Powiew
COOL – tury
(Wesele, reż. Maja Kleczewska, Teatr im.
Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 16 i 17 marca 2024)
W moim mieście grają
aktualnie aż trzy inscenizacje najbardziej popularnego dramatu Stanisława
Wyspiańskiego. Poza spektaklem Mai Kleczewskiej - Wesele figuruje
w repertuarze Teatru Stu (reż. Krzysztof Jasiński) oraz w Narodowym Starym
Teatrze (reż. Jan Klata). Widziałam wszystkie, a także niejedno w swoim życiu
gdzie indziej – ba! – sama zrobiłam Wesele
z młodzieżą i nawet zdobyliśmy główną nagrodę na ogólnopolskim festiwalu
teatrów amatorskich.
Co można nowego
przekazać poprzez opowieść Wyspiańskiego o najsłynniejszym weselu
w dziejach polskiej kultury? Wiadomo, że wszyscy ze wszystkimi pili,
flirtowali, a potem romansowali po kątach, co bynajmniej nie wyeliminowało
społecznych podziałów wśród gości, że dużo gadali, a nic nie robili, że pod
wpływem alkoholu, a może także innych substancji psychoaktywnych, w drugim
akcie mieli zwidy obowiązkowo nawiązujące do narodowych kompleksów, traum i
mitologii, że Jasiek zgubił złoty róg, a Chochoł zaprzągł wszystkich do
psychodelicznego tańca, który być może trwa aż do dzisiaj…
Maja Kleczewska nie
sili się na oryginalność. Wydobywa z tekstu mistrza uniwersalną prawdę: o
tęsknocie za miłością w tłumie samotników, o naszych narodowych podziałach,
których się nie da zlikwidować w jeden suto zakrapiany alkoholem wieczór, o
koszmarach
z przeszłości dręczących naszą zbiorową wyobraźnię (zabory, rabacja galicyjska,
druga wojna światowa, ludobójstwa, mordowanie Żydów – wstrząsająca scena z
widmami i Rycerzem Czarnym w nieokreślonym mundurze, niekoniecznie hitlerowca,
ale też niekoniecznie polskiego żołnierza! – gwałty i poniżanie kobiet),
wreszcie – o tym najstraszniejszym widmie rzucającym cień na to nasze zbiorowe
„wesele”, prywatne wojenki, spory i rozgrywki polityczne, kolekcjonowanie lajków,
tańce, hulanki, swawolę: widmo nadciągającej wojny…
Nie ma tutaj jasnego
przekazu, kto ma rację i po czyjej stronie są twórcy spektaklu. W finale
pojawia się Chochoł umierający w konwulsjach, z wykrwawienia (rewelacyjna Kaya
Kołodziejczyk, autorka wspaniałej choreografii!). A to Polska właśnie.
Wychodzę z teatru z
mętlikiem w głowie, niepokojem, tysiącem pytań… Czy poturbowana
i zakrwawiona Rachel została zgwałcona czy urodziła? Jeśli ktoś ją skrzywdził,
to był to Poeta, czy jacyś oprawcy? Jeśli Poeta, to dlaczego w ostatnim dialogu
z Rachel (uwielbiam!), kiedy już wiadomo, że jest po wszystkim, Poeta płacze
jak dziecko, choć przecież Rachel odbija się od niego jak piłeczka, jak gdyby
był między nimi niewidzialny mur? Czy mocny, wprawiający widza w osłupienie
finał, w którym wpatrzeni w płonące domy weselnicy odchodzą powoli po podeście,
przez środek widowni, drogą przeznaczoną wcześniej jedynie dla widm, to
ostrzeżenie przed wojną światową, aluzja do wojny w Ukrainie czy obraz KAŻDEJ
zagłady?
Nie ma jednoznacznych odpowiedzi
i to jest właśnie siłą tego spektaklu. Mamy wyjść z teatru z niepokojem. Mamy
pytać samych siebie, czego się najbardziej boimy. Czy będąc na weselu w
bronowickiej chacie potrafilibyśmy rozmawiać ze wszystkimi gośćmi, bez robienia
różnic
i szufladkowania? Czy warto porywać tłumy do „czynu” i na czym to ma konkretnie
polegać? Czy można uniknąć pokazanego w spektaklu apokaliptycznego finału, a
jeśli tak, to co możemy robić poza piciem, flirtowaniem i spaniem?
W spektaklu
Kleczewskiej, podobnie jak w dramacie Wyspiańskiego, przeszłość przeplata się z
teraźniejszością i mroczną, zagadkową przyszłością, jawa ze snem, izba realna z
izbą „metafizyczną” (świetnie to zostało pokazane za pomocą prostej, rozsuwanej
scenografii Małgorzaty Szczęśniak, kontrastujących kolorów ścian i znakomitych
kostiumów Konrada Parola oraz świateł!), postacie realistyczne z
fantastycznymi. U Kleczewskiej jest trochę jak w ekranizacji Wesela Andrzeja Wajdy. Interakcje między
bohaterami nie dokonują się
w jakiejś drugiej izbie, gdzie poszczególne postacie wpadają, żeby złapać
oddech między jednym a drugim tańcem, lecz – w dużej części – mimochodem, podczas
zabawy. Widma mieszają się z gośćmi, nawet siedzą przy stole i konsumują
najprawdziwsze jedzenie! Zawsze taki realizm przeszkadzał mi w teatrze, bo lubię
umowność, skróty myślowe, przestrzeń dla wyobraźni. W tym wypadku ma sens.
Wychodzę z teatru nieco
zmęczona, bo brak przerwy w prawie trzygodzinnym spektaklu dał mi się we znaki
i trochę dłużyła mi się druga część, w której opadło tempo. Ale wychodzę także
wstrząśnięta. Warto było. Choćby dla sceny finałowej, która mnie sparaliżowała.
Cały czas powraca do mnie obraz wijącego się w konwulsjach Chochoła, zahipnotyzowanych
weselników sunących przez zamontowany na środku widowni podest, jakby oni też
zamienili się w widma, i ta projekcja multimedialna przedstawiająca płonące
miasto… Słyszę towarzyszącą tej scenie niepokojącą muzykę Cezarego
Duchnowskiego, z pobrzmiewającymi syrenami…
Mam także w pamięci
kilka wybitnych ról, które zostaną ze mną na długo, bo zapadły głęboko w serce…
Wernyhora w wykonaniu
ukraińskiej aktorki Anny Syrbu: zanim wejdzie na scenę, słyszymy jej przejmującą
wokalizę po ukraińsku. Nie rozumiałam słów, ale rozumiałam emocje: tęsknotę za
ojczyzną, smutek, złość i przerażenie spowodowane aktualną wojną. Tekst o
rozpuszczeniu wici i zwoływaniu ludu mówi bardzo intymnie, ale dobitnie, bez
patosu. Ubrana jest w prosty czarny płaszcz i spodnie przypominające spodnie od
munduru. Wernyhora Anny Syrbu nie jest legendarnym dziadem, wędrownym
śpiewakiem
z romantycznych ballad. To naznaczona przez wojnę kobieta. Może straciła na
froncie męża, może syna, może sama była w ogniu walk, może zniszczyli jej dom…
Byłam w Ukrainie zaledwie dwa miesiące, ale zdążyłam zobaczyć Pole Marsowe na
lwowskim Cmentarzu Łyczakowskim. Setki grobów żołnierzy, którzy zginęli w ciągu
ostatnich dwóch lat. Niektórzy bardzo młodzi. Przy grobach płaczące kobiety w
czerni, niektóre z małymi dziećmi… Śpiew Anny Syrbu przywołał tamten obraz. Jak
się wyraziła o swojej roli sama aktorka: Wernyhora jest wieszczem, którego nikt
nie słyszy.
Pozostałe Widma:
przerażający, groteskowy, Stańczyk (w tej roli sam dyrektor teatru), Hetman
Rafała Dziwisza, Widmo Adama Wietrzyńskiego, Rycerz Czarny Tomasza Wysockiego
wraz ze swoimi milczącymi ofiarami: grupą Żydów, których za chwilę ustawi pod
ścianą i rozstrzela…
Rachel Agnieszki
Przepiórskiej. To właściwie także widmo: zamordowanych podczas Zagłady i po
wojnie Żydówek, a może wszystkich bezbronnych, skrzywdzonych kobiet w historii i
aktualnie. Kobiet, którym w wyniku wojen, rewolucji i totalitaryzmów odbierano
godność, tożsamość, bliskich, domy… Rachel przypomina tutaj Kasandrę na chwilę przed
katastrofą. Owładnięta przez dar prorokowania woła coś w języku jidysz, ale
nikt jej nie słucha, nikt nie próbuje zrozumieć, nikt o nic nie pyta. Korowód się
zatrzymuje na krótką chwilę jak zepsuty mechanizm, goście są w konsternacji jak
podczas wejścia Rollisonowej na bal u Senatora, ale szybko wszystko wraca do
normy. Zabawa trwa. Brakuje mi trochę w tej postaci zróżnicowania, innych,
bardziej subtelnych odcieni, momentów czułości
i delikatności. Wtedy „efekt Kasandry” byłby silniejszy, oparty na kontraście. Ale
i tak Agnieszka Przepiórska skradła mi serce. To, co tutaj zaproponowała,
bardzo konsekwentnie wpisuje się w apokaliptyczną koncepcję spektaklu.
Radczyni Lidii
Bogaczówny. Aktorka w tej, wydawałoby się, niewielkiej roli zamyka barwną
opowieść o mieszczance, która nie może pogodzić się z faktem, że jej ukochany
siostrzeniec postanowił ożenić się z chłopką. Pojawia się na weselu w
zjawiskowej bieli, wyróżniającej się wśród gości, i w bajecznym kapeluszu z
ogromnym rondem. Aż się chce powiedzieć komplement, którego aktorki nie znoszą:
„Ślicznie wyglądałaś na scenie!”, ale ten wygląd tutaj jest uzasadniony i
znakomicie ograny przez aktorkę! Każda budowana przez Bogaczównę sytuacja,
zarówno na pierwszym, jak na drugim planie, jest niesamowicie plastyczna,
czytelna i zabawna: kiedy jeden z chłopskich weselników podaje jej rękę, a ona
potem długo wyciera sobie z obrzydzeniem dłonie, kiedy kurczowo trzyma swój
nieodłączny kapelusz, jakby się bała, że bez tego elementu garderoby jest
nikim, kiedy z przesadną dobitnością mówi: „Ja z Krakowa”.
Skoro już o kolorach
mowa, to wyróżnia się także Maryna (Agnieszka Judycka – Cappucino) w
oszałamiającej, czerwonej sukni, nie pasującej do młodej panny na wydaniu, jaką
była
w 1901 roku Maria Pareńska. Ta czerwień tutaj to coś więcej niż kolor: to
ogień, namiętność, pasja, tęsknota za miłością, w jaką wyposażyła swoją postać
aktorka. W scenie flirtu z Poetą (Mateuszem Janickim) dominuje właśnie partnerka.
Krwista czerwień jest jednak tutaj dla mnie także zapowiedzią tragicznego losu,
jaki spotkał Pareńską w 1941 roku. Została rozstrzelana we Lwowie przez
gestapo.
Nie sposób tutaj
pominąć młodych aktorów: Jaśka (Adama Wietrzyńskiego), Kaspra (Wojciecha
Dolatowskiego), Kaśki (Karoliny Kamińskiej), Zosi (Julii Latosińskiej),
Haneczki (Aliny Szczegielniak) – dynamicznych, barwnych, pełnych młodzieńczej
energii. Każda
z tych postaci ma swój niepowtarzalny charakter, świetnie się dopełniają i
kontrastują, ich po prostu widać na scenie! A stupor Jaśka w finale, gdy siedzi
nieruchomo wpatrzony
w umierającego Chochoła – Polskę to mistrzostwo świata!
Wreszcie last but not least: postać, która mnie
najbardziej poruszyła – Isia w wykonaniu Bożeny Adamek. W spektaklu
Kleczewskiej jest staruszką z demencją. Kruchą, bezbronną, przypominającą
dziecko… Isia w tej interpretacji to nie mała córka Gospodyni, lecz jej… matka.
Aktorka potraktowała swoją postać z
czułością, zaopiekowała się nią, tak, jak sceniczni partnerzy jej postacią. Isia
to – podobnie jak Wernyhora - prorokini, której nikt nie słucha. W hałasie
Wesela łatwo pominąć cichy głos kogoś, kto już jest poza głównym nurtem
wydarzeń. W czasach, kiedy zanika wielopokoleniowość w rodzinach i bliskie
relacje,
a w społeczeństwach przybywa starszych, samotnych ludzi, zepchniętych na
margines, oddawanych do domów opieki, którymi nie ma się kto zająć, taka
koncepcja postaci jest bardzo mocnym i wymownym przekazem.
Nie wszystkich
wymienię, ale tak naprawdę wszyscy stworzyli w tym spektaklu kreacje: cały
zespół jest jak jeden, pulsujący energią organizm.
Podsumowując: w Teatrze
Słowackiego powstało kolejne arcydzieło, które można scharakteryzować cytatem z
dramatu: „To, co było, może przyjść.” Cieszę się, że Maja Kleczewska stworzyła
świetny spektakl z szacunkiem do tekstu, bez udziwnień, publicystycznych „dopisków”,
wydobywając jego wielkość i złożone, boleśnie aktualne przesłanie.
Czy Chochoł się
wykrwawi na naszych oczach? Jeszcze nie jest za późno.
Zdjęcia pochodzą z materiałów teatru.