niedziela, 25 sierpnia 2019



Mówienie prozą...


DZIEWCZYNA W CZERWONEJ SUKIENCE

"- Raz… dwaaa… trzyyy… Szukam!

Gromada kilkuletnich dzieci z piskiem rozprysnęła się po ogrodzie przylegającym do budynku zakładu dla sierot sióstr dominikanek przy ulicy Witebskiej. Drobna dziewczyna, śmiejąc się głośno, biegała po trawniku. Jej małe stopy prawie nie dotykały ziemi. Długie, jasne włosy upięte w koronę wyglądały jak schwytane ukradkiem promyki słońca. Kilka drobnych piegów sprawiało, że nie można było oderwać wzroku od jej delikatnej twarzy, na której malowała się beztroska i czułość. I te oczy – duże, pełne naiwnego jeszcze zdziwienia, a zarazem smutku dojrzałej kobiety. Ogromne jak oczy jego matki.
Oczy, w których odbijało się niebo. 

- Bogusław…

Dziewczyna wyglądała niemal jak rówieśniczka tych dzieci. Przyczajoną dorosłość, która lada moment miała rozkwitnąć, zdradzały tylko dyskretnie zarysowane pod letnią sukienką - czerwoną w białe różyczki, z lekko rozchylonym kołnierzykiem - kobiece kształty.

- Synu! Jesteśmy na miejscu.
Mogła mieć najwyżej szesnaście lat.
- No, co tobie, dziecko?
Może siedemnaście…
- Bogusław! Wysiadamy.

Wyszedł z samochodu bezwiednie, jak gdyby nogi niosły go same, z całkowitym wyłączeniem woli. Jego głowę wypełniał dziewczęcy śmiech. Mocniejszy niż „Etiuda Rewolucyjna” Chopina.
…………………………………………………………………………
Stało się coś, co sprawiło, że Bogusław zgubił resztki swojej pewności siebie. Właścicielka czerwonej sukienki dziarsko szła w ich kierunku. Trzymała na ręku malutką, może dwuletnią dziewczynkę, która, gdy zobaczyła obcych ludzi, natychmiast wtuliła pyzatą buzię w słoneczne włosy opiekunki. I zacisnęła piąstki na białym, lekko rozchylonym kołnierzyku.

- Dzień dobry, jaśnie pani.
- Zosiu, tyle razy ci mówiłam, że nie jestem dla ciebie żadną jaśnie panią!
- Jakoś nie mogę się powstrzymać. Zwłaszcza, gdy widzę tę ogromną, czarną limuzynę z szoferem.

Oczy, w których odbijało się niebo, zaiskrzyły z trudem hamowaną potrzebą wypowiadania ciętych uwag. Bogusław patrzył na dziewczynę w pełnym podziwu osłupieniu. Na szczęście pani Antonina od lat znała Zosię i zaśmiała się serdecznie.
Tymczasem dziecko oderwało główkę od szyi pięknej opiekunki i zaczęło się niespokojnie wiercić. Czarne loczki małej i nienaturalnie duże oczy, o wiele ciemniejsze od oczu Bogusia - o których matka zawsze mówiła, że są jak dwa węgielki - nie pozostawiały wątpliwości, że dziewczynka jest Żydówką. Bogusław poczuł zimny dreszcz. Dobrze wiedział, co się dzieje z Żydami w okupowanych przez Niemców regionach Polski.

- Przyjechaliśmy do siostry Julii.
- Zaraz zawołam.
- Poznaj, Zosiu, mojego syna.

Zosia popatrzyła na niego przelotnie i bez większego zainteresowania. Zabolało go to. Przywykł do długich, powłóczystych spojrzeń, szeptów i śmiechów, a tymczasem pierwsza dziewczyna, która naprawdę mu się podoba, nawet nie próbuje go sobą zainteresować. I, o ironio, może właśnie dlatego od kwadransa wypełnia bez reszty jego myśli.
Mała Żydóweczka wychyliła się w jego stronę. Cofnął się mimo woli.

- Ja ciem do wujka! – oznajmiło dziecko kategorycznie.
- Nie ma pan wyjścia – oznajmiła Czerwona Sukienka i zabrzmiało to jak rozkaz.

Podała mu małą, która z błogim uśmiechem wtuliła się w marynarkę nowego opiekuna. Trzymał dziewczynkę niepewnie, lekko odsuwając głowę od jej policzka. Obie kobiety wybuchnęły śmiechem, od którego poczuł się nieswojo.

- Nie trzeba się tak bać. Ona nic panu nie zrobi.
- Ale JA jej mogę coś zrobić – w głosie Bogusia dało się słyszeć narastającą panikę.
- Na przykład co?
- Na przykład upuścić.
- Niech pan nie żartuje! Musiałby się pan bardzo starać.

Oczy, w których odbija się niebo, znów błysnęły drwiną.
Laluś, pomyślała Zosia, patrząc na jego wyprasowaną koszulę, idealnie dopasowaną marynarkę, lśniące buty i gęste, ciemne włosy, z których ani jeden nie układał się przypadkowo. Gdyby go wysłać na front, umarłby z frustracji. Bo tam nie można mieć czystych butów. Ciekawe, co by było, gdyby mała Salcia nagle postanowiła… Zosia uśmiechnęła się z satysfakcją do własnych myśli.
- Aaa! – Bogusław skoczył jak oparzony. Dziecko przestraszyło się i zaczęło płakać.
- Co się stało? – spytała Zosia. Odebrała małą z rąk eleganckiego gościa i natychmiast poczuła na brzuchu ciepło mokrych pończoszek. Próbowała zachować powagę, ale kąciki jej ust drżały.
Bogusław skrzywił się, jakby wypił szklankę niesłodzonego soku z cytryny. Mokra plama na atłasowej kamizelce bezlitośnie zdradzała, co było powodem zdegustowanej miny młodego hrabiego.
- Zosiu – odezwała się pani Antonina – daj mi małą.
- Ale… przecież pani się pobrudzi…
- Zosiu, mówisz, jakbym nigdy nie trzymała na rękach małego dziecka. Ta malutka jest po prostu rozkoszna. Biegnij po siostrę Julię!
Bogusław zaniemówił z wrażenia, wstydu i urażonej męskiej dumy. Doprawdy, życie przypomina czasem groteskę, pomyślał. Po co się dał matce namówić na tę kuriozalną wycieczkę. Jeszcze przed godziną wybijał na salonowym fortepianie akordy „Etiudy Rewolucyjnej”, jakby chciał w ten sposób wykrzyczeć swój protest przeciwko podłemu światu i Bogu, który sobie nic z tego nie robi, a teraz stoi na podwórku jakiegoś sierocińca prowadzonego przez zakonnice. W obsikanej kamizelce. Bezradny jak dziecko. I, co najgorsze: narażony na drwiący uśmiech najpiękniejszej dziewczyny, jaką kiedykolwiek widział."

(fragment mojej powieści Wszystko, co tutaj kochałam, która ukaże się w 2020 nakładem Edycji Św. Pawła)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz