niedziela, 23 lutego 2020



Niedzielnie…

„Mądrość bowiem tego świata jest głupstwem u Boga”  (3 Kor 3, 19)

"Nie stawiajcie oporu złemu: lecz jeśli ktoś cię uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi (…). Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują”  (Mt 5, 39 – 44)

Wczoraj jechałam pociągiem relacji Kraków – Wrocław. Wśród współpasażerów była miła, starsza pani i dwie inne panie, wyjątkowo rozgadane. Z rozmowy wynikało, że pracownice socjalne, interesujące się psychologią, programem 12 Kroków i wszelkiego rodzaju samorozwojem. A także bardzo antykościelne. Milczałam, zajęta swoimi sprawami. Pociąg zatrzymał się w Częstochowie.
- O, Częstochowa! – mówi jedna z nich.
- No tak.
- Ale to przecież CZĘ – STO – CHO – WA! – sylabizuje teatralnie ta pierwsza, patrząc na koleżankę  – Alleluja!
Poczułam, jak zaczyna się we mnie gotować. Byłam bliska stanu wrzenia.
- No i co? – pyta tymczasem koleżanka.
- Nie wysiadasz?
- A czemu mam wysiadać?
- No jak to czemu? Żeby zapieprzać na kolanach!

To już było ponad moje siły. Powiedziałam tej pani, dość ostro, że nie życzę sobie tego typu komentarzy w mojej obecności. Bo dla mnie Częstochowa jest miejscem, które kocham. Miejscem, które ukształtowało moją wiarę i powołanie. Pani na to wylała cały swój antykościelny, zapewne gromadzony latami, jad i powiedziała, że pracowała u sióstr zakonnych i że nigdy więcej.
Wbrew pozorom to nie jest koniec tej historii. To, co idealnie pasuje do dzisiejszych czytań, rozegrało się chwilę później. Do akcji wkroczyła starsza pasażerka. Odezwała się stanowczo, ale bardzo łagodnie, o wiele delikatniej niż ja: „Ja też proszę o uszanowanie moich przekonań”. Miała w sobie coś, czego zabrakło mnie: pokój i czułość. Co najdziwniejsze, zaczęła z tymi paniami przyjaźnie rozmawiać!
Ta sytuacja jest mocnym obrazem tego, co dzisiaj Bóg ma mi do powiedzenia.

MĄDROŚĆ BOWIEM TEGO ŚWIATA JEST GŁUPSTWEM U BOGA – nie wystarczą same argumenty. Przestrzeń publiczna to w tej chwili jedno wielkie targowisko argumentów. Kiedy mówię coś ze złością, to jeśli nawet jest słuszne, efekt będzie odwrotny do zamierzonego.

JEŚLI KTOŚ CIĘ UDERZY W PRAWY POLICZEK, NADSTAW MU I DRUGI – nie, to nie oznacza ani tchórzostwa, ani frajerstwa. To oznacza miłość, która „cierpliwa jest, łaskawa jest, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma…”. Miłość nie walczy z bronią. Nie atakuje. Nie piętnuje. Nie tworzy podziałów, nawet, jeśli cały świat je tworzy. Miłość tworzy pomosty. Nie zawsze jej się udaje, ale zawsze próbuje.

MÓDLCIE SIĘ ZA TYCH, KTÓ®ZY WAS PRZEŚLADUJĄ – to jest właściwy kierunek! Te panie wołają o miłość, nawet, jeśli o tym nie wiedzą. Pewnie się już nigdy nie spotkamy, ale mogę coś dla nich zrobić: pomodlić się. Żeby doświadczyły czułości Boga. A wtedy może się zdarzyć, że naprawdę wysiądą w Częstochowie i pójdą na Jasną Górę na kolanach, bo taka będzie ich potrzeba serca. Nie takie cuda Bóg czynił w ludzkim życiu. Sama jestem na to żywym dowodem.

Przygoda w pociągu nauczyła mnie jednej ważnej i niby oczywistej rzeczy: ja też potrzebuję przemiany serca. Żeby popatrzeć na te panie jak na współtowarzyszki dużo ważniejszej podróży: podróży do nieba.
Tak jak i one jestem w drodze i jeszcze wiele mi brakuje do świętości. Oj, bardzo wiele!

sobota, 22 lutego 2020

Powiew COOL-tury

CZERWIEŃ I ARTYSTYCZNA PROSTYTUCJA
(Cabaret, reż. Krzysztof Jasiński, scena STU, premiera: styczeń 2019)

Teatr STU to jedna z nielicznych scen w Polsce, do której mam zaufanie. Dlatego bez namysłu wybrałam się na Cabaret Krzysztofa Jasińskiego. Z tym większą chęcią, że niedawno byłam na spektaklu o podobnej tematyce: Blaszanym bębenku we wrocławskim Capitolu. Spektaklu, który mnie zahipnotyzował. No i ten film Boba Fosse'a z 1972 roku z Oscarami za reżyserię, pierwszoplanową rolę żeńską (Lisa Minelli jako Sally Bowles) i drugoplanową rolę męską (Joel Grey jako konferansjer Emcee)!
Czekałam z zapartym tchem na rozpoczęcie akcji... i co? I nic. Było kilka znakomitych pomysłów reżyserskich. Przede wszystkim koncepcja wykreowania teatralnej rzeczywistości na jeden wielki kabaret. Kabaretem jest wszystko: wydanie Mein Kampf, naśmiewanie się z Żydów i aborcja dokonana przez główną bohaterkę. Ustawiono nawet stoliki kawiarniane obok pierwszych rzędów i częstowano najbliżej siedzących widzów szampanem. Jesteśmy wciągnięci w show, do którego zaprasza nas charyzmatyczny konferansjer, demiurg teatralnej rzeczywistości: znakomity Krzysztof Kwiatkowski.
Bardzo byłam ciekawa, jak reżyser poradzi sobie ze słynnym "Tommorow Belongs To Me". Oto jesteśmy na przyjęciu z okazji niedoszłych zaręczyn Panny Schneider z Panem Schulzem, który ma to nieszczęście, że jest Żydem. Herr Ludwig zaprasza do wspólnej zabawy widzów z pierwszych rzędów. Wszyscy ustawiają się w kółeczku. Ludwig staje na krześle i animuje taniec. Panna Kost zaczyna śpiewać niepokojąco słodką pieśń o pięknie niemieckiego kraju. Melodia narasta. Śpiew staje się coraz bardziej agresywny. Reflektor barwi dłonie Ludwiga, Panny Kost i Konferansjera na krwawą czerwień... Blackout. Z offu atakuje widzów przemówienie Hitlera. Czuję te ciarki, które zawsze mi towarzyszą podczas teatralnych i filmowych wzruszeń... No i klapa! Mowa Führera zmienia się w nagrania z jakiejś manify chłopców narodowców. Słyszę okrzyki: "Polska dla Polaków!". Cały zachwyt opada. Pozostaje tylko złość. Nie dlatego, że popieram tego typu formy protestu. Wręcz przeciwnie. One kłócą się z moją wrażliwością i są sprzeczne z Ewangelią. Mam jednak wrażenie, że reżyser potraktował mnie jak niedouczonego prostaczka, któremu trzeba dookreślić, na czym polega aktualność musicalowego dramatu o Berlinie z lat 30., bo sam nie może wyciągnąć własnych wniosków.
Druga rzecz: piosenka Konferansjera o dwóch kochankach, które zaspokajają jego materialne i erotyczne potrzeby. Aktor ubrany jest tutaj w sutannę, a dwoje jego towarzyszy w zakonny kornet (mężczyzna) i komeżkę ministranta (kobieta). Poczułam niesmak. Co to ma wspólnego z tematyką musicalu? Z jego niepokojącym uniwersalizmem? Z ponadczasową opowieścią o kiełkującej nienawiści i podziałach? Zepchnięcie tego tematu do stereotypu "kościelnej mafii" to po prostu zrobienie z legendarnego "Cabaretu" taniego kabareciku. Reżyser dryfuje tutaj w stronę intelektualnej płycizny.
Jeśli chodzi o parę bohaterów: Sally zagraną przez Joannę Pocicę i Clifforda w wykonaniu Aleksandra Talkowskiego, to nie będę się rozpisywać, bo nie ma o czym. Nudno i mdło. Postacie są "papierowe", nie między nimi ani erotyzmu, ani konfliktu. Pozbawione napięcia dialogi ciągną się w nieskończoność. O miłości, wspólnym zamieszkaniu, aborcji i rozstaniu kochankowie rozmawiają tak, jakby zastanawiali się, czy pójść na lunch do pizzerii, czy do baru z hamburgerami.
Podsumowując: Cabaret w STU bardzo mnie rozczarował. Jeśli wydobyciem uniwersalnego przesłania jest dla Jasińskiego  jedynie  banalna aluzja do marszów niepodległości i grzechów Kościoła katolickiego, to albo reżyser bardzo nisko ceni widzów, albo chce się im tanio sprzedać. A to już artystyczna prostytucja. Bo czerwień na rękach nazistów to nie jest czerwień rac ani nawet teatralnych reflektorów. To czerwień ludzkiej krwi, której nie da się porównać z żadną, nawet najbardziej prostacką manifą. I nie może być narzędziem politycznej rozgrywki.

Trailer:
https://www.youtube.com/watch?v=hXIhO8DvYhQ#action=share


czwartek, 20 lutego 2020




Powiew COOL - tury

Właśnie takie kino kocham!
(1917, reż. Sam Mendes, 2019)

Poszłam na ten film z babską obawą: no bo o wojnie i wszystko wskazuje na to, że bez wątku miłosnego. Jak się będą tłuc, to zanudzę się na śmierć.
Wojna była. Wątku nie było. I co? I oglądałam niemal na wstrzymanym oddechu przez okrągłe dwie godziny. Historia prosta i okrutna zarazem: front I wojny światowej. Dwóch chłopców, starsi szeregowi Schofield i Blake, mają przedrzeć się przez linię wroga do sąsiedniego batalionu, aby powstrzymać zaplanowany atak Niemców i uratować 1600 angielskich żołnierzy przed zasadzką. Sporo już takich wyczynów widziałam w wojennych filmach. Motyw zwykle tyleż wzruszający co sztampowy: oczekująca na wieści gdzieś „za górami, za lasami” ukochana, krwawa jatka będąca punktem kulminacyjnym akcji (najczęściej jakaś bitwa), szczypta dramatyzmu (ktoś przecież musi zginąć, żeby wyostrzyć fabułę!), ocalenie, które przychodzi w ostatniej sekundzie, i spektakularna, naznaczona patosem nagroda. Tak jest w Pearl Harbor Michaela Baya czy Przełęczy ocalonych Mela Gibsona (skądinąd świetnych filmach!).
W 1917 są jedynie niektóre elementy tego wojennego „pakietu”, i to ukazane w zupełnie nowym świetle. Z innej, dużo głębszej perspektywy. I to jest właśnie siłą tego obrazu.
1.      Ukochana: brak. W filmie pojawia się dosłownie jedna postać kobieca: piękna, subtelna i prawie niewidoczna, bo nie dość, że epizodyczna, to jeszcze ukazana w półmroku naftowej lampy. Ale za to w jakim kontekście! Schofield na skraju wyczerpania dociera do miasta, które jest prawie końcowym odcinkiem jego drogi. Miasto jest ruiną. Wszędzie czają się gotowi do wystrzału Niemcy. Chłopak wchodzi do opuszczonego, jak się wydaje, domu, i tam właśnie trafia na tę tajemniczą i jeszcze bardziej wystraszoną niż on piękność. Dziewczyna opiekuje się niczyim dzieckiem. Możemy się jedynie domyślać, że zarówno dziecko, jak opiekunka, przeszły traumę. Żołnierz karmi niemowlaka mlekiem, które cudem zdobył podczas wędrówki, i śpiewa mu kołysankę. Żadnego pocałunku, dotyku, choćby drobnej sugestii, że para ma się ku sobie i „coś z tego będzie”. Nic nie będzie, bo to nie jest odpowiedni czas na miłość. I tylko w oczach obojga bohaterów widzimy rozpaczliwą tęsknotę za miłością.
2.      Krwawa jatka: brak. Żadnej epickiej sceny batalistycznej! Widzimy jedynie to, co po takich „epickich” scenach pozostało: rozkładające się trupy zwierząt i ludzi, roje much, biegające szczury i uschnięte kikuty drzew na gołej, błotnistej ziemi. I twarze żołnierzy: niektóre naznaczone cynizmem, inne obłędem. Widzimy też apokaliptyczny obraz spalonego francuskiego miasta, które miało nieszczęście leżeć na linii frontu. Obraz jest na tyle uniwersalny - nawet trochę przerysowany! - że mógłby równie dobrze być zdjęciem powstańczej Warszawy czy współczesnego Aleppo… I dlatego tak porusza.
3.      Śmierć jest, a jakże. Zwykła, pozbawiona heroizmu, jakby przez pomyłkę. Jak w wielu, bardzo wielu wypadkach, kiedy dużym chłopcom będącym u władzy zachciewa się zabawy w wojnę i zapominają, że żołnierzyki, których używają do tej zabawy, nie są z ołowiu, lecz z ciała.
4.      Czy ocalenie przyjdzie, czy nie, i w jaki sposób, nie będę pisać, bo to już byłby spoiler. Skoro scenariusz jest inspirowany wspomnieniami dziadka reżysera, Alfreda Mendesa, można się domyśleć, że bohater przeżył. Pytanie tylko, jakim kosztem i co dalej.
5.      Nagroda? Jaka nagroda? Po przejściu drogi naznaczonej śmiercią nie ma żadnych nagród. Jest tylko pustka i skrajne wyczerpanie. W takiej sytuacji order to groteskowy kawałek blaszki ze wstążeczką, który można najwyżej sprzedać francuskiemu żołnierzowi za butelkę wina. A od dowódcy usłyszysz w najlepszym wypadku: spier…j.
Co może fascynować w filmie, w którym nie ma ani spektakularnych scen batalistycznych, ani pełnej przeszkód, lecz dzielnej i wiernej miłości? Prawda. Prawdziwy jest bohater, który się boi i nie rozumie sensu swojej misji, a jednak ją podejmuje w imię takich staroświeckich wartości jak lojalność czy żołnierskie słowo (Schofield w wykonaniu George’a MacKaya to kreacja!). Prawdziwy jest obumarły świat, który go otacza: goła ziemia, trupy, ruiny domów, bezlistne mimo wiosennej pory drzewa. Świat, który zmiażdżyła wojna. Prawdziwa jest jego samotna wędrówka i zmaganie. Akcja filmu to zaledwie kilkanaście godzin – tyle, ile było trzeba, aby wypełnić ryzykowne zadanie. Narracja prowadzona jest z perspektywy Schofielda. Razem z nim wędrujemy przez puste pola, opuszczone okopy niemieckie, wymarłą wioskę i spalone miasto. Razem z nim dojrzewamy wewnętrznie, a zarazem coś w nas umiera. Razem z nim dobiegamy do celu i rozpaczliwie przedzieramy się przez grupę żołnierzy biegnących w przeciwnym kierunku, na oślep, do ataku, który może przynieść im śmierć…
Dla mnie 1917 to nie jest jedynie sprawnie opowiedziany epizod z działań frontowych Wielkiej Wojny. Nie jest to także prosty manifest pacyfistyczny. To ponadczasowa przypowieść o ludzkim losie i zmaganiu. O wypełnieniu swojej misji, nawet za cenę pójścia pod prąd, gdy inni biegną w stronę pułapki. O ocaleniu tego, w co wierzę. A wierzyć mogę w Boga, w rodzinę, w pracę, pasję, przyjaźń. Słowem: we wszystko, co sprawia, że przekraczam swój egoizm. Bo nawet w spalonym mieście może się znaleźć płaczące dziecko, któremu trzeba zaśpiewać piosenkę i nakarmić mlekiem…
Film, który dzisiaj zobaczyłam, wbija w fotel, wzrusza i daje nadzieję. I właśnie takie kino kocham. Nadal więc nie rozumiem decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej. Oscary za zdjęcia, efekty specjalne i dźwięk dla filmu Sama Mendesa to stanowczo za mało.

Zwiastun:


środa, 19 lutego 2020


Powiew COOL - tury



O świetle, którego nie ma, i o karaluchach, które są
(Parasite, reż. Joon-ho Bong, 2019)

Tęsknię za artystycznym olśnieniem. Po takich oscarowych „rewelacjach” jak Green Book
Petera Farrelly czy Birdman Alejandra Gonzáleza Iñárritu coraz trudniej mi w to olśnienie uwierzyć. Zwłaszcza w kontekście decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej i innych Sanhedrynów z branży. Ale się wybrałam. No bo jak się nie wybrać na film, który nie tylko chwali większość moich znajomych, nie tylko krytycy, nie tylko huczy na jego temat cały Internet, ale jeszcze zdobył jako pierwszy w historii kina równocześnie dwa najważniejsze Oscary: za najlepszy film międzynarodowy i za najlepszy film w ogóle. No i – o zgrozo! – znokautował nasze Boże Ciało. Czułam wewnętrzny przymus, żeby zobaczyć ten cud. Zaniemówić z zachwytu. Wyjść z sali kinowej chwiejnym krokiem, oswajając się na nowo z niefilmową rzeczywistością. Wzięłam więc mamę pod rękę i dalejże do przytulnego Kina Pod Baranami!
Olśnienia nie było, a film bardzo nieprzytulny. To ostatnie to oczywiście nie jest zarzut. Film nie musi poprawiać widzowi samopoczucia. Czasem wręcz nie powinien. Ale dobre kino to dla mnie kino wielowymiarowe. Takie, które pokazuje różne perspektywy rzeczywistości. I nawet, jeśli opowiada o szeroko rozumianej beznadziei, to jest w niej małe pęknięcie. Szczelina, która przepuszcza światło.
W Parasite takiej szczeliny nie ma. Oglądając ten obraz, czułam się uwięziona w slumsach, gdzie roi się od karaluchów, a rodzina głównych bohaterów podczas publicznej deratyzacji otwiera w mieszkaniu okno, żeby przy okazji za darmo wytępić insekty. Dusiłam się także w oszałamiająco jasnej i przestronnej willi bogatych pracodawców bohaterów. Willi, która skrywa ciemne i ciasne sekrety… W tym filmie nie ma podziału na dobrych i złych. Na katów i ofiary. Przyjaciół i wrogów. Tytułowym pasożytem – symbolizowanym przez łażące po kuchennym stole karaluchy – może być każdy z nas. Drugi człowiek jest potrzebny tylko po to, żeby go maksymalnie wykorzystać, i to jak najmniejszym kosztem. Rzecz jasna, koszt niepokojąco rośnie, wręcz urasta do absurdalnych rozmiarów, bo jeśli budujemy rzeczywistość na kłamstwie, to ona musi runąć. Runięcie pokazane jest wyjątkowo spektakularnie: farsa zamienia się w koszmar. Finał znakomity. Naprawdę wbił mnie w fotel. I to w sumie by było na tyle. Długo i mozolnie na ten finał czekałam, zastanawiając się, jaka (i kiedy w końcu!) będzie pointa. Zastanawiałam się też, w jaki sposób historię rodziny, która nie mając żadnych kwalifikacji ani referencji wślizguje się do domu bogaczy, żeby go opanować, opowiedzieliby Polacy czy Amerykanie. Ci pierwsi poszliby być może w soczyście okraszone przekleństwami kino społeczne. Ci drudzy postawiliby zapewne na thriller psychologiczny. Aż się uśmiechnęłam, kiedy zobaczyłam w wyobraźni eskalację napięcia w finale i pędzące z piskiem wozy policyjne… I obowiązkowy happy end ze zwycięstwem dobra i odkupioną winą.
Obraz Joon-ho Bonga nie jest kinem społecznym, bo nie wiadomo, kto tak naprawdę jest tutaj pokrzywdzony. Nie jest także klasycznym thrillerem, bo nie ma tutaj konfliktu dobra ze złem i próżno oczekiwać happy endu. Zarazem jest jednym i drugim, a do tego jeszcze farsą, dramatem obyczajowym, groteską, sensacją… Brakuje chyba tylko romansu, choć pewien wątek się pojawia, ale mizernie i jakby przez pomyłkę.
Czy synkretyzm gatunkowy jest zły? Absolutnie nie, ale reżyserowi i scenarzyście w tej żonglerce brakuje lekkości. Film się dłuży. Sporo w nim scen, które dałoby się pokazać skrótowo, obrazowo, bez nużących dialogów, które nic nowego nie wnoszą do akcji. Równie nużąca jest muzyka, która – zamiast budować napięcie – często je osłabia. Sporo w filmie scen, które można nazwać reżyserskimi perełkami – przede wszystkim mocny, oparty na kontrastach i nieprzewidywalny finał – ale mnóstwo też niepotrzebnej, męczącej widza papki. Bohaterowie siedzą przy wykradzionych z barku gospodarzy alkoholach i bredzą… bredzą… bredzą… A ja pytam: kiedy, do jasnej Anielki, skończą bredzić i coś się zacznie dziać?! Finał zaskakuje, ale potem znowu scenarzysta łopatologicznie tłumaczy widzowi, co się wydarzyło dalej. A jeszcze jeden z bohaterów to komentuje, na wypadek, gdyby widz jednak nie zrozumiał. Zawsze byłam zdania, że odbiorca dzieła sztuki nie jest idiotą. Jak się okazuje, nie każdy twórca jest tego samego zdania.
Podsumowując, czy Parasite to dzieło na miarę tak wielkich nagród? Zdecydowanie nie. Znowu nie rozumiem decyzji tych wszystkich dyktatorów od wzruszeń. Bo właśnie wzruszenia mi zabrakło. I nadziei. W filmie pojawia się obraz zalanych przez ulewę slumsów. Wszystko tonie w deszczówce zmieszanej z błotem. Bohaterowie tracą cały dobytek.
- Tato, mówiłeś, że masz jakiś plan? – pyta jeden z bohaterów ojca.
- Mój plan to nie mieć planu. Jeśli nie masz planu, to możesz zdradzić ojczyznę albo zabić. To bez znaczenia.
Przeraźliwie to smutne. Widząc tę powódź błota miałam skojarzenie z zupełnie innym filmem: Siódmym pokojem Marty Mészáros. Historii mojej patronki: żydowskiej karmelitanki, św. Teresy Benedykty od Krzyża - Edyty Stein, która została wywieziona do Auschwitz i zagazowana. W scenie finałowej wysiada z innymi ludźmi z bydlęcego wagonu i stoi w kolejce do selekcji. Wiadomo, jak to się skończy. I nagle słychać rozdzierający płacz dziecka. Jakaś dziewczynka zgubiła lalkę. Bohaterka bez zastanowienia nurkuje w błoto, między nogi przerażonych ludzi, stojących w kolejce po śmierć, i znajduje lalkę. W kontekście całej sytuacji ten gest wydaje się bezsensowny. Bo po co, skoro i tak wszyscy pójdą do gazu? A to jest właśnie ta szczelina w mroku, przepuszczająca światło. Zabrakło jej w opowieści o ludziach – pasożytach.

Link do zwiastuna:

niedziela, 2 lutego 2020




Powiew COOL – tury

ZABAWKI SIĘ BAWIĄ
(Blaszany bębenek, reż. Wojciech Kościelniak, Teatr Muzyczny Capitol,
premiera: 06. 10. 2018)

„Szanowni! Za chwilę obejrzycie wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach, ponieważ zabawki się bawią, a ja mam bębenek!” – słyszymy w pierwszej scenie spektaklu. Głos należy do wątłego, skarłowaciałego dziecka z głową i rękami dorosłego i nieproporcjonalnym kadłubkiem (genialny pomysł wykorzystania w inscenizacji lalki – tintamareski, przywiązanej do szyi odtwórczyni roli Oskara!). Tutaj muszę od razu wspomnieć, że Oskar w wykonaniu Agaty Kucińskiej, aktorki Wrocławskiego Teatru Lalek, to prawdziwe mistrzostwo! Aktorka miała wyjątkowo trudne zadanie: animować lalkę, grać rolę dramatyczną i jeszcze śpiewać. Zrobiła to brawurowo. Już w pierwszych minutach przedstawienia wiedziałam, że Teatr – świadomie napisany tu z wielkiej litery – skradł moje serce, zawładnął mną i wciągnął w swoją opowieść…
O czym jest ta opowieść? W warstwie literackiej to adaptacja powieści Güntera Grassa, dodajmy: wyzwanie dla Wojciecha Kościelniaka, reżysera i zarazem autora libretta musicalu, który musiał się zmierzyć nie tylko z wielkim dziełem literackim, ale też z legendą oscarowego filmu Volkera Schlöndorffa z 1979 roku. W warstwie historycznej to tragiczny obraz rodzącego się w Niemczech nazizmu i dramatu mieszkańców Gdańska – Niemców, Kaszubów, Polaków i Żydów - w obliczu nadciągającej wojny. Mnie interesuje jednak to, co w tej opowieści najbardziej osobiste: mały, ginący w wielkiej historii dramat dziecka – samotnego, niezrozumianego, odrzucającego świat dorosłych. Dziecka, które nawet nie wie, kto jest jego ojcem, ponieważ matka mieszka zarówno ze swoim mężem, jak kochankiem. Dziecka, które na znak protestu rozpaczliwie bębni w tytułowy blaszany bębenek i „rozśpiewuje szkło” czyli rozbija szklane przedmioty, okna, a nawet kościelne witraże za pomocą… krzyku.
W jaki sposób jest ten dramat opowiedziany? Otóż Oskar – chłopiec, który nie chciał urosnąć i dlatego został przerośniętym karłem – wprowadza nas w swój świat. Surrealistyczny świat, w którym rządzi Blaszany Bębenek, tajemniczy właściciel sklepu z zabawkami Sigismund Markus oraz Czarna Kucharka. Ta ostatnia (rewelacyjnie zagrana przez Barbarę Olech!) przemyka przez scenę bezszelestnie jak kot, wykonując jednostajny ruch podobny do kręcenia korbką. Jak gdyby uruchamiała jakiś niewidzialny mechanizm. Po każdym przejściu Czarnej Kucharki dzieje się coś niedobrego: rodzi się nazizm, nadchodzi Kryształowa Noc, wybucha wojna, ktoś umiera… Kim ona jest? Nieubłaganym czasem? Uosobieniem historii? Okrutną alegorią przeznaczenia? Personifikacją dziecięcych lęków (aktorka poruszała się w sposób tak plastyczny, że gdybym była rówieśniczką Oskara, to po prostu bym się jej przestraszyła!)? Może wszystkim po trochu. Wbiła mnie w fotel scena Nocy Kryształowej, gdy Zabawki z żydowskiego sklepu zostały wyprowadzone za kulisy w szeregu, jak na rozstrzelanie, i usłyszeliśmy głos Oskara relacjonującego to zdarzenie: „Czarna Kucharka zabrała wszystkie zabawki”.
Same zabawki natomiast są nieco upiorne. Widzimy ogromne głowy zwierząt, wielkie, wypukłe, szklane oczy, pomalowane na biało twarze i gotyckie makijaże, czarne peruki chłopczyc z dwudziestolecia międzywojennego. Scenografia i kostiumy Anny Chadaj, umowne, ale nawiązujące do okresu międzywojennego i wojennego, bardzo pomagają w wykreowaniu świata przedstawionego. Aktorzy grający Zabawki poruszają się jak nakręcone kluczykiem mechanizmy (tutaj ukłon w stronę choreografki Eweliny Adamskiej – Popczyk!). Kiedy w innych scenach zmieniają się w mieszkańców miasta, uczniów w szkole, hitlerowców, ułanów, żołnierzy Armii Czerwonej, uczestników wiecu, członków ulicznych band, wiernych w kościele, a nawet siostry zakonne, mewy czy plażowiczów, to nadal w wyglądzie i sposobie poruszania się przypominają groteskowe zabawki. To nie jest bezpieczny, kolorowy ”kraj lat dziecinnych”. To raczej koszmarny sen dziecka, które zostało przez dorosłych skazane na samotność. Świat widziany oczami wiecznego dziecka jest jednym wielkim sklepem z zabawkami, które tańczą w rytmie narzuconym przez zainstalowany  w środku mechanizm…
W spektaklu pojawia się również wątek religijny, a raczej – antyreligijny. Kiedy zobaczyłam jeżdżącą po scenie na kółkach figurę Matki Boskiej i Dzieciątka z wmontowanymi w konstrukcję twarzami żywych aktorek, poczułam niesmak. Pierwsza myśl: znowu jakaś tania, antykościelna prowokacja. Chwilę potem zrozumiałam, że jest to obraz Boga stworzony w głowie Oskara. Równie psychodeliczny, jak cała rzeczywistość, którą widzimy w spektaklu. Skoro świat to jeden wielki sklep z surrealistycznymi zabawkami, to dlaczego Jezus miałby być przedstawiony na serio? Ten Jezus jest taki, jak cały świat dorosłych, w który Oskar został wrzucony wbrew własnej woli i na który się nie godzi. Świat, w którym brakuje zdrowych relacji rodzinnych. Świat, w którym niszczy się sklepy z zabawkami z niezrozumiałych dla dziecka powodów. Świat, w którym chrzci się dzieci w kościele dla zasady, a nie po to, żeby spotkać żywego Jezusa. Przejmujący jest duet Oskara i małego Jezusa, w którym Dzieciątko pyta bohatera: „Czy kochasz mnie?”, a Oskar odpowiada: „Przykro mi, ale ani trochę”. Zamiast oburzać się na reżysera, pomyślałam: jakie to prawdziwe - cała ta historia dziecka zagubionego w dzisiejszym świecie, przypominającym wykreowany w narkotycznym zwidzie Sklep z Zabawkami, gdzie zabawki się nieustannie bawią. Takie dzieci spotykam bardzo często w szkole, w której pracuję. Dzieci zagubione, nieszczęśliwe, dzieci zmagające się z nałogami czy depresją, dzieci po próbach samobójczych, dzieci desperacko chwytające za swoje prywatne Blaszane Bębenki… Dzieci, które mówią Bogu: „Przykro mi, ale ani trochę Cię nie kocham. Od dzisiaj sam dla siebie będę bogiem.”
 Nie czuję złości. Jest mi po prostu bardzo, bardzo przykro, bo wiem, co to znaczy być samotnym dzieckiem w obcym, chaotycznym, absurdalnym świecie dorosłych. W tym spektaklu odnalazłam także pewną znajomą małą dziewczynkę – siebie.
Podsumowując: bardzo warto! Sala była wypełniona po brzegi ludźmi, którzy przyjechali na przedstawienie również z innych części Polski. Widownia klaskała na stojąco. Jedyny poważny mankament to fakt, że trudno było zrozumieć, co aktorzy śpiewają, ale ruch sceniczny, aktorstwo, choreografia, muzyka Mariusza Obijalskiego i oprawa plastyczna spektaklu była tak czytelna, że naprawdę wiadomo, o czym jest ta historia.