niedziela, 30 lipca 2023


 Notatki z rekolekcji


ZEJDŹ MI Z OCZU!

 Mt 16, 13 – 20.

Mk 8, 31 – 33.

 Za kogo ludzie Mnie uważają?

Zdziwili się, że On zadaje takie pytanie, On, który rozmawiał z celnikami, nierządnicami i pogankami, więc chyba opinia ludzka liczyła się dla Niego najmniej.

- Różnie. Za Eliasza… Jeremiasza… Po prostu proroka.

- Za Jana Chrzciciela.

Szymon pamiętał tę historię: jak Herod Antypas kazał zamknąć wielkiego proroka, bo ten za głośno krzyczał, że Herod żyje z nie swoją żoną. W wyniku intrygi zamknął go nie tylko w więzieniu, ale zamknął mu usta. Na zawsze. Była uczta, Herod wypił trochę za dużo, wino i taniec pięknej dziewczyny go rozgrzał, a tancerka, córka jego nieprawej żony, zażyczyła sobie w prezencie głowy Jana Chrzciciela. Chwilę wcześniej obiecał dziewczynie o ciele ponętnym jak dojrzałe, soczyste owoce w środku lata, że da jej wszystko, co zechce…
A potem podobno miewał koszmarne sny, że Jan Chrzciciel wrócił.

Za cudotwórcę… Za przywódcę buntu… Za zwodziciela i oszusta… uzdrowiciela… Za…

Ktoś nie dokończył, bo bał się powiedzieć: szaleńca.

A Mistrz się tylko uśmiechał tym odległym uśmiechem, w którym była uważność, czułość i coś niemożliwego do określenia.

A za kogo WY Mnie uważacie?

Szymon popatrzył na Niego i przypomniał mu się połów w południe i chodzenie po wodzie. Czuł, że nigdy nie miał w sobie takiej pewności jak teraz.

Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego.

Szymon usłyszał swój własny głos, jakby dochodził gdzieś z zewnątrz. Zdziwił się własnymi słowami. Przestraszył.

Błogosławiony jesteś Szymonie, synu Jony. Albo wiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr czyli opoka i na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą.

Jaka Opoka? Jaki Kościół?

Nic z tego nie rozumiał. Tymczasem Mistrz zaczął mówić jakieś dziwne słowa: idziemy do Jerozolimy… odrzucą mnie… wydadzą... skażą… zabiją.

UKRZYŻUJĄ.

Co?!

Poderwał się z miejsca.

A trzeciego dnia Syn Człowieczy zmartwychwstanie.

Ukrzyżują?! Nie możemy do tego dopuścić. Jak można ukrzyżować Mesjasza, kogoś, kto ma zwyciężyć, wyzwolić, ocalić, uszczęśliwić, nakarmić, zaopiekować się, zatriumfować, odbudować, pokazać, udowodnić, wjechać, przyjąć hołdy…

Nie!

Panie, nie! Co Ty mówisz? Nigdy to na Ciebie  nie przyjdzie!

Twarz Mistrza w jednej chwili stała się kamienna i tak nieprzystępna, że Szymon aż się cofnął.

Zejdź mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku.

Powiedział to cicho. Tak cicho, że zabrzmiało jak krzyk. Piotr skulił się w sobie. Został z tymi słowami. Zakiełkowały w nim, uchwyciły się jego duszy jak żyznej ziemi, ale on o tym jeszcze nie wiedział.

 

sobota, 22 lipca 2023


 

Powiew COOL-tury

Nie chodzi o kapustę
(Stanisław Wyspiański Wyzwolenie, reż. Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin, premiera: 07. 07. 2023)


Wyzwolenie Stanisława Wyspiańskiego należy do tych tekstów kultury, które się najłatwiej zapomina. Myślę, że nawet poloniści zapytani „z buta” o treść dramatu mogliby mieć z nim kłopot… Ja miałam, więc przed obejrzeniem spektaklu odświeżyłam sobie treść tego dzieła. Trudne. Długie. Łatwo w tym tekście zabłądzić…

Mickiewiczowski Konrad pojawia się w teatrze, ale właściwie to jest katedra, i toczy długie dyskusje z Reżyserem, Kaznodzieją, Prałatem, Mówcą, Prezesem, postaciami z narodowej literatury i mitologii greckiej, wreszcie – Maskami i Muzą. Konia z rzędem temu, kto potrafi dokładnie wyjaśnić wszelkie aluzje, kulturowe i filozoficzne konotacje, konteksty…

Nie ma w tym dramacie poruszającej opowieści (jak w Klątwie czy Sędziach), konkretnego tła historycznego (jak w Nocy listopadowej czy Warszawiance) czy przekroju wyrazistych charakterów i warstw społecznych (jak w Weselu). Za to jest trudna symbolika, „norwidowski”, hermetyczny język i kilometrowe dialogi…

Nie byłam więc zachwycona, że Teatr Wierszalin zabrał się właśnie za Wyzwolenie. Przed wyjazdem do Supraśla – poza lekturą dramatu – obejrzałam na VOD nagranie legendarnego spektaklu Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze i stwierdziłam, że dzieło mistrza reżyserii po prostu się zestarzało. Nikt tak już nie robi teatru: ciężko, przytłaczająco, monumentalnie i statycznie…

Jechałam więc na Podlasie z mieszanymi uczuciami: z jednej strony poczucie, że chyba nie dorosłam do Wyzwolenia, z drugiej – pewność, że Teatr Wierszalin opowie to na nowo.

Urzekł mnie już początek. Nieoczywisty – jak wszystko w tym malutkim, supraskim Teatrze Ogromnym. Na scenę leci but. Jeden, potem drugi. Z rupieciarni drewnianych sprzętów wyłania się postać w rozchełstanej koszuli, kaszląca i chrząkająca, okładająca sobie gardło kapustą. Tak! – najprawdziwszą kapustą! Coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej kompulsywnie. Widać, że  nie chodzi o kapustę, lecz o lęk, zagubienie, jakieś niedostosowanie do życia. I taki jest ten cherlawy Konrad w genialnej (jak zwykle!) interpretacji Rafała Gąsowskiego. Zaczyna się dramat. Nie, nie ten wielki narodowy dramat na ogromnej scenie Teatru Miejskiego (gdzie Wyzwolenie miało swoją prapremierę) i nie Teatru Starego (gdzie wyreżyserował je Swinarski). Dramat Konrada w Teatrze Wierszalin jest raczej dramatem wewnętrznym: człowieka, który chciałby się ruszyć, a nie może. Tęskni, a nie wie, za czym. Czuje się zniewolony, ale nie bardzo wie, jak się wyzwolić i przede wszystkim: od czego i do czego. Bo wolność jest zawsze „od” i „do”. Nie wystarczy wyjść z więzienia, trzeba wiedzieć, dokąd iść i kto na nas czeka. Nie wystarczy odzyskać niepodległość – trzeba wiedzieć, co z nią dalej zrobić. Nie wystarczy wyjść z nałogu, trzeba wiedzieć, jak dalej żyć, żeby do niego nie wrócić. Dużo jest tych kontekstów wolności i wyzwolenia. Dużo też pytań o to, czy i na ile jesteśmy wolni. Spektakl Teatru Wierszalin inspiruje do zadawania tych pytań. Przede wszystkim samemu sobie.

Czekałam na mój ulubiony cytat z tego dramatu, z rozmowy Konrada z Maską IX: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo." W spektaklu Piotra Tomaszuka słynny dialog jest mistrzowską etiudą, w której samotny Konrad turla po desce główkę kapusty, przybija do tej deski gwóźdź, pali jakieś kłaczki, i wykonuje kilka innych podobnie absurdalnych czynności. Przypomina to trochę parodię obrzędu Dziadów. Ten moment mnie najbardziej poruszył.

„Musimy zrobić coś…” – mruczy Konrad, bawiąc się tą deską i umieszczonymi na niej przedmiotami – „Coś. Coś musimy zrobić… Coś, co by od nas zależało...”.

Już wiem, że nic z tego „czegoś” nie wyniknie.

A rozmówcy Konrada, tak spektakularnie przedstawieni u Wyspiańskiego? Jak to w Wierszalinie: kilka osób. Tworzą rodzaj parady czy demonstracji: na drewnianym koniu, z krzyżami, biało – czerwonymi szarfami. W Kantorowskiej stylizacji wyglądają jak upiorny, krzykliwy pochód umarłych. Muza nie jest monumentalną boginią sztuki, lecz seksowną uwodzicielką Konrada, w czarnej koronkowej bieliźnie. Tutaj ukłon w stronę Magdaleny Dąbrowskiej: stworzyła wyrazistą, przemyślaną postać, zupełnie „niemistycznej” seksbomby. Doceniam ogrom pracy i rozwój od czasu, gdy widziałam tę aktorkę w poprzednich rolach. Na uwagę zasługują także inni aktorzy: soczyści Dariusz Matys i Mateusz Stasiulewicz jako Karmazyn i Hołysz oraz Ojciec i Syn, a także Monika Kwiatkowska jako Harfiarka. Ta Harfiarka (u Wyspiańskiego nawiązująca do Lilli Wenedy z dramatu Juliusza Słowackiego) nie ma w sobie za grosz liryzmu. To jest trochę podstarzała dziewczynka żywcem wyjęta z Umarłej klasy Tadeusza Kantora w szkolnym mundurku, z warkoczykami, z tym charakterystycznym ruchem lalki, a trochę owładnięta patriotyczno – religijnym fanatyzmem wariatka z kapeluszem wciśniętym na oczy. Bałabym się ją spotkać na ulicy… To fascynujące, ile ekspresji jest w mimice tej aktorki pomimo że nie widać jej połowy twarzy! A przy tym potrafi złamać tę konwencję i zaskoczyć widza cudownym, głębokim i odważnym wokalem.

A Maski? Maski siedzą tak naprawdę w głowie Konrada, który rozmawia sam z sobą. Konrad Rafała Gąsowskiego jest bohaterem Dziadów i dramatu Wyspiańskiego, ale także samym Wyspiańskim (podobno autor Wyzwolenia rzeczywiście okładał sobie gardło liśćmi kapusty) i każdym z nas, uwięzionym w gąszczu własnych porażek, lęków, niemocy i tęsknocie za bliżej nieokreślonym „wyzwoleniem”, które może się dokonać, jeśli wyzwolimy się nie tylko „od czegoś”, ale – „do czegoś”. To Konrad w kapciach, z chorym gardłem, bez pomysłu na to, co właściwie powinien zrobić i co tak naprawdę zależy od niego. Tocząc dyskurs z Maskami, wiesza ich podobizny na… sznurze do bielizny. Kolejny nieoczywisty pomysł inscenizacyjny, biorący w nawias wielkie narodowe dramaty!

Spektakl w Teatrze Wierszalin nie ma zakończenia. Nie dowiemy się, czym jest „wyzwolenie”. Konrad oddala się w stronę baneru z wymalowanymi na flagach podobiznami Mickiewicza i tajemniczą postacią na środku. Ta postać, choć jest podobizną Tadeusza Kantora, którego duch nieustannie się unosi nad Teatrem Wierszalin, przypomina mi także obraz Caspara Davida Friedricha Wędrowiec nad morzem mgły. Kim może być? Konradem? Mickiewiczem? Wyspiańskim? Każdym z nas? A może alegorią nieutulonej tęsknoty za „wyzwoleniem”?

Bo stać nas tylko na flagi. I na rozdrabnianie główek kapusty. Smutna to diagnoza, ale każda diagnoza jest po to, żeby coś z nią zrobić. Coś, co by od nas zależało.

Kiedy Karmazyn i Hołysz skandują „Polska – ka – Polska – ka – Polska – ka – Polska – ka”, to mam ciarki na plecach. Bo w końcu o co chodzi: o Polskę, czy o to, żeby sobie poskakać?

Bardzo polecam najnowszą premierę Teatru Wierszalin. Jak zwykle jestem pełna uznania dla całego zespołu: reżysera Piotra Tomaszuka, aktorów, scenografa Mateusza Kasprzaka i Adriana Jakucia – Łukaszewicza, autora muzyki, granej jak zwykle na żywo i pięknie współgrającej z toczącą się na scenie opowieścią.

Ten tytuł wpisuje się w kilka innych tytułów, które widziałam ostatnio w polskich teatrach, próbujących odpowiedzieć na pytanie, czym jest Polska i bycie Polakiem, a może szerzej – człowiekiem. Ale – jak to w Wierszalinie – forma jest nieoczywista, bez nachalnego politykowania, i może dlatego tak bardzo mnie przekonuje.

Tak, Piotr Tomaszuk ze swoim zespołem opowiedzieli Wyzwolenie na nowo.



 fot. Magdalena Rybij.

piątek, 14 lipca 2023


 

Powiew COOL-tury

Zanim wybrzmi polonez Kilara
(Sienkiewicz. Greatest hits, reż. Krzysztof Materna, premiera: 02.01.2022)

Pamiętam czasy, kiedy nie było jeszcze w Polsce empików. Nie było też YouTube’a. Spotify i innych łatwo dostępnych źródeł pozyskiwania ulubionej muzyki. Były natomiast sklepy muzyczne. Jeśli się chciało mieć porządne nagrania, w całości i bez szumów charakterystycznych dla szybkiego nagrywania jak coś akurat leciało w radio, to wchodziło się do sklepu z radosnym podekscytowaniem nastolatki i kupowało wymarzoną kasetę Michaela Jacksona, Whitney Houston, Madonny czy Pink Floydu. Najczęściej to były składanki zatytułowane „Greatest Hits”, a więc zbiory tych najbardziej wpadających w ucho, nachalnych, przyswajalnych kawałków. Dla zwykłych ludzi, takich jak inżynier Mamoń z filmu „Rejs” Marka Piwowskiego, który wygłosił słynną kwestię: „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.

Spektakl Krzysztofa Materny w Teatrze Bagatela Sienkiewicz. Greatest hits jest genialną zabawą z konwencją takiej właśnie „składanki”. Dawno się tak nie uśmiałam w teatrze! Do łez. Bo jest to trochę śmiech przez łzy, ale w lekkiej formie, z dużą dozą inteligentnego humoru i cudowną kpiną z patosu i naszej narodowej megalomanii.

Mamy tutaj wszystkie „melodie, które już raz słyszeliśmy”: akcja zaczyna się w teatrze, który bardziej przypomina… stadion Orlika. Grupa aktorów czeka na próbę i zaczynają marudzić, że wszystko jest beznadziejne. Potrzeba kogoś, kto by ich uleczył. Przytulił. Podniósł na duchu. Wlał ogień. Porwał. Uwiódł.

I wtedy właśnie wchodzi On; Henryk Sienkiewicz. Wraz z nim cała galeria dobrze (teraz to już chyba trochę mniej dobrze…) znanych postaci, które sam napisał: chłopi z noweli Za chlebem, Janko Muzykant, który zostaje słusznie ukarany śmiercią za kradzież skrzypiec i okazuje się, że te skrzypce to pamiątka rodzinna Oleńki Billewiczówny. Mamy też scenę wysadzania kolubryny przez Kmicica (a jakże!), bitwę pod Grunwaldem, na której pojawia się Matejko (znakomity Marcin Kobierski!), Stasia i Nel, Matki, Żony i Kochanki śpiewające Bogurodzicę (piękna scena, wspaniały wokal, magia teatru! -  tak to jest zrobione, że równie dobrze mogłoby zaistnieć w zupełnie innym, niekomediowym kontekście…), Jagienka rozgniatająca pośladkami orzechy włoskie, Neron chcący podpalić Rzym i śpiewający Ogrzej mnie oraz Latarnik recytujący Inwokację z Pana Tadeusza.

Mamy wszystko, co buduje naszą narodową mitologię, co nas ukształtowało i zepsuło. Siła i niezwykłość tego spektaklu polega jednak na tym, że nie ma tu ani wywlekania brudów, ani topornego politykowania i walki z Kościołem (aluzje polityczne są, nawet dość częste, ale tak wysmakowane i błyskotliwe, że śmiałam się najgłośniej ze wszystkich widzów!), ani powtarzania trendu, który od kilkunastu lat króluje w polskich teatrach, a którego serdecznie nie znoszę: dekonstrukcji wielkiej literatury i pokazywania, że ona nie ma sensu. W takim duchu – dekonstrukcji i nihilizmu – zrobiono na przykład kilka lat temu Sienkiewiczowski Potop Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Co w zamian? Zabawa z konwencją, teatr w teatrze (aktorzy wcielają się w Sienkiewiczowskie postacie, a wielki autor jest równocześnie reżyserem narodowego spektaklu), groteska, komizm w najlepszym wydaniu, znakomity ruch sceniczny i wokal, dobra muzyka, w której jest sporo cytatów z serialu Pawła Komorowskiego Przygody Pana Michała, Ogniem i mieczem Jerzego Hoffmanna, piosenek Bajora czy „studniówkowego” poloneza Wojciecha Kilara. I kolory, mnóstwo kolorów, bo przecież cała ta maskarada ma służyć pokrzepieniu serc!

W spektaklu Materny jest jeszcze coś, co uwielbiam: zespołowość. Tutaj nie ma ani jednej złej, niedopracowanej roli. Poza genialnym Materną w roli zadufanego w sobie Sienkiewicza, który w sposób śmiertelnie poważny, jak gdyby od jego wypowiedzi zależała przyszłość ludzkości rozmawia z widownią – nie wiadomo: jako reżyser spektaklu? bohater konferencji prasowej? showman? gość spotkania autorskiego? – wszyscy pozostali członkowie zespołu tworzą z jednej strony jednorodną całość, żywy organizm, pulsujący energią na scenie, z drugiej – indywidualne kreacje. Każdy bohater, nawet jeśli pojawia się na kilka sekund, tworzy swoją opowieść, hipnotyzuje, czaruje widza swoją wyrazistością. Tutaj szczególny ukłon w stronę Marcela Wiercichowskiego jako Kmicica (uściskałabym go za to parodiowanie Olbrychskiego!), Natalii Hodurek za mocny, odważny i trochę drapieżny wokal, Tomasza Lipińskiego za Nerona, który chciał „ogrzać” Rzym, Marcina Kobierskiego jako porywacza Stasia i Nel, Matejkę, Kmicicowego kompana i wysłannika Krzyżaków, no i Krzysztofa Bochenka za rolę życia: Zimy w czasie oblężenia Jasnej Góry, i Juranda ze Spychowa.

W każdym spektaklu najbardziej czekam na finał. Dla mnie jest on zawsze podsumowaniem, wyjaśnieniem powodu, dla którego reżyser wziął się za taki, a nie inny temat, albo wręcz przeciwnie: pozostawieniem mnie z jakimś niedosytem i mnóstwem pytań. Greatest hits w Teatrze Bagatela wieńczy największy hit: polonez Kilara, ten, który na wszystkich studniówkach i komersach wyparł Pożegnanie ojczyzny Michała Ogińskiego. Na scenie pojawia się cały zespół śpiewając do tej melodii tekst o pokrzepieniu serc, a wśród nich – Krzysztof Materna, który tym razem przedstawia się jako… Stanisław Wyspiański. W słomianym kostiumie Chochoła, oczywiście umownym, jak wszystko w tej opowieści.

Przypomina mi się bardzo podobna scena, też prawie finałowa, z 1989. Pozytywnego mitu Katarzyny Szyngiery w Teatrze Słowackiego: impreza, naród się bawi, leci disco polo, i pojawia się Chochoł – symbol ogłupienia, wewnętrznego zniewolenia i marazmu…

Słodko – gorzki ten finał. Pozostawia mnie z pytaniem: jak już wybrzmi ten polonez, to co dalej?

Bardzo polecam „Sienkiewicza” w Bagateli. Spektakl idealny na wakacyjny wieczór, ale z przesłaniem. A o to przecież chodzi w sztuce.

Teatr Bagatela trzyma poziom. Wcale nie gorzej niż „Słowacki”!



 



czwartek, 13 lipca 2023


 Notatki z rekolekcji


KAŻ MI PRZYJŚĆ DO SIEBIE

Mt 14, 22 – 33.

Znowu ich zostawił. Kazał im się przeprawić na drugi brzeg. Było ciężko. Zerwał się wiatr
i kilka godzin walczyli z naturą. Poranna mgła zacierała kontury, niewiele było widać,
a słońce jeszcze nie wzeszło. Nagle zobaczyli majaczącą w oddali postać. Jasny zarys sylwetki płynął NAD powierzchnią wody, w miejscu, gdzie było to niemożliwe.

- Aaaaaaa! – krzyknęli.

Odwagi! To Ja jestem, nie bójcie się!

Głos był znajomy, drogi, pełen czułości, która mogła należeć tylko do jednego Człowieka. Nikt spośród tych , których Szymon znał, nie miał w sobie takiego pokoju i czułości. Ludzie z jego otoczenia, spracowani i zahartowani przez walkę z siłami natury, byli wobec siebie szorstcy, powierzchowni i nieufni. Szymon zadrżał. Inni milczeli zdezorientowani i bezradni wobec tej sytuacji. Podniósł głowę i powiedział coś, czego sam nie rozumiał, ale po prostu wiedział, że musi to w tym momencie powiedzieć:

Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!

Usłyszał szepty swoich towarzyszy. Ktoś parsknął śmiechem, ale zupełnie go to nie obchodziło.

Przyjdź!

Podniósł się. Łódka się zachwiała. Ktoś krzyknął. Ktoś chyba nawet zaklął. Nie zważał na to, lecz wysunął stopę poza burtę. Oparł się na krawędzi i wyszedł. Poczuł pod stopami zimną, mokrą powierzchnię. Szedł w stronę jasnej postaci. Tafla jeziora Genezaret była twarda i stabilna, wbrew temu, jaka powinna być, wbrew temu, co wiedział od dziecka, jak kiedyś… Właśnie. Miał kilka lat. Ojciec go zabrał na połów. Było tak samo ciemno i mgliście jak teraz. Wystarczyła chwila nieuwagi ojca, a on wskoczył do jeziora, bo myślał, że da się po nim chodzić. Poczuł jak zalewa go lodowata fala. Woda wlewała mu się do nosa. Tracił oddech. Sparaliżował go strach. Ojciec miał na szczęście refleks, wskoczył do wody, żeby go wyciągnąć, i potem spuścił mu solidne lanie.

Nagle znowu poczuł ten dławiący strach. Ten sam co wtedy. Poczuł niemożliwość tego, co przed chwilą zrobił. Tafla załamała się i zaczęła go wchłaniać.

Mógł zrobić tylko jedno. „Tato! Tato! Ratuj!” – wołał kilkulatek w nim.

Panie, ratuj mnie!

Poczuł mocną dłoń Jezusa. To się naprawdę zdarzyło. Na nowo. Inaczej niż wtedy, przed laty.

Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?

Bo przypomniałem sobie to lanie, jakie dostałem wtedy od ojca. Nie potrafił mi inaczej wytłumaczyć, że nie da się chodzić po wodzie. Chciał mnie chronić. Bo popatrzyłem na swoje koślawe stopy. Bo poczułem zimno i niestabilność fal. Bo zapomniałem, że mam patrzeć na Ciebie.

 

środa, 12 lipca 2023

 

Notatki z rekolekcji

WYBÓR

Mk 3, 13 – 19.

Nauczyciel się znowu oddalił. Prawdę mówiąc, Szymon tego nie rozumiał. Ludzie Go szukają. Kiedy  jest w jakimś domu, to potrafią rozebrać dach, żeby się dostać do środka, nie zważając na protesty, a nawet przekleństwa gospodarza. Kiedy przeprawia się łódką na drugi brzeg jeziora, to tam już czekają kolejne tłumy. W sąsiednich miasteczkach i wioskach już wiedzą, kiedy się pojawi, i przekazują sobie tę wieść z ust do ust. Nauczyciel jest idolem tłumów. Ciągną do Niego ze wszystkich stron. To się musi skończyć tylko w jeden sposób: będzie wielkim Królem. Odzyska dla nich wolność. Nie będzie Rzymianin pluł im w twarz. Szymon patrzył na to wszystko z rosnącą nadzieją i zadowoleniem. Inni uczniowie też.

Ale były momenty, coraz częściej, że Nauczyciel uciekał. Chował się gdzieś na uboczu. Unikał nawet ich, uczniów. Znikał na długie godziny. Dziwne: przecież trzeba wykorzystać sytuację, zdobyć serca tłumów, walczyć o popularność, bo bardzo łatwo ją stracić…

Czasem mu przychodziło do głowy, że Nauczyciel widzi pojedynczych ludzi, a nie tłumy. Zwykle takich, którzy nic nie znaczą i nie mają na nic wpływu.

- Szymonie! – usłyszał nagle. Drgnął. Głos dochodził ze wzniesienia. Zrobił krok do przodu, potem następny, aż wszedł na szczyt, do Jezusa.

Potem jeszcze padły inne imiona: Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, jego brata Andrzeja, Filipa, Bartłomieja, Mateusza – tego celnika, którego zauważył przechodząc ulicą Kafarnaum i tak po prostu powiedział: pójdź za Mną – Tomasza, Jakuba, syna Alfeusza, Tadeusza, Szymona Gorliwego i Judasza Iskariotę.

Znaleźli się wszyscy na górze, zdezorientowani. Dlaczego akurat oni? Dlaczego akurat dwunastu? Dlaczego Nauczyciel zdawał się nie słyszeć niecierpliwych pytań z dołu: „A ja?
A mnie?”. Nie wiedzieli. Czuli, że najlepiej milczeć. Lepiej, żeby pewne rzeczy pozostały niedopowiedziane.

Będziecie Mi towarzyszyć. Wszędzie, gdzie Ja będę.

Szymon czuł radość i dumę. Stał się kimś wyjątkowym. Szczególnym. Wybranym.
Nie wiedział jeszcze, jaka treść kryje się za tym „wszędzie”.


wtorek, 11 lipca 2023


Notatki z rekolekcji


NA TWOJE SŁOWO

Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie ułowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci. (Łk 5, 1 – 11).

Był zmęczony. To był ten najgorszy rodzaj zmęczenia, przytłaczający poczuciem porażki. Całą noc łowili i nie ma żadnych efektów. Prawo zysków i strat jest bezlitosne. Klienci nie zapytają o ich wysiłek, tylko o towar. I pójdą do konkurencji. Otarł pot z czoła. Południowe słońce nieznośnie prażyło. I nagle znowu ten Głos, ten który wcześniej wezwał go po imieniu i nazwał Skałą:

Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów!

Gdyby to powiedział jego kumpel z roboty, a nawet jego brat Andrzej czy ojciec, to Szymon by się popukał w czoło. Przecież każde dziecko wie, że na połów wypływa się w nocy. Na wielu rzeczach się nie zna, nie umie czytać i pisać, ledwo potrafi wyrecytować Shema Israel,
i to też z błędami, ale na swoim fachu zna się świetnie. Popatrzył na Cudotwórcę. Wzrok Nieznajomego był jasny, czysty i uważny. Znowu poczuł dziwne ciepło w okolicy serca, jakby jakieś światło go przeniknęło na wylot. Co, u licha? – mruknął prawie bezgłośnie, ale tamten cierpliwie czekał. W jego łodzi, jakby był u siebie! I było tak jak kilka dni temu, gdy usłyszał, że stanie się rybakiem ludzi i te słowa, choć kompletnie niezrozumiałe, zostały
w jego świadomości, drążyły ją jak kropla drąży skałę, wsiąkały w jego pamięć, wracały
do niego w najmniej oczekiwanych momentach, na przykład jak kładł się spać obok swojej żony o szorstkich dłoniach albo pośpiesznie jadł śniadanie. Poszedł za Głosem jak się idzie we śnie, irracjonalnie i bezwiednie, a jednak z jakimś dziwnym przekonaniem, że musi to zrobić.

Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie ułowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci.

Zarzucił, trochę jakby to robił ktoś inny, nie on. Ciężar, jaki próbował wyciągnąć z jeziora, był niewyobrażalny. Przeczył jego wiedzy, doświadczeniu całego życia, kwestionował – ba! – rozbijał bezpieczny świat, w jakim żył do tej pory, przez kilkadziesiąt lat, i wydawało się,
że w nim umrze. To musiała być pomyłka. Nie chodziło o jego łódź, nie o niego, nie zasłużył. Tak naprawdę ten cud go wystraszył, bo oznaczał, że coś się w jego życiu rozsypuje, coś trzeba zbudować na nowo – może samego siebie? A to jest niebezpieczne. Nie wiadomo, dokąd go zaprowadzi. Wzrok Nieznajomego znowu zatrzymał się na nim. Palił. Przeszywał. Przerażał. Szymon poczuł się jak karzeł. To musi być pomyłka. Na pewno nie chodziło
o niego. On nie udźwignie żadnego cudu, nie zrozumie, nie doceni, nie jest godzien… Zresztą zawsze się śmiał z lokalnych cudotwórców.

Wyjdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny.

Pewnie teraz Nieznajomy go zostawi. Pójdzie do innej łodzi. Znajdzie kogoś lepszego. Powie: „O, przepraszam. Pomyłka”.  Albo: „Skoro tak, to faktycznie nie mam tu czego szukać”.
A potem pójdzie do konkurencji jak ci, którzy szukają dobrego towaru, a Szymon nie ma nic do zaoferowania, bo wrócił z połowu z pustymi rękami. Temu Nieznajomemu też nie ma nic do zaoferowania. Tylko puste ręce i swój strach.

Wystarczy. Daj mi swój strach.

Głos odezwał się tym razem jakoś tak od środka, chyba w sercu albo w głowie, nie był pewien, bo nie znał się na takich subtelnościach. Zdawało mu się.

Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił.

Popatrzył na Nieznajomego z niedowierzaniem. Tym razem głos był wyraźny i skierowany tylko do niego. Co to znaczy: będziesz łowił ludzi? Oczami wyobraźni zobaczył rzymskich żołnierzy prowadzących skutych kajdanami jeńców wojennych albo kupców popychających w skwarze południa niewolników na sprzedaż. Wszyscy ci ludzie, złapani, spętani, nadzy, upokorzeni mieli w oczach pustkę. Tymczasem Nieznajomy czekał cierpliwie na jego odpowiedź. W tym czekaniu był jakiś spokój i czułość. Nie, nie o takie łowienie ludzi tutaj chodzi.

- No, chodź! – ponaglił go jego brat Andrzej.

Zostawił sieci i poszedł za Nieznajomym.

 

poniedziałek, 10 lipca 2023


 

Notatki z rekolekcji

DROGA PIOTRA

Wróciłam z rekolekcji. Przeżyłam je razem ze świętym Piotrem. Przeszłam jego drogę
i odkryłam, jak bardzo jest moja.

Jest mi bliski, bo jest gwałtowny, emocjonalny i spontaniczny jak ja. Przy tym wszystkim jest szczery i nie boi się tej szczerości. Jest w nim nieakceptacja siebie i lęk, a z drugiej strony: ogromna tęsknota za Jezusem. Zamknięcie, wycofanie, chęć ucieczki - i skłonność do ryzyka. Nieufność i dziecinna wiara. Bylejakość i wielkość. Tchórzostwo i odwaga. To wszystko
w nim walczy, sprawia, że Szymon Piotr jest człowiekiem sprzeczności – zupełnie jak ja. To rozdwojenie nazywam „pęknięciem w duszy”. Pęknięciem, które powoduje ból, ale może też być drogą do przeżycia wielkiej przygody.

Historia Piotra jest dla mnie źródłem nadziei, że można być człowiekiem narwanym, niepoukładanym, lękliwym, kompletnie nierozumiejącym Jezusa, a jednak do Niego ostatecznie przylgnąć…

GŁOS

Mk 1, 14 – 1.

Szymon z Kafarnaum był jednym z wielu. Nad Jeziorem Galilejskim było pełno takich ludzi jak on – ani specjalnie bystrych, ani szczególnie pobożnych. Znali się tylko na jednej rzeczy
i zazwyczaj były to umiejętności rodzinne, przekazywane z dziada pradziada, bo tak najłatwiej było w tej okolicy zarobić: na rybach. Jakie najlepiej łowić, kiedy najczęściej biorą, gdzie wypłynąć, żeby brały, pod jakim kątem i z której strony łodzi zarzucić sieci, co zrobić, kiedy sieci się rwą i jak je potem czyścić. Nie mieli szans na żadną szkołę rabinacką (a do innych raczej Żydzi nie posyłali swoich dzieci) i – podobnie jak pasterze, celnicy
i nierządnice – byli przedmiotem pogardy religijnych elit, tych specjalistów od kontaktu
z Panem Bogiem.

Pewnie słyszał o Nauczycielu z Galilei, ale był zbyt prosty i zbyt zajęty, żeby sobie zaprzątać głowę jakimiś cudami i uzdrowieniami. Wystarczyło, jak połów mu się udał. A przecież tak często po całej nocy wracał z pustymi rękoma…

Najpierw złapał się na to jego brat Andrzej. Złapał, jak ryba. Był tak zafascynowany, że to było aż irytujące. Ale poszedł za Andrzejem, żeby zobaczyć tego Cudotwórcę. Tylu ich już było. Ludzie tak lubią sensację.

„Ty jesteś Szymon, syn Jana. Ty będziesz nazywał się Kefas – to znaczy: Piotr” – usłyszał zdumiony. Bo ten Jezus mówił do niego jak do starego znajomego. I nazwał go Skałą. Dlaczego tak dziwnie?

Nie dawało mu to spokoju. Te słowa do niego wracały, budził się z nimi i zasypiał. Chciał
o nich zapomnieć, więc zagłuszał je w sposób, jaki był dla niego najprostszy, najbardziej oczywisty i najbardziej dostępny: zajmował się swoją robotą. Zawzięcie.

Znowu się spotkali. Zarzucał sieć w jezioro ze swoim bratem i usłyszał ten głos: „Pójdźcie
za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi”. Głos go trafił prosto w serce. Był tak mocny, choć przecież ten Człowiek mówił cicho i spokojnie, że Szymon zrobił dokładnie to, co jego brat: zostawił sieci i jak we śnie poszedł za Jezusem. Ktoś za nimi krzyczał coś
o dniówce, niewykonanej robocie, umowie o pracę i zarobku, ale niewiele go to obchodziło. Poszedł za Głosem. I tym spojrzeniem pełnym miłości. Miłości, za którą całe życie tęsknił, choć kompletnie nie rozumiał, co to znaczy być rybakiem ludzi. Ale Głos go przyzywał
i budził zaufanie.