wtorek, 24 stycznia 2023


 

Powiew COOL - tury

 

Dziewczyna z granatami w torebce

(Magda Knedler, Narzeczona z powstania, wydawnictwo Mando, 2022)

Marysię poznajemy jako roześmianą siedemnastolatkę jadącą tramwajem przez piękną Warszawę. Jest lato 1938 roku. Marysia ma swój świat: przyjaciółki z Polskiej Organizacji Wojskowej, ukochanego Walka i marzenia o założeniu własnej firmy dziewiarskiej. Właśnie kończy szkołę zawodową ze świetnym wynikiem, więc realizacja marzeń jest na wyciągnięcie ręki…

Ale „alarm dla miasta Warszawy” przerywa te marzenia. Przerywa wszystkie marzenia wszystkich kilkunastoletnich Maryś i Walków. Zostają przedwcześnie wrzuceni w dorosłość i pozbawieni młodości. Zamiast toreb ze szkolnymi książkami zaczynają nosić torby z tajnymi meldunkami albo granatami. A za to można wylądować na Szucha albo dostać kulkę w łeb. Ich żydowscy przyjaciele nagle zostają odgrodzeni murem, którego nie da się przekroczyć bez specjalnej przepustki. A warszawiacy patrzą, jak ten mur rośnie, potem patrzą, jak ich dawnych znajomych i przyjaciół wyprowadzają na Umschlagplatz, a stamtąd wywożą w nieznane, potem patrzą, jak płonie getto, i nie reagują…

Bohaterowie Narzeczonej z powstania Magdy Knedler to zwyczajni młodzi ludzie. Ani nie są z bogatych, ziemiańskich rodzin, ani specjalnie zdolni czy wykształceni, ani nie prezentują heroicznej postawy. Marysia ma swój mały świat i małe marzenia, jest po raz pierwszy zakochana i kiedy wybucha wojna, to mimo wszystko chce korzystać z życia, nie przejmując się zbyt drobiazgowo chrześcijańską moralnością…  A meldunki i granaty przenosi jakby przy okazji. Rudek to utracjusz i kobieciarz, żaden z niego bohater romantyczny. Ale i on znajduje się w samym środku wojennej katastrofy i zachowuje się „jak trzeba”.

Bo wojna zmusza do radykalnych wyborów. Albo ryzykujesz życie, albo zdradzasz swoje ideały. Albo walczysz o wolność, albo godzisz się na to, żeby mur w środku miasta stawał się coraz większy, a niewinnych ludzi wyprowadzano na Umschlag. Albo decydujesz się wziąć do ręki broń i narażasz na śmierć w ramach „odwetu” tysiące niewinnych ludzi - również kobiety i dzieci - albo godzisz się na upodlenie, które nie wiadomo kiedy się skończy… Nie da się być neutralnym, a wybory nie są oczywiste.

Powieść Magdy Knedler to autentyczna historia rodzinna jej dziadków: Marii Gołyńskiej i Rudolfa Knedlera. Autorka bardzo dokładnie przebadała genealogię swojej rodziny, zachowane zdjęcia i dokumentację.

To, co mnie najbardziej przygnębia, kiedy myślę o swojej rodzinie, to niewiedza. Nie wiem, co robili w czasie wojny dziadkowie od strony mamy i taty. Po czyjej stronie byli. Czy walczyli lub w ogóle w jakikolwiek sposób próbowali się przeciwstawić terrorowi, czy po prostu chcieli przetrwać. Coraz częściej ich historia do mnie wraca, męczy mnie, woła, nie daje spokoju. Coraz częściej zastanawiam się nad przebadaniem mojej historii rodzinnej, równie zwyczajnej i „nieświętej” jak opowieść o dziadkach Magdy Knedler. Bardzo żałuję, że nigdy ich nie zapytałam. Cóż, byłam dzieckiem, a potem nastolatką, której się wydawało, że ważna jest tylko realizacja osobistych pasji i marzeń. A jednak, kiedy przychodzi jakiś „alarm dla miasta Warszawy”, to nagle się okazuje, że nic nie jest ważne poza okruchami człowieczeństwa, które można ocalić wraz z powstańczym chlebakiem i starymi zdjęciami.

Narzeczona z powstania poraża aktualnością. Wojna to nie jest coś abstrakcyjnego, co przydarzyło się naszym dziadkom i pradziadkom. Wojna dzieje się tuż obok. Czujemy jej zimny oddech na plecach. Nie wiemy, czy nie dotrze do naszych granic. A tak naprawdę ta wojna zaczyna się dużo wcześniej: w granicach naszego serca. Zawsze, gdy dzielimy ludzi na „swoich” i „obcych”, lepszych i gorszych, z tej czy innej opcji politycznej, tej czy innej orientacji, tego czy innego światopoglądu, a zapominamy o najważniejszym: że to po prostu ludzie.

Jak powiedział Marian Turski, były więzień KL Auschwitz, w słynnym, wstrząsającym przemówieniu ze stycznia 2020 roku: Oto jednego dnia, w tych wczesnych latach 30. na ławkach pojawia się napis: „Żydom nie wolno siadać na tych ławkach”. Można powiedzieć nieprzyjemne, to nie jest fair, to nie jest ok, ale w końcu tyle ławek dokoła, można usiąść gdzie indziej, nie ma nieszczęścia (…). Pojawia się obok, tam jest basen pływacki, napis: „Żydom zabroniony wstęp do tej pływalni.” Można znów powiedzieć, nie jest to przyjemne, ale w końcu Berlin ma tyle miejsc, gdzie można się kąpać (…). Jednocześnie gdzieś indziej pojawia się napis: „Żydom nie wolno należeć do niemieckich związków śpiewaczych.” No to co, niech sami chcą śpiewać, muzykować, niech się zbiorą, będą śpiewali, okej. Potem pojawia się napis i rozkaz: „Dzieciom żydowskim, niearyjskim nie wolno się bawić z dziećmi niemieckimi, aryjskimi. Będą się bawić same.” A potem pojawia się napis: „Żydom sprzedajemy chleb i produkty żywnościowe tylko po godzinie 17.”. to już jest utrudnienie, jest mniejszy wybór, ale w końcu po 17 też można robić zakupy. Uwaga, uwaga, zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć (…). I tak powolutku, powolutku, stopniowo, dzień za dniem, ludzie zaczynają się oswajać z tym, i ofiary, i oprawcy, i widzowie, świadkowie.”

Rzadko jest tak, że zło nas zaskakuje. Najczęściej opanowuje nasz świat stopniowo, niedostrzegalnie, i kiedy chcemy zaprotestować, to już jest za późno. Przegapiliśmy ten właściwy moment…

Nie mogłam się z tym pogodzić, z tym, że pozwoliliśmy na postawienie muru, że tylu ludzi pozwoliliśmy poświęcić. Naszych ludzi, warszawiaków – mówi bohaterka powieści Magdy Knedler. Po aryjskiej stronie muru postawiono karuzelę. Ludzie się na niej bawili podczas, gdy zza muru słychać było strzały. Właśnie się zaczęło powstanie w getcie…

 

Wspomniałem Campo di Fiori

W Warszawie przy karuzeli.

W pogodny wieczór wiosenny,

Przy dźwiękach skocznej muzyki.

Salwy za murem getta

Głuszyła skoczna melodia

I wzlatywały pary

Wysoko w pogodne niebo

- wspomina Czesław Miłosz ten obraz w wierszu Campo di Fiori. 

I o tym właśnie jest powieść Magdy Knedler: o obojętności. O bohaterstwie niebohaterskich ludzi. O młodzieńczej miłości, która pamięta się przez całe życie. O naznaczeniu wojną. I o pamięci – konieczności przekazania tego, co najważniejsze, bo przecież „świat istnieje dzięki opowieściom starych kobiet.”


 

piątek, 20 stycznia 2023


 

Powiew COOL - tury

 

Czołgi ruskie przejechały po mojej muzyce…

(Agata Puścikowska, Siostry nadziei, Wydawnictwo Znak 2022)

 „Miałam wrażenie, że czołgi ruskie przejechały po mojej muzyce” – wspomina wybuch wojny siostra Maria Slepczenko, redemptorystka ze Lwowa, z wykształcenia muzyk i kompozytor.  W Filharmonii Lwowskiej miał się odbyć długo wyczekiwany koncert jej utworów. Wojna przerwała te plany. Och, jak ja dobrze rozumiem ten ból i zawód pomimo świadomości, że są ważniejsze sprawy…  Kiedy zaczęła się pandemia, musiałam odwołać spektakle musicalu, nad którym morderczo pracowałam pół roku z moją młodzieżową grupą teatralną, a także spotkania autorskie z okazji wydania powieści Niebo w kolorze popiołu, wydania, na które czekałam trzy lata… Powieść zresztą opowiada o mojej współsiostrze, bł. Julii Rodzińskiej, męczennicy II wojny światowej. Pracując nad tą książką nie przypuszczałam, że temat wojny stanie się znów tak boleśnie aktualny…

Większość sióstr zakonnych opisanych w książce Agaty Puścikowskiej Siostry nadziei nie spodziewała się agresji rosyjskiej. Nikt nie wierzył, że wydarzenia znane z powieści i filmów mogą się znowu dziać na naszych oczach. A jednak. Przyszedł tragiczny świt 24 lutego 2022 i zmienił wszystko. Bohaterki książki Puścikowskiej, siostry zakonne z 22 zgromadzeń (w tym nasze dominikanki z Żółkwi i Czortkowa), zarówno Polki jak Ukrainki, a także jedna Ormianka, w większości zostały w objętym wojną kraju. Jeśli niektóre z nich wyjechały, to albo dlatego, że przełożeni im to nakazali, albo po to, by pomagać ukraińskim uchodźcom za granicą.

Pozycja Wydawnictwa Znak świetnie się wpisuje w poruszający cykl autorki o „wojennych siostrach”: Wojenne siostry (Wydawnictwo Znak 2019) i Siostry z Powstania (Wydawnictwo Znak 2020). „Siostry nadziei” pozostały w tyglu działań wojennych, wiedząc, że w każdej chwili może spaść im na głowę bomba, mogą zostać zastrzelone albo nawet zgwałcone przez zwyrodnialców z armii Putina, którzy – poza mundurem – niczym się nie różnią od swoich rodaków z Armii Czerwonej sprzed kilkudziesięciu lat. Dowodem są akty bestialstwa, jakie miały miejsce w Mariupolu, Irpieniu, Buczy, Charkowie, Kramatorsku, Winnicy…

Aż się chce powiedzieć: niczego nas historia nie uczy. A jednak miłość bliźniego i – nie bójmy się tego słowa – heroizm są ponadczasowe. Co robią siostry zakonne w ogarniętej wojennym piekłem Ukrainie? Starają się w prosty sposób pokazać przerażonym ludziom, którzy często stracili cały dobytek, a nawet najbliższych, że istnieje jeszcze niebo, a zło nigdy nie ma ostatniego słowa. Zapewniają uchodźcom i przesiedleńcom dach nad głową, rozdają żywność na granicy, przewożą przez granicę ludzi i dary, organizują pomoc humanitarną, opiekują się dziećmi w taki sposób, żeby złagodzić maluchom traumatyczne przeżycia, opatrują rany, pielęgnują osoby starsze, niepełnosprawne i chore, katechizują, a nawet… grają na wiolonczeli, komponują muzykę i piszą wspomnienia. Bo przecież trzeba normalnie żyć, żeby nie zwariować i mieć siłę pomagać innym.

„Pisałam przed wojną, piszę i teraz naszą klasztorną kronikę.” – mówi siostra Aksana Szczypanska, terezjanka z Łucka – „Opisuję tam dzień po dniu wszystkie wydarzenia naszej wspólnoty. Rzeczy odświętne i zwyczajną codzienność. To ważne szczególnie teraz, bo mamy świadomość, że dzieje się historia, również historia naszego zgromadzenia. I przyjdzie taka chwila, że będę mogła napisać: wojna, Bogu dzięki, się skończyła”.

Wszystkie bohaterki książki jednogłośnie przyznają, że nie ucieka się z tonącego statku i nie zostawia płonącego domu przyjaciół. Dlatego wkładają całe serce w pomoc dotkniętym wojną Ukraińcom, często z narażeniem własnego życia. W wielu zgromadzeniach jest jakaś współsiostra lub grupa sióstr będących męczennicami II wojny światowej. Siostry wierzą, że opiekuje się nimi z nieba. I że jest z nich dumna.

Siostry nadziei czytałam w Adwencie. To był dla mnie z różnych powodów bardzo trudny czas pod względem duchowym. Bohaterki książki Puścikowskiej pomogły mi przejść tę moją prywatną drogę mroku. Pokazały, że warto. Że jest dla kogo. Że Miłość zawsze zwycięża.

Moją ukochaną „siostrą nadziei” – poza oczywiście moimi współsiostrami dominikankami, które także zostały w Ukrainie lub pomagają poszkodowanym poprzez Fundację Sióstr Dominikanek – jest redemptorystka, siostra Maria. Może dlatego, że podobnie jak ja, musiała w klasztorze uczyć się od podstaw gotowania, sprzątania i prania. A może dlatego, że jest artystką i tworzy nawet w tym wojennym Armagedonie. To pomaga mi uwierzyć, że sztuka jest potrzebna. Nawet wtedy, gdy płoną domy i umierają ludzie. A może właśnie wtedy… Jak bardzo mi bliskie są jej słowa: „Moi bracia giną, a to oznacza, że cząstka mnie samej też ginie. Jednak poprzez twórczość mogę wyrazić moje wołanie do Boga, moją modlitwę, mój ból. Mogę wyrazić też miłość, nadzieję i wiarę w zwycięstwo”.

Warto te reportaże przeczytać. To bardzo ważny głos w dyskusji, czym jest Kościół, czy jeszcze jest komuś potrzebny i jak się ma postawa jego przedstawicieli do miłości bliźniego. Jestem dumna, że noszę habit zakonny i chciałabym mieć taką odwagę, jak Siostry Nadziei.

poniedziałek, 2 stycznia 2023


 

Powiew COOL- tury

 Chochoł i epopeja pełnych lodówek

(1989. Pozytywny mit, reż. Katarzyna Szyngiera, premiera w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim:19.11. 2022, premiera w Teatrze Słowackiego w Krakowie: 02. 12. 2022)

Po raz kolejny przekonałam się, że Teatr Słowackiego ma coś ważnego do powiedzenia współczesnemu odbiorcy. Że o coś w tym teatrze chodzi – poza tanią prowokacją i dekonstrukcją klasyki literatury. Teatr mojej młodości, do którego uwielbiałam chodzić w liceum, za dyrekcji Krzysztofa Głuchowskiego odżył i nabrał artystycznego charakteru.

Powiedzieć, że 1989. Pozytywny mit to spektakl ważny i wart obejrzenia to nic nie powiedzieć. Wychodzę z widowni z uczuciem niedosytu, takim, wiecie: szkoda, że to już koniec, i z mnóstwem pytań, na które niekoniecznie da się w sposób jednoznaczny odpowiedzieć, ale pozostają w świadomości… Czym jest dla mnie wolność? Po której stronie bym była, gdyby przyszło mi żyć w tamtych czasach? Czy w ogóle byłabym po jakiejś stronie, czy tak jak moja rodzina, udawałabym, że to mnie nie dotyczy (to też jakiś wybór i łatwo go osądzać, gdy samemu się miało kilka lat i nie pamięta się nawet tego słynnego braku Teleranka…)? Czy potrafiłabym bronić tego, w co wierzę? Czy umiałabym w tej walce współpracować z innymi ludźmi? I najważniejsza kwestia, która pada w jednej z piosenek: „A jeśli się uda, to co?”.

Spektakl Katarzyny Szyngiery to inspirowana broadwayowskim Hamiltonem muzyczna opowieść o wydarzeniach, które doprowadziły do odzyskania przez nasz kraj wolności w 1989 roku i upadku Bloku Wschodniego. Wszystko opowiedziane językiem rapu (znakomita muzyka Andrzeja „Webbera” Mikosza!), dynamiczne, z przyprawiającą o zawrót głowy choreografią i – wbrew siermiężnej rzeczywistości PRL – pełne kolorów. Twórcom tego niezwykłego musicalu udało się zrealizować spektakl o trudnych wydarzeniach z naszej historii najnowszej – strajkach, internowaniach, pacyfikacjach, aresztowaniach, stanie wojennym – bez patosu i ciężkiej martyrologii. Lekka forma – paradoksalnie – dodaje tej historii mocy i dramatyzmu, ale nie przytłacza. Nie ma tutaj jakiegoś „Konrada” – cudownej jednostki pełniącej rolę wybawiciela narodu. 1989 jest wielogłosem, w którym na pierwszy plan wybija się kilkoro protagonistów solidarnościowej epopei: Lech Wałęsa z żoną Danutą, Władysław Frasyniuk z żoną Krystyną i Jacek Kuroń z żoną Grażyną czyli swoją ukochaną „Gajką”. Żaden z tych trzech panów nie jest „Konradem”. Są zwyczajni, słabi, wrzuceni w historię jakby przez przypadek. I to jest właśnie w tym spektaklu najciekawsze: ta demitologizacja – wbrew tytułowi. Czyni z bohaterów ludzi, a nie pomniki. Jednak najbardziej poruszyły mnie postacie kobiece: Danka, Krysia i Gajka, brawurowo zagrane i zaśpiewane przez Karolinę Kazoń, Katarzynę Zawiślak – Dolny i  Magdalenę Osińską. Bohaterki kolejek, zdobywania spod lady mięsa na święta i zmagań z milicją, walącą do drzwi mieszkania w środku nocy, samotnością i wódką na pocieszenie. Musical o wolności jest opowiedziany właśnie z perspektywy kobiet: drugoplanowych aktorek tego wielkiego dramatu, może nawet ważniejszych od mężczyzn, bo to one musiały chronić dzieci przed groźbą wywózki do domu dziecka, kiedy ojca po raz kolejny zabrali, one musiały tym dzieciom tłumaczyć, gdzie się podział tatuś, one zostawały same ze swoim permanentnym brakiem poczucia bezpieczeństwa i troską o sprawy materialne rodziny, one czasem psychicznie nie dawały rady… No i im także się zdarzało wyjechać pod przymusem do „ośrodka wypoczynkowego”, gdzie mogły się nabawić śmiertelnej choroby.

Najmocniejsze tutaj są moim zdaniem dwie sceny: odebranie Pokojowej Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy przez Dankę i śmierć Gajki. To jest kwintesencja tego wstrząsającego her- story. Kiedy zgasły reflektory i zapaliło się na widowni górne światło zwiastujące przerwę, zastanawiałam się, dlaczego – na Boga! - nie opuścili kurtyny Siemiradzkiego, tej ikony teatru. Zawsze przecież opuszczali. To już był rytuał. Zrozumiałam właśnie przy tym „Noblu”. Na scenie pojawia się para „konferansjerów” i Danka w peerelowskiej bluzce i spódnicy, zagubiona, niepewna, zmuszona do odgrywania roli, której nie chce odgrywać. I wtedy właśnie powoli opada słynna kurtyna. Danka nabiera odwagi, podnosi głowę, śpiewa song o tym, że odbiera tego Nobla w imieniu tych wszystkich kobiet, które razem z facetami były w Stoczni, a teraz, jak ona, są na drugim planie. Ze wzrokiem wycelowanym w publiczność mówi, że może mamy na sobie suknie, za które ona mogłaby przez miesiąc wyżywić rodzinę, ale czy którakolwiek z nas walczyła o zmienianie świata? To pytanie dotknęło także mnie. Czy walczyłam, czy walczę o zmienianie świata? Jeśli tak, to co to za walka i jak ją rozumiem?

No i Gajka. Pierwsza, ukochana żona Kuronia zmarła w szpitalu w Łodzi w listopadzie 1982 roku z powodu zwłóknienia płuc. Problemy z płucami zaczęły się już w czasie internowania. Lekarze zbagatelizowali chorobę. Zaniedbania były tak duże, że nie dało się jej uratować. Kuroń dostał przepustkę (był w tym czasie w więzieniu), żeby się móc z nią spotkać. Byłam ciekawa, w jaki sposób reżyserka opowie o ich pożegnaniu w szpitalu na oddziale intensywnej terapii, gdzie leżała Gajka. W spektaklu nie ma żadnych elementów scenografii czy kostiumu, które by sugerowały, że chodzi o szpital. Jacek i Gajka padają sobie w ramiona. Gajka gada jak najęta: że niedługo wyjdzie, że kupi sobie w końcu tę niebieską sukienkę, że upiecze Jackowi coś ekstra… i nagle gaśnie światło, trochę tak, jakby się zrobiło zwarcie. Gajka znika. Zostaje sam Jacek z… lodówką, w której znajduje kawałek mięsa. Ogrywa ten rekwizyt tak, jakby to było jego zranione, nagle osamotnione serce… Sytuacja nawiązuje do faktu, że Gajka przed pójściem do szpitala naprawdę zdążyła zdobyć kawałek cielęciny i zostawić mężowi w zamrażarce…

1989 to opowieść właśnie o takim prostym bohaterstwie: lodówek pełnych niemożliwego do zdobycia jedzenia, które jest jak wyznanie miłości. Niezgody na porzucenie „dla sprawy” (przejmujący song trzech bohaterek: „Nie idź tam! Zostań ze mną!”), odbierania nie swojego „Nobla” w imieniu tych wszystkich bezimiennych wojowniczek, które musiały być twarde, silne, opiekuńcze, ratujące cały swój domowy świat, wspierające mężczyzn i czasem… pękały.

Byłoby jednak głęboko niesprawiedliwe pominąć tu cały zespół, który jest w spektaklu Szyngiery jak jeden organizm, doskonale zsynchronizowany we wspólnym rytmie, ruchu i wokalu. Wokaliści i tancerze pulsują energią jak wielkie bijące serce narodu, który krzyczy: „Nie zostawiamy w tyle swoich ludzi!”. Ten tłum naprawdę robi wielkie „bum” jak w refrenie jednej z piosenek. Warto tutaj wspomnieć o mocnych, wyrazistych kreacjach męskich: Generała Jaruzelskiego w wykonaniu Rafała Dziwisza oraz Jacka Kuronia w interpretacji Marcina Czarnika. Pierwszy uwodzi songiem, w którym zaprasza dziewczynę do kina, rzecz jasna do kina Moskwa na słynny Czas Apokalipsy. Dziewczyną jest oczywiście Polska. Rafał Dziwisz ma odważny, głęboki głos, którym po prostu hipnotyzuje! Drugi, Czarnik, jest czuły, pogubiony, rozchwiany wewnętrznie, z przejmującym, dramatycznym wokalem, który miałam już okazję słyszeć w Teatrze TVP w Królu Edypie Jacka Raginisa. Ale urzekli mnie również Antek Sztaba jako Aleksander Kwaśniewski i Wojciech Dolatowski jako Alfred Miodowicz. Solówka Kwaśniewskiego zachęcającego do zaufania jego politycznym propozycjom oraz popis Miodowicza w telewizyjnym pojedynku z Wałęsą to prawdziwe mistrzostwo świata! Oprócz tego chłopcy tworzyli chór stoczniowców i rewelacyjne „wrony” – Ericha Honeckera i Nicolae Ceauşescu - które spuściły się na scenę po linie i „krakały” w fantastycznej polifonii nad coraz bardziej bezradnym Jaruzelskim. Jestem pełna podziwu dla tych bardzo młodych aktorów, tak pełnych ekspresji i elastyczności. Tych twarzy nie da się zapomnieć!

Czy spektakl Katarzyny Szyngiery to rzeczywiście „pozytywny mit”, a więc lekka, łatwa i przyjemna operetka o odzyskaniu wolności? Niezupełnie. Jedna z ostatnich scen musicalu to symboliczne „wesele”, na którym w rytmie disco polo bawią się wszyscy, zarówno komunistyczni prominenci, jak ci, którzy za chwilę zmienią świat, i nawet nie zauważają, że wśród nich tańcuje najprawdziwszy Chochoł.  Z sufitu sypie się karnawałowe konfetti, a Jacek Kuroń śpiewa gorzki song nawiązujący do twórczości swojego imiennika Jacka Kaczmarskiego: czy teraz będzie tak jak w piosence o murach, której nikt nie dosłuchał do końca? Czy mury naprawdę runą, czy będą znowu rosły?

Wyszłam z teatru poruszona, pełna pytań i niepokojów, ale też nadziei. To jest kawał dobrego teatru, nasyconego treścią, oddziałującego na emocje i wyobraźnię widza. Teatru, jakiego szukam i coraz rzadziej udaje mi się znaleźć…

Jeśli miałabym jakieś „ale” to tylko jedno, ale dla mnie bardzo ważne: w tej Solidarnościowej opowieści nie ma ani słowa o Kościele. Zupełnie, jakby nie było prymasa Wyszyńskiego,  księdza Jerzego Popiełuszki czy Jana Pawła II i jego słynnych słów: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. TEJ ziemi”. A przecież Kościół – bez względu na to, co o nim myślą twórcy spektaklu i w ogóle większość twórców współczesnej kultury, a nawet większość społeczeństwa - zajmował się rozdawaniem zagranicznych darów potrzebującym, pomocą internowanym, dodawał otuchy wszystkim Gajkom, Kryśkom i Dankom, i nadziei ich walczącym mężom… To właśnie w kościołach organizowano wieczory poezji i koncerty, na które nie było miejsca w oficjalnej polityce kulturalnej państwa. Dlaczego więc to milczenie? Nie rozumiem. Czy w głównym nurcie polskiej kultury naprawdę musi być tak, że o Kościele albo źle, albo wcale?

Tym pytaniem zakończę. A 1989. Pozytywny mit bardzo polecam. Potrzebujemy mitów, żeby poradzić sobie ze skomplikowaną rzeczywistością.

PS. Wzruszyło mnie, że w czasie spektaklu dyrektor Głuchowski przez długą chwilę stał nieruchomo i z uwagą obserwował to, co się dzieje na scenie. Nie był w pracy. Był po prostu ze swoimi aktorami.



Fot. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

Link do teledysku promującego spektakl:

https://www.youtube.com/watch?v=16gg47PpvuU&t=3s