wtorek, 15 listopada 2022



 




Powiew COOL – tury

Gilead jest w nas

(Opowieść podręcznej, twórca serialu: Bruce Miller, HBO, 2017 – 2022)

Nie chcę tu pisać o feministycznym aspekcie Opowieści podręcznej.  O analogiach z aktualną sytuacją społeczno – polityczną w naszym kraju, z takim zapałem przywoływaną dwa lata temu podczas strajków kobiet. Myślę, że to zbyt daleko idące porównanie. Jednak żyjemy w rzeczywistości, gdzie kobiety mogą studiować, pracować zawodowo, mieć własne pieniądze, podróżować i jeździć samochodem. A także wierzyć, w co chcą, ubierać się jak chcą i robić, co chcą. Bez względu na to, jaka partia aktualnie rządzi. I nie próbujcie mi wmawiać, że jest inaczej.  W antyutopijnym świecie republiki o starotestamentalnej nazwie Gilead - nie mogą. Mają właściwie do wyboru kilka opcji, i to najczęściej nie ich wyboru, lecz wyboru smutnych panów w czarnych garniturach, którzy niczym bogowie decydują o życiu i śmierci: bycie żoną - najlepiej komendanta, bo to elita -„Martą” czyli służącą, wreszcie – podręczną czyli żywym inkubatorem dla dziecka, jeśli żona (oczywiście ZAWSZE żona!) jest bezpłodna. Jeżeli kobieta się nie nadaje do żadnej z tych ról, to pozostaje jeszcze zesłanie do burdelu („Jezebel”), których oficjalnie nie ma, a nieoficjalnie służą do zabawy komendantom, spragnionym wrażeń w tym ponurym, uporządkowanym świecie, albo do karnej kolonii, przypominającej do złudzenia obozy koncentracyjne. Kategoryzowaniu ludzi, zwłaszcza kobiet, służy restrykcyjnie przestrzegana uniformizacja.

Przesłanie powieści Margaret Atwood i inspirowany książką serial warto czytać z szerszej perspektywy. Dostrzegam tu kilka istotnych kwestii:

Antyutopia. Motyw, który pojawia się w kulturze zarówno wysokiej, jak masowej. Wystarczy wspomnieć Rok 1984 Orwella, Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya, Igrzyska śmierci Suzanne Collins czy lirykę Zbigniewa Herberta:

w raju tydzień pracy trwa trzydzieści godzin

pensje są wyższe ceny stale zniżkują (…..)

Boga oglądają tylko nieliczni

jest tylko dla tych z czystej pneumy

reszta słucha komunikatów o cudach i potopach

z czasem wszyscy będą oglądali Boga

kiedy to nastąpi nikt nie wie

Na razie w sobotę o dwunastej w południe syreny ryczą słodko

z fabryk wychodzą niebiescy ploretariusze

pod pachą niosą niezgrabnie swe skrzydła jak skrzypce

(Zbigniew Herbert, Sprawozdanie z raju).

Słowo „raj” brzmi obiecująco. Jak gwałtowne rozwiązanie wszystkich problemów egzystencjalnych i społecznych. Z naciskiem na „GWAŁTOWNE”. Bo okazuje się, że na drodze do wiecznej szczęśliwości pojawiają się przeszkody, które trzeba zlikwidować. Tymi przeszkodami okazują się najczęściej ludzie, którzy myślą inaczej niż inżynierowie Nowego Wspaniałego Świata. Nie mieszczą się w ramach. Wymykają się spod kontroli. Powstaje więc mur. I na tym murze wiesza się „zdrajców rodzaju”. Warto podkreślić, że w Republice Gilead, jak w każdej rzeczywistości totalitarnej, tymi „zdrajcami” okazują się także księża katoliccy i inni duchowni, a także siostry zakonne.  

Diagnoza społeczna: chaos, rozprzężenie, podatność tłumu na manipulację, upadek relacji rodzinnych i w ogóle międzyludzkich. Przeraża mnie stosunek Kanadyjczyków – obywateli wolnego kraju – do uchodźców z Gileadu. Najpierw przyjmują ich z otwartymi ramionami, jak bohaterów, po to, żeby za chwilę krzyczeć „won!”, gdy się okazuje, że oni ciągle napływają do Kanady. Brzmi znajomo… W dodatku w tej właśnie Kanadzie rośnie poparcie dla Gileadu. Mnożą się demonstracje i coraz częściej – ataki terrorystyczne. Hasła na transparentach się zmieniają. Jakie to aktualne…

Obraz relacji międzyludzkich. Trudny i skomplikowany, jak w pozafilmowej rzeczywistości. Trochę mi jednak przeszkadza nadmierna ekspozycja wątków homoseksualnych (naliczyłam cztery), a zwłaszcza uczuciowego życia głównej bohaterki (ma męża, którego zabrała innej kobiecie i właśnie dlatego Gilead jej odbiera prawa do życia rodzinnego, ale miłość do męża i do dziecka, które June chce za wszelką cenę odzyskać, nie przeszkadza jej w romansowaniu z przystojnym obywatelem Republiki Gilead, który przez to zdradza i potwornie krzywdzi swoje dwie żony…). Czy naprawdę tego typu zawiłości są normą, którą trzeba prezentować jak coś naturalnego, będącego na porządku dziennym?

Problem praw kobiet. To oczywiste, że w Republice Gilead tych praw kobiet nie ma. Tak jak w krajach arabskich, gdzie panuje prawo szariatu albo w żydowskiej enklawie Nowego Jorku: Williamsburgu. Daleko nam do takiej sytuacji, ale są miejsca na świecie, gdzie ona jest rzeczywistością. Wystarczy przypomnieć niedawne morderstwo 22 – letniej Mahsy Amini w Iranie za niewłaściwe nakrycie głowy… W serialu najbardziej poruszyła mnie jedna scena. Umiera noworodek. Lekarze (oczywiście mężczyźni) są bezradni. I wtedy zapada ryzykowna decyzja. Do szpitala zostaje nielegalnie wezwana jedna z „Mart”. Okazuje się, że w czasach „SPRZED” była najlepszym w kraju neonatologiem. Gdy kobieta bierze niemowlę na ręce, żeby je zbadać, płacze…

Gilead to fantazja. Po obejrzeniu serialu nasuwa mi się jednak pytanie: czy aby na pewno? System opresyjny to prawdziwy wynalazek państw totalitarnych. Tłum, który jednego dnia radośnie wita uchodźców, a następnego – staje z transparentami popierającymi Gilead – to również znajomy i powtarzalny w historii widok…

Gilead jest w nas. Zawsze, gdy pozwalamy się zmanipulować politykom, ideologiom, hasłom na transparentach, wzywających do łatwego rozwiązywania globalnych problemów. Warto o tym pamiętać, gdy tak blisko nas toczy się wojna, a dzisiaj ogłoszono, że na nasze terytorium spadły dwie rakiety. Oby przez pomyłkę. Tylko „pomyłka” nie jest chyba dobrym określeniem, gdy giną ludzie. W Gilead ginęli łatwo, szybko i hurtowo.

A serial warto obejrzeć. Dla dobrego scenariusza i reżyserii, poruszającej muzyki Adama Taylora, znakomitej strony wizualnej (zderzenie kilku kontrastujących kolorów: szarości, czerni, czerwieni i turkusu tworzy atmosferę grozy i osaczenia) i kreacji aktorskich trzech niezwykle wyrazistych kobiet: podręcznej June (Elisabeth Moss), żony komendanta Sereny Joy Waterford (Ivonne Strahovsky) i sadystycznej ciotki Lydii (Anne Dowd).

 

 



Link do zwiastuna 5.sezonu:


 

wtorek, 8 listopada 2022


 

Powiew COOL – tury

 

Opowieść o niekochaniu (Blondynka, reż. Andrew Dominik, Netflix 2022).

 

„Blondynka” to tytuł, który oddaje sens filmu o pięknej kobiecie, która nie wie, kim jest, bo nikt jej tego nie nauczył. Dla chorej psychicznie, zranionej matki będzie ciężarem, którego trzeba się pozbyć. Dla pierwszego męża, baseballisty Joego DiMaggio własnością, dla dwóch kochanków, z którymi tworzy trójkąt, a potem dla prezydenta Kennedy’ego – erotyczną zabawką, dla drugiego męża, Arthura Millera – pierwszą niespełnioną miłością o imieniu Magda. Blondynka to etykietka. Blondynką można pomiatać. Można się nią bawić. Można ją zgwałcić na biurku w swoim gabinecie albo w hotelowym pokoju, nie przerywając nawet służbowej rozmowy przez telefon. Blondynka na pewno nie wie, kim był Czechow, i jedynym jej atutem jest „tyłeczek”. Blondynka nie ma prawdziwego imienia, w najlepszym wypadku tylko pseudonim. Blondynki nikt nie traktuje serio. A wieczorami, kiedy już może zamknąć drzwi przed tłumem dziennikarzy, paparazzich i wygłodniałych fanów, Blondynka płacze, zażywa tabletki uspokajające i popija je alkoholem. Aż wreszcie uspokoi się na zawsze i znajdą ją w łóżku martwą…

Film Andrew Dominika nie jest klasyczną, linearną biografią Marilyn Monroe. To raczej opowieść o niekochaniu, która dzieje się w głowie głównej bohaterki i dlatego jest tak mocna. Mimo że nie znam zbyt dobrze życiorysu hollywoodzkiej aktorki, narracja filmu jest dla mnie bardzo przejrzysta i czytelna. Początek to krótka retrospekcja z dzieciństwa bohaterki. Mamy rok 1933 i małą, wystraszoną dziewczynkę, którą niezrównoważona psychicznie matka obwozi po płonącym Los Angeles (bo „chce zobaczyć piekło z bliska”), a potem wrzuca dziecko do wanny z gorącą wodą i ląduje w zakładzie dla psychicznie chorych.  Mała trafia do sierocińca. Następna scena to już początki kariery filmowej młodziutkiej, niespełna osiemnastoletniej Normy Jeane Mortenson, późniejszej ikony popkulturowego seksu: Marilyn Monroe. Dramatyczne, bo zostaje w cyniczny sposób wykorzystana. To, co mną najbardziej wstrząsnęło to portret ojca. Przystojniaka w kapeluszu, z dobrze przystrzyżonymi wąsikami, o gangsterskim spojrzeniu, przypominającego trochę Clarka Gable. Portret wisiał na ścianie w sypialni. Mała Norma Jean całe życie będzie za nim tęsknić i nigdy go nie pozna. Ten głód ojca będzie tak wielki, że każdego kolejnego partnera będzie nazywać tatusiem…

Film nie wyjaśnia, kim właściwie był jej ojciec i dlaczego nie mógł się z nią spotkać, tak jak nie wyjaśnia i nie porządkuje wielu innych szczegółów jej biografii. Wiemy tylko, że ojciec to Wielki Nieobecny. I właśnie ta nieobecność wypali w sercu bohaterki nieuleczalną ranę, którą będzie próbowała zaleczyć kolejnymi związkami i karierą aktorską. Ten wątek jest mi szczególnie bliski, ponieważ sama mam bardzo podobne doświadczenia, choć w porównaniu z Marilyn Monroe jestem szczęściarą. Mam kochającą mamę. Wiem jednak, czym jest tęsknota za Wielkim Nieobecnym. Tatę co prawda spotkałam kilka razy w życiu, ale do jego śmierci byliśmy dla siebie właściwie obcymi ludźmi. Niedawno w Dniu Ojca wrzuciłam na Facebooka post o zmarłym tacie. Pewien młody człowiek, ateista, napisał, że go to bardzo poruszyło, ale dodał, że brakuje mu w tym wpisie wzmianki o tym najważniejszym Ojcu, tym w niebie. Zawstydził mnie tą uwagą. Miłość tego Ojca nigdy nie zawodzi. On jest zawsze obecny i bliski. „Niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu” – powiedział święty Augustyn. Blondynka jest właśnie obrazem takiego niespokojnego, zranionego serca małej dziewczynki, która nie wie, czym wypełnić pustkę powstałą po odrzuceniu przez mężczyznę, dla którego powinna być całym światem, ale zna go jedynie z portretu.

Film jest także rejestracją tego, co się dzieje w duszy artysty. Duszy delikatnej, nadwrażliwej, bezbronnej, niedopasowanej do norm społecznych. Sposób filmowania poszczególnych scen (jakby to były kadry robione telefonem komórkowym czyli coś subiektywnego, widzianego z jednej perspektywy), kolorystyka raz wielobarwna, raz czarno – biała jak w starym kinie, nietuzinkowy, oniryczny sposób opowiadania, kiedy widzimy bohaterkę uciekającą z fotela ginekologicznego podczas zabiegu aborcji i wbiegającą do płonącego lasu - wspomnienia z dzieciństwa, paparazzich strzelających z aparatów fotograficznych jak z karabinów i groteskowo wykrzywione twarze fanów przypominające zwierzęta gotowe pożreć ofiarę, przypomina koszmarny sen. Blondynka jest opowieścią o niekochaniu, którą doskonale streszczają wypowiedziane przez bohaterkę słowa: „Straszne są te sceny z prawdziwymi ludźmi. Ciągną się jak podróż autobusem, bez końca. Jak mam zrozumieć, o czym mówią, skoro pewnie mówią o niczym? Tu nie ma scenariusza ani sensu. Wszystko dzieje się samo, jak pogoda.”

Jest w tym gorzka prawda. Bo sens można znaleźć tylko tam, gdzie jest miłość. Marilyn Monroe rozpaczliwie szukała tej miłości przez całe życie. Bezskutecznie.

Blondynkę bardzo polecam, nie tylko ze względu na znakomitą rolę Any de Armas, oś całego filmu. Przede wszystkim po to, żeby się przejrzeć w lustrze, w którym przegląda się Blondynka, i zobaczyć w nim siebie i własny niezaspokojony głód. A potem zobaczyć coś jeszcze: że za naszymi plecami stoi Ojciec, który chce nas wziąć w swoje ramiona i nadać sens wszystkiemu, co robimy.



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Blondynka+Zwiastun+nr+1+polski-62074