiące o sile wrażliwości i wyobraźni, pięknie dziecięcych marzeń, i współdziałaniu w grupie jest już chyba na tyle „inkluzywne”, że nie trzeba aż tak mocno „wjeżdżać” z dydaktyką…

 

3.     Wątek przyjaciela Ady. Ten chłopiec jest nieco dziwny. Z fabuły wynika, że jest czymś w rodzaju mechanicznej lalki. Czy to nawiązanie do postaci Alojzego  z oryginalnej powieści Brzechwy? Jeśli tak, to po co, skoro Alojzy – w przeciwieństwie do Alberta -  jest bohaterem z gruntu negatywnym? Nie rozumiem. Być może zostanie to wyjaśnione w planowanej drugiej części filmu.

 

4.     Film Kawulskiego serwuje nam popkulturową papkę. Czego tu nie ma! Trochę tu Harry’ego Pottera (nawet się pojawia aluzja do mojego ulubionego zaklęcia Expecto Patronum!), trochę Opowieści z Narnii, trochę Avatara, trochę Netflixowych seriali, gier komputerowych, a nawet… Titanica (jest taka jedna scena na zamarzniętym jeziorze, a jakże! – z lodową krą w roli głównej!). W rezultacie cierpi na tym to, co najważniejsze w opowieści Brzechwy: baśniowość. A baśniowość zakłada kluczową rolę wyobraźni. Film nas dosłownie zalewa obrazami, efektami specjalnymi, cytatami, aluzjami, kalkami tego, co znane i lubiane, i pozostaje bardzo niewiele miejsca na – jak to mówi Ada Niezgódka – „napisanie własnej bajki”. Szkoda…

 

5.     Rola Antoniny Litwiniak czyli filmowej Ady Niezgódki. Wybaczam twórcom, że wymyślili sobie Adę zamiast Adasia. Rozumiem też motywy: wszędzie się wkrada modna „herstoria” czyli promocja BOHATEREK. Trend nie ominął też bajek. Ale skoro tak, i jeszcze do tego na tej postaci opiera się CAŁY film - bardziej niż na Kleksie! - to niech ta dziewczyna tę rolę rzeczywiście ZAGRA, a nie przestoi, przesiedzi, przepłacze i przesnuje! Główna bohaterka jest dla mnie całkowicie bezbarwna, pozbawiona wyrazu, nie ma tego „pazura”, który by podkreślał jej indywidualność. Nie chce mi się śledzić jej losów. Nie przekonuje mnie jej historia. Myślę, że tutaj zawiniła reżyseria.  

 

6.     Choć twórcy filmu zdecydowali się w całej opowieści najbardziej wyeksponować historię księcia Mateusza, historię, która zawsze mnie poruszała, to tak naprawdę w filmie jej… nie ma. Są jakieś humanoidalne wilki rodem z kina fantasy, które mają świetne kostiumy, są dobrze zagrane przez aktorów i nawet – ciekawy pomysł! – mówią własnym językiem przypominającym nieco „starszą mowę” elfów z Wiedźmina, ale nie ma królewskiego pałacu, tragedii zdemolowanego przez wilki państwa i samej postaci księcia. Tak, wiem, że to ten kolorowy, infantylny, trochę irytujący ptak, ale przez to tragizm tej historii gdzieś się rozmywa…

 

7.     Wreszcie – ostatnia rzecz, dla mnie najważniejsza: przesłanie. Uczniowie Akademii z Kleksem na czele nie WALCZĄ ze złem, które uosabiają wilkusy. Oni z nim NEGOCJUJĄ. Każdy jest z natury dobry i to dobro da się z niego wydobyć. Wystarczy pogadać. Wszystko i wszystkich da się ocalić. Nie będzie ofiar. Czyżby? To w takim razie skąd się wzięła wojna w Ukrainie i Strefie Gazy? Dlaczego tyle zła i wzajemnej nienawiści jest w naszym kraju? Dlaczego tyle zła jest w rodzinach i najmłodsi odbiorcy Akademii Pana Kleksa często sami tego doświadczają? W oryginalnej baśni Brzechwy jest mądre, ponadczasowe przesłanie, że warto ocalić w sobie dziecko, ale jest także PRAWDA. Nikt nie negocjuje ani z wilkołakami, ani z golarzem Filipem (którego w nowej adaptacji nie ma, za to zapowiada go tytuł mającej wyjść za rok drugiej części), a Pan Kleks bez wahania niszczy Alojzego – upiorną, mechaniczną lalkę, która miała być dla Akademii „koniem trojańskim”. W Opowieściach z Narnii Aslan unicestwia Białą Czarownicę, w Harrym Potterze tytułowy bohater zabija Voldemorta. Sam Jezus nie dyskutuje z Szatanem, lecz mówi ostro: „Idź precz!”, a w księdze Apokalipsy jest wzmianka o wojnie w niebie i strąceniu Szatana i jego demonów…  Od zła można się tylko odciąć i nie da się udawać, że go nie ma.

Dobra baśń zawsze zawiera prawdę: może czasem trudną, może nie zawsze przyjemną, ale taką, która uczy czegoś bardzo ważnego. Akademia Pana Kleksa w oryginalnym dziele Brzechwy zostaje jednak zniszczona. Do dziś jest mi z tego powodu smutno. Ale Adaś Niezgódka wychodzi z niej jako inny człowiek. Ocalił w sobie dziecko czyli to, co najczystsze i najpiękniejsze, i wraca z tym do „swojej” rzeczywistości.

W adaptacji  Kawulskiego brakuje mi takiego właśnie przesłania. A ten fałsz, plastikowy i różowy jak trawa na terenie nowej Akademii, jest bardzo niebezpieczny. Mimo wszystko warto iść do kina - z dziećmi, młodzieżą, dorosłymi albo samemu - a potem porozmawiać o tym filmie.




 Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Akademia+pana+Kleksa+Zwiastun+nr+2-67433

piątek, 12 stycznia 2024


 

Powiew COOL- tury

Czy na pewno wszyscy zginą?

(Światło, którego nie widać, reż. Shawn Levy, Netflix 2023)

Na pewno wszyscy zginą! – pomyślałam po pierwszych dziesięciu minutach i tylko czekałam kiedy.

Nie będę oczywiście spojlerować, ale serial zaskakuje. Światło, którego nie widać jest nieoczywistą opowieścią o drugiej wojnie światowej: bez martyrologii, Holocaustu, obrazów nędzy i piekła obozów koncentracyjnych.

A jednak jest pokazany jej tragizm, a akcja trzyma w napięciu do ostatniej chwili.

Światło, którego nie widać to wyjątkowo udana Netflixowa adaptacja nagrodzonej Pulitzerem powieści Anthony’ego Doerra. Jest to historia dwojga równolatków z przeciwległej strony „barykady”: Marie, córki pracownika muzeum, i Wernera, genialnego konstruktora radia i znawcy działania fal radiowych. Mogą mieć osiemnaście lat, może dwadzieścia. Są nieprzeciętnie inteligentni i – jak się okazuje – odważni. Choć nie mówią o tym wprost, marzą o miłości i po prostu o tym, żeby być szczęśliwym, jak każdy młody człowiek. Jak każdy człowiek w ogóle. Oboje doświadczeni przez los: Marie jest niewidoma i mieszka jedynie z tatą (w serialu nie ma ani słowa o tym, co się stało z mamą), Werner wychowuje się w sierocińcu. No i ona jest Francuzką, a on Niemcem, co niczego dobrego nie wróży w latach 30. i 40. XX wieku.

Ich drogi niespodziewanie się skrzyżują, ale jeśli ktoś się spodziewa banalnego romansidła, jakiejś marnej kalki Romea i Julii, to nic z tych rzeczy. Tu jest coś o wiele więcej: jest czysta miłość, która rodzi się nie „od pierwszego wejrzenia”, lecz raczej od pierwszego słyszenia, jest wrażliwość, ale bez ckliwości, jest heroizm, ale bez patosu, jest idealizm, ale bez naiwności, i nadzieja, ale bez taniego optymizmu. Wreszcie: jest tęsknota za prawdą i odwaga w jej ocalaniu i jest odcięcie się od zła, nawet kosztem własnego życia.

Jest jeszcze jedna rzecz: audycja radiowa nadawana każdego wieczoru na tej samej częstotliwości, w której pewien profesor tłumaczy dzieciom różne zjawiska zachodzące w przyrodzie i w świecie. To właśnie on mówi, że najważniejsze jest światło, którego nie widać. Tajemniczego profesora słuchają dzieci zarówno w Niemczech, jak w innych krajach Europy. Oczywiście przed wybuchem wojny.

A potem losy młodych bohaterów mocno się komplikują, jak losy tysięcy innych ludzi w tym czasie.

Dlaczego ten serial naprawdę warto obejrzeć? Bo pokazuje, że są sprawy ważniejsze niż życie. I że można ocalić człowieczeństwo nawet w najbardziej nieludzkiej rzeczywistości. „Nie zmieniaj częstotliwości” – mówi Juta, siostra Wernera, gdy ten wyjeżdża z sierocińca do elitarnej placówki edukacyjnej dla chłopców, która ma z niego zrobić „nadczłowieka”, a ja w tym momencie ryczę jak bóbr… I że ta walka o swoją „częstotliwość” jest bardzo trudna i czasem wymaga dramatycznych wyborów. I jeszcze to, że miłość – ojca do córki, bratanicy do stryja, dziewczyny do chłopaka – jest właśnie tym tytułowym „światłem, którego nie widać”, siłą zdolną pokonać największe bestialstwo.

Pomimo że serial mówi o mrocznej rzeczywistości, jest przeniknięty właśnie tym światłem: ludzie, którzy wybierali dobro w czasach, kiedy inni chcieli tylko przetrwać, zdarzali się wszędzie, nawet w tym najbardziej nieludzkim obozie nazistów.

Podoba mi się niejednoznaczność tytułu: „światło, którego nie widać” może być nawiązaniem do ślepoty Marie, która tak naprawdę widziała o wiele więcej niż inni, i do wewnętrznej wolności, na którą się może zdecydować każdy z nas. Bez względu na okoliczności. Nawet, gdy wokół panuje nieprzenikniona ciemność.

Serial przypomina mi trochę Życie jest piękne Roberto Begniniego, film opowiadający o realiach życia w obozie koncentracyjnym, dokładnie w tym samym duchu: w perspektywie światła.

Oglądałam ten serial na wstrzymanym oddechu: tak dobrze był skonstruowany scenariusz Stevena Knighta, tak świetna reżyseria Shawna Levy’ego, tak wartka akcja i napięcie do ostatniego momentu. A do tego znakomicie poprowadzone kreacje aktorskie, szczególnie  młodych bohaterów: Louisa Hofmanna jako Wernera oraz Arii Mii Loberti jako Marie-Laure LeBlanc. Chciałabym ich jeszcze zobaczyć w jakimś filmie! Dodajmy, że Aria Mia Loberti naprawdę jest niewidoma.

Kiedy skończył się ostatni, czwarty odcinek, siedziałam przed ekranem oszołomiona, wstrząśnięta i z poczuciem żalu, że to już. Zostało mi „światło, którego nie widać” – czyli to, w co wierzę, co mnie kształtuje i co daje mi siłę nawet, gdy wokół panuje mrok. Dla mnie tym światłem jest Bóg.



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/%C5%9Awiat%C5%82o%2C+kt%C3%B3rego+nie+wida%C4%87+Zwiastun+nr+2+polski-66781