niedziela, 24 listopada 2019



Niedzielnie…

INTRONIZACJA

A kiedy niebo
nabrzmiało ciemnością,
jeden ze złoczyńców
spojrzał w lewo
na skrwawiony strzęp,
który drgał
na takim samym krzyżu.

Jezu, wspomnij na mnie
- powiedział i to wystarczyło.

Królu celników
i jawnogrzesznic.

Królu ludzi
o niewłaściwych
poglądach.

Królu ponurych przebudzeń
z obolałą głową po przepitej nocy.

Królu samotnych matek
i ojców bez dzieci.

Królu złodziei,
zboczeńców
i zwyrodnialców,
którzy w ostatniej chwili
złapali cienką niteczkę
zbawienia.

Wspomnij na mnie,
gdy przyjdziesz.

(Kłodzko, 24.11. 2019)








niedziela, 17 listopada 2019



Niedzielnie…

„Z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich (…). Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie.”  (Łk 21, 17.19)

Zburzona świątynia w Jeruzalem. Głód. Wojny i kataklizmy. Ludzie – nawet najbliżsi – składający na siebie nawzajem donosy i „przyprawiający się o śmierć”. Wizja końca czasów przeraża…
Czytamy słowa Jezusa w napięciu: kiedy to wszystko się zacznie dziać? Czy już się spakować i budować podziemne schrony, czy jeszcze można w spokoju zjeść niedzielny rosół? Tymczasem  to wszystko dzieje się od wieków. Raz wydarza się w scenerii starożytnego Rzymu, na arenach pełnych dzikich zwierząt i w ogrodach Nerona, gdzie czuć swąd palonych ludzkich ciał. To znów na placach średniowiecznych miast, gdzie znowu unosi się ten sam swąd z płonących stosów, tylko kto inny jest inicjatorem egzekucji. Spływa krwią gilotyny w czasie Wielkiej Rewolucji, potem dwóch wielkich wojen, wreszcie wielkich totalitaryzmów i terroru Państwa Islamskiego…
To wszystko się dzieje w każdym ludzkim sercu skażonym grzechem pierworodnym. To się dzieje zawsze, gdy człowiek wybiera egoizm. Gdy stawia siebie na miejscu Boga.
„Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” – słowa Jezusa brzmą dramatycznie, biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy w czasie i miejscu, gdzie wiarę można wyznawać publicznie, w każdym mieście jest kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kościołów, wspólnot i duszpasterstw, a w każdej wiosce przynajmniej jakaś mała kaplica. Można chodzić do katolickich szkół i na katolickie uniwersytety, korzystać z katolickich mediów i czytać do woli Biblię, bo nikt za to nikogo nie zamyka w więzieniu.  Może nie jest w naszym kraju najlepiej, ale to „nie najlepiej” nie oznacza wojny i głodu. Może panuje rozłam, ale to nie oznacza donosicielstwa i nocnych aresztowań. Może różnimy się światopoglądem i przekonaniami politycznymi, ale to nie oznacza wyroków bez sądu i egzekucji.  Może tolerancja nie jest pojęciem jednoznacznym, raczej słowem, z którego zrobiono hasło na transparenty, ale jej brak nie oznacza fizycznych prześladowań wyznawców Jezusa.
Mamy za co dziękować Bogu. Czy dziękujemy?
Co oznacza dla mnie i dla ciebie - w tych warunkach, w jakich przyszło nam żyć - wytrwałość? Wierność Jezusowi. Bez względu na to, co powiedzą inni: w mediach, w Internecie, w realu. Kiedy to jest uznawane za nieżyciowe i nie na czasie. Kiedy cały świat wokół mnie trąbi: weź nie przesadzaj, Jezus kochał wszystkich i już dawno by odpuścił… Nie,  On by NIE odpuścił – właśnie dlatego, że kochał wszystkich. Bycie Jego uczniem polega na tym, że traktuję poważnie Jego Ewangelię. Mam odwagę pójść pod prąd. I wtedy się okazuje, że żyję pełnią życia, bo pomimo wszystkich jego trudności odnajduję jego sens i cel. Przecież nie idę przez życie sama, lecz z moim Mistrzem, który chce, żeby jego owce „miały życie w obfitości” czyli żyły w zgodzie z sobą.

poniedziałek, 11 listopada 2019


Mówienie prozą...



Kraków krzyczał. Fala tłumu wylewała się ulicami miasta. Ludzie pchali się, stawali na palcach, podskakiwali, przepychali, żeby tylko zobaczyć żołnierzy Antoniego Stawarza i harcerzy maszerujących na Rynek Główny

Jeszcze Polska nie umarła,
Kiedy my żyjemy

Podnoszono do góry małe dzieci, które piszczały podekscytowane, wspinano się na gzymsy, parapety, latarnie, a nawet dachy niższych kamienic.

Co nam obca moc wydarła,
Szablą odbijemy.

Kobiety wylegały z okien i balkonów.
- Zapamiętajmy ten dzień: 31 października 1918! – zagrzmiał uroczyście jakiś męski głos.
Na polskich żołnierzy spadał deszcz róż i goździków. Siostra Julia wracała z przerwanych zajęć w Seminarium Świętej Rodziny, niesiona przez tłum w stronę Starego Miasta. Śpiew, okrzyki, śmiechy i nawoływania narastały. Naraz w tę kakofonię dźwięków wdarł się piskliwy, drżący głos.

Miałeś, chamie, złoty róg…

Przez tłum przedzierała się energicznie jakaś kobieta. Szła w przeciwnym kierunku. Miała na sobie zszarzałą suknię ślubną sprzed kilkudziesięciu lat, z trenem i postrzępionymi falbanami, a na głowie ogromny kapelusz z kaskadą strusich piór. Ktoś stanął na jej trenie i kawał białej koronki został na chodniku, wdeptany w błoto przez setki butów. Kobieta jednak zupełnie o to nie dbała. Jej głos niósł się daleko, ponad dachami kamienic i płoszył gołębie. Był tak mocny, że chwilami zagłuszał uliczne okrzyki i śpiewy.
- Niech ktoś ją uciszy!
- To Antczakowa, ta wariatka!
- Do szpitala z nią!

- Ostał ci się ino sznur…

Siostra Julia zatrzymała się. Dama w kapeluszu przypominała smukłe, niegdyś piękne drzewo, złamane wichurą i walające się na drodze. Drzewo, o które się wszyscy potykają.
- Może pani w czymś pomóc? – zapytała siostra Julia, sama nie wiedząc, dlaczego zadaje to pytanie i jak miałaby wyglądać ta pomoc.
Kobieta spojrzała na młodziutką zakonnicę oczami rozszerzonymi przez umiejętność widzenia rzeczy przyszłych. Tę dotkliwą przypadłość wieszczów, mistyków i szaleńców, traktowanych zwykle przez ludzi z jednakowym lekceważeniem. Złapała siostrę Julię za rękę. Dłoń miała zimną jak metalowa obręcz.

Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski…

- okna kamienic drżały od śpiewu, który opanował owładnięty gorączką Kraków. Siostra Julia wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni habitu mały, drewniany różaniec i wsunęła kobiecie do ręki.
- Siostrzyczko, uciekaj!
- Ale dokąd mam uciekać? – uśmiechnęła się łagodnie siostra Julia i poczuła, że coś ją dusi w sercu. Jakieś nieokreślone uczucie. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest to bezradność wobec cierpienia.
Oczy damy w kapeluszu stały się jeszcze szersze.
- Ta wojna się nie skończyła.
- Ależ wszyscy mówią, że się skończyła. Niemcy lada dzień skapitulują.
- Ona cię jeszcze dopadnie, dziecko.
- Jesteśmy wolni!
- Tak nam się tylko wydaje.
I poszła dalej ze śpiewem na ustach. Śpiewem, który drażnił przechodniów, bo nie pasował do obłąkanej, biało – czerwonej radości i kolorowych kwiatów. Śpiewem, którego nikt nie potrafił uciszyć. Po chwili dama w kapeluszu zniknęła, zalana przez tłum gnający w przeciwną stronę, do Rynku Głównego. W oknie jednej z kamienic ktoś wywiesił polską flagę. Czerwień odbijała się od bieli jak plama.

(fragment mojej powieści "Wszystko, co tutaj kochałam", która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Św. Pawła).


Świątecznie…

JEDENASTY LISTOPADA

za kraj lat dziecinnych
w którym dzięcielina pała
za chrząszcza który brzmi w trzcinie
za chochoła w bronowickiej chacie
za zapach starych kamienic w moim mieście
za poloneza na studniówce
za czekoladki z Wawelu które babcia cudem zdobywała
za łamanie się opłatkiem gdy za oknem ciemność
za ten dreszcz kiedy słyszę
że jeszcze nie zginęła
za biel przeciętą
czerwoną smugą
obolałej historii
dziękuję ci ojczyzno

(Kłodzko, 11. 11. 2019)

czwartek, 7 listopada 2019



Powiew COOL – tury…

Wszyscy jesteśmy Jego Ciałem… („Boże Ciało”, reż. Jan Komasa, 2019)

Rzadko się zdarza, żeby jakiś film podobał się zarówno wierzącym, jak niewierzącym, środowiskom katolickim i tym z drugiej strony „barykady”. Musi być wybitny, a przynajmniej dobrze zrobiony.
Tak jest w wypadku „Bożego Ciała” Jana Komasy. Wbił mnie w fotel. Leciały końcowe napisy, a ja siedziałam wpatrzona w ekran. I wstrząśnięta. To w dużej mierze zasługa świetnego, dobrze budującego napięcie scenariusza Mateusza Pacewicza, sprawnej reżyserii, przejmującej muzyki Evgueni’ego i Sachy Galperine, zgaszonych, zimnych kolorów, w jakich pokazany jest cały obraz, i znakomitych aktorów, a szczególnie odtwórcy głównej roli. Bartosz Bielenia opowiedział historię swojego bohatera w sposób bardzo oszczędny, bez przerysowania, i dlatego poruszająco. Natychmiast zainteresowałam się losem tej postaci…
Ksiądz Tomasz jest do białości rozpalony miłością do Chrystusa. Zafascynowany Ewangelią. Kochający swoich parafian. Odważnie stawiający czoła tragedii, jaka się wydarzyła na terenie parafii rok wcześniej, i wynikającym z niej podziałom. Wnosi do obumarłej wspólnoty parafialnej życie. Z młodzieńczym zapałem pokazuje, czym naprawdę jest Ewangelia…
Tyle tylko, że jest… przebierańcem.
Z historii chłopaka, który wychodzi z zakładu poprawczego i nie pała entuzjazmem do piłowania desek w zakładzie stolarskim, więc wpada na pomysł mistyfikacji, po czym sytuacja go przerasta, można zrobić tanią sensację, melodramat albo – dajmy na to - farsę. Komasa się jednak ustrzegł banalnych, narzucających się rozwiązań. Poszedł w głąb. Zadał sobie pytanie, kim jest chłopak o imieniu Daniel. Co sprawia, że nagle wciela się w tę ryzykowną rolę. Za czym tęskni. Co go odróżnia od pozostałych wychowanków zakładu, który tylko z nazwy jest „poprawczy”, bo na żadną poprawę nie ma tam nadziei. Jaki życiowy ciężar ten chłopak dźwiga. I chociaż nie poznajemy jego przeszłości, mało tego: nie wiemy o nim prawie nic, nie ma to żadnego znaczenia. Widzimy jego tęsknotę za światem, gdzie nie ma przemocy, nienawiści, zakłamania. Widzimy to w jego rozgorączkowanym, hipnotyzującym spojrzeniu, gdy stojąc przy ołtarzu jako ksiądz patrzy na Ukrzyżowanego i mówi: „Jak mamy Cię naśladować? Jak? Ty jesteś taki czysty, a w nas tyle brudu…”. Jest w tym wołaniu rozpacz, ale także niezgoda na rzeczywistość.
Film jest pełen paradoksów: pobożna gosposia proboszcza zieje nienawiścią, a młody przestępca, który w dodatku nie stroni od alkoholu i kobiet, okazuje się bardziej autentycznym świadkiem wiary niż ksiądz proboszcz. Kobieta odsądzona od czci i wiary przez mieszkańców wioski przyznaje się do winy, a „dobrych ludzi” modlących się od roku codziennie przy kapliczce, gdzie umieszczono zdjęcia ofiar wypadku, nie stać na przebaczenie i na zwykły, ludzki, oczywisty (jakby się wydawało) gest: pochówek zmarłego. Powiecie: stereotyp „Polaka – katolika”. A może jednak prawda o ludzkiej naturze, tak łatwo zwalniającej się z miłości bliźniego i piętnującej cudze grzechy?
Dla mnie to film, który zmusza do zadania sobie pytań: co zrobiłeś, chrześcijaninie, z Ewangelią? Gdzie ona jest w twoim życiu? Gdzie jest twoja wrażliwość na drugiego człowieka? Gotowość przebaczenia? Odwaga przyznania się do winy? Co robisz w kościele pisanym z małej litery – i w Kościele jako wspólnocie ludzi wierzących w Chrystusa? Czy Kościół dla ciebie jest w ogóle wspólnotą czy tylko firmą świadczącą usługi religijne? Bo wtedy rzeczywiście lepiej pójść sobie na boisko, jak to powiedział na początku filmu kapelan poprawczaka. Pan Jezus cię tam znajdzie.
Film Komasy jest jak gorzka pigułka, którą trzeba przełknąć, żeby wyzdrowieć. Obudzić się z letargu. Popatrzeć szerzej. Niestety, nie kończy się happy endem. Sen o spełnionym marzeniu, które było niemożliwe do zrealizowania, nie może przecież trwać zbyt długo. Życie w takich sytuacjach bywa tak brutalne jak koledzy Daniela z poprawczaka…
Najbardziej niepokoi w dziele Komasy tytuł: „Boże Ciało”. Nie jest to tylko zwykłe nawiązanie do kościelnej uroczystości, która się w filmie pojawia zaledwie na krótką chwilę. Boże Ciało to krucha Hostia, którą bohater podczas świętokradczej mszy trzyma w dłoniach ze wzruszeniem i obawą, jak najcenniejszy skarb. Boże Ciało to postać Ukrzyżowanego, która bohatera tak bardzo inspiruje. Boże Ciało wreszcie to wreszcie my wszyscy: wspólnota chciana i kochana przez Jezusa. Dlatego w scenie pożegnania z parafianami bohater zrzuca sutannę. Wyciąga obnażone ramiona jak ukrzyżowany Chrystus i wychodzi z kościoła, niosąc swój ból i tęsknotę.
Nie mogłam wyjść z kina bez refleksji, co zrobiłam ze swoją przynależnością do Ciała Chrystusa, czy jeszcze za Nim tęsknię i czy z mojego powodu ktoś przypadkiem nie wyszedł z Kościoła ze swoim niezauważonym bólem…
Film mądry, odważny, dający do myślenia i – chociaż można dostrzec pewne podobieństwa w treści - dużo ciekawszy niż „Kler”. Nie tak nachalnie jednowymiarowy. Warto!

niedziela, 3 listopada 2019


Niedzielnie…


ZACHEUSZ

Stałem w tłumie.
Daleko, jak najdalej.

Nie chciałem, żeby mnie wzięli
za zwolennika tego cudotwórcy.

I wtedy zwierzchnik celników
wlazł na drzewo.

Starzejący się mężczyzna
w ubraniu najlepszej marki
wdrapuje się na drzewo
jak dziesięcioletni syn dozorcy.

Pomimo hałasu słyszę,
och, jak dobrze słyszę
trzask rozrywanej tuniki.

Drogi materiał wydaje z siebie
skowyt
z powodu ilości złota,
jakim za niego zapłacono.

Złota ze zrabowanych majątków.

Uśmiecham się na myśl o moim przyodziewku.
Czystym. Bez jednej fałdki.

Zacheuszu.

Ocknąłem się.
Cudotwórca wypowiedział imię.
Nie moje imię.
Imię człowieka na drzewie,
który jeszcze nie widział swojego rozdarcia.

Zejdź prędko, albowiem
Muszę się zatrzymać w twoim domu.

Dlaczego właśnie jego imię?
Dlaczego właśnie jego dom?

Jeśli cudotwórca jest Synem Bożym,
to powinien wiedzieć, kim jest ten człowiek na drzewie.
Z ilu zrujnowanych domów wybudował swój dom.

Odszedłem z pośpiechem
niosąc swoje serce
ściśnięte
niespełnioną miłością.

Puste jak wyschnięta studnia.

(Ostrzyca, 21. 07. 2019)




piątek, 1 listopada 2019

fot. Marta Woynarowska



Świątecznie…

WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH

październik powoli zachodzi
złotą łuną
i mgła okrywa całą ziemię

po nikłych schodach
z cmentarnych płomyków
idą do nieba
listopadowi święci
nieogłoszeni
trochę nieudani
robotnicy ostatniej godziny

dziecko sąsiadów co w zeszłym roku
zginęło na przejściu dla pieszych
potyka się o rozwiązaną sznurówkę

ta dziwaczka co dokarmiała
osiedlowe koty
biegną za nią wszystkie
ocierają się o jej dziurawe buty
jeden śpi w jej ramionach jak niemowlę

chuda dozorczyni co miała
męża pijaka
albo syna
różnie mówią

babcia co piekła taką szarlotkę
że w całym domu pachniało
przedwojennym sadem
zanim nadleciały samoloty
i zabiły wszystkie drzewa

kuzynka co nie umiała mówić
śliniła się tylko
i wołali na nią ta głupia
a w jej oczach była cała treść

dziewczyna ze zdjęcia
czarno – biała jeszcze
ta co się uparła
że urodzi
w czasach kiedy
lepiej było umrzeć przy porodzie
niż żyć z nieślubnym dzieckiem
jakby się umarło

ta dziewczynka z podwórka
wieczna ośmiolatka
co się dzieci z niej śmiały
że widzi anioły
a potem anioł przysiadł
na jej szpitalnym łóżku
kiedy było jej coraz mniej

idą po nikłych schodach
z cmentarnych płomyków
śmieją się i śpiewają
jak przedszkolaki maszerujące na piknik

ci co przyszli z wielkiego ucisku
i wypłukali swe szaty
we krwi Baranka
te znoszone ubrania
niekochanych żon
sierot
kalek
źle zarabiających stróżów


idą biali jak śnieg
zamienieni w muzykę

(Kłodzko, 01. 11. 2019)