poniedziałek, 29 czerwca 2020



Świątecznie…

Dzisiaj uroczystość dwóch niezwykłych mężczyzn, z dwóch różnych światów: jeden bez wykształcenia, z nic nie znaczącej, pogardzanej nawet przez Żydów Galilei, drugi – człowiek o szerokich horyzontach, ze świata wielu kultur, znawca nie tylko Prawa Mojżeszowego, ale kultury antycznej. Piotr i Paweł. Pierwszy papież, który w decydującym momencie się zaparł Jezusa,  i Apostoł Narodów, który jednak sam siebie nazywał poronionym płodem. Połączyła ich fascynacja Mistrzem z Nazaretu, choć spotkali Go w zupełnie różnych okolicznościach. I gwałtowny charakter. Obaj byli jak ogień, gotowi oddać dla Tego, komu uwierzyli, wszystko, nawet własne życie. I oddali, ale musieli do tego wewnętrznie dojrzeć.
Przyznam, że bliżej mi do Piotra niż do Pawła. Rozumiem ten jego naiwny entuzjazm: „Panie, życie moje oddam za Ciebie” (J 13, 37) i to zwątpienie, kiedy chodząc po jeziorze spojrzał na wodę zamiast na Jezusa, i zaczął panikować… Rozumiem, że stchórzył na placu przed pałacem arcykapłana, kiedy jego Mistrza osądzono… Rozumiem, że NIE ROZUMIAŁ… że wszystko wyobrażał sobie inaczej… I rozumiem, że zapłakał i miał odwagę wrócić, i powiedzieć: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” (J 21, 17). Piotr jest w tym wszystkim  tak bardzo nieidealny, że głęboko ludzki.
Pawła – gdybym go znała osobiście - to bym się trochę bała… Bałabym się tej jego surowości oraz irytującego antyfeminizmu, wręcz lęku przed kobietami. Tej szorstkości i braku czułości. Ale jego życie to piękna opowieść o radykalności nawrócenia. O tym, że jeśli spotykasz Boga, to otrzymujesz wszystko, co ci potrzebne do szczęścia: poczucie sensu, spełnienia i odpowiedzi na nurtujące cię pytania. Już nie musisz niczego szukać i nie potrzebujesz dowodów. Bo jest dokładnie tak, jak w słynnym powiedzeniu św. Augustyna (człowieka o bardzo „Pawłowej” historii nawrócenia): „Niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie.” Paweł, kiedy spotkał Jezusa podczas słynnej podróży do Damaszku… oślepł. A potem przejrzał na nowo i widział rzeczywistość zupełnie inaczej: oczami Jezusa. Ale i on nie był wolny od zmagania. Prosi Jezusa, żeby mu zabrał jakiś (nie wiemy jaki) powracający grzech, „oścień dla ciała”, coś, co go straszliwie musiało upokarzać, i słyszy: „Wystarczy ci mojej łaski, moc bowiem w słabości się doskonali” (2Kor 12, 9). I to Pawłowe zmaganie jest mi bardzo bliskie… Wreszcie to właśnie Paweł pisze najpiękniejsze teksty o miłości poza, oczywiście, Pieśnią nad Pieśniami: Hymn o miłości (1Kor 13) i fragment, do którego wracam, gdy mi ciężko:
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane:
Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień,
uważają nas za owce przeznaczone na rzeź. Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym.” (Rz 8, 35 – 39).

Początek formularza
Piotr i Paweł. Nieidealni żołnierze Jezusa, których życie jest Bożym arcydziełem. Bo zaufali. Bo dali się Jezusowi oślepić Jego światłem. Bo poszli Jego drogą – trudną, ale najlepszą z możliwych.

niedziela, 21 czerwca 2020




Powiew COOL - tury

Szafa pełna tajemnic
(Ałbena Grabowska, Stulecie Winnych, Zwierciadło 2015)

Są takie powieści, których się nie czyta, lecz do których się wchodzi jak do wielkiej szafy z mnóstwem szufladek, zakamarków i przegródek. Odkrywanie tych szufladek jest dla czytelnika największą frajdą. Tak właśnie jest z trylogią Ałbeny Grabowskiej Stulecie Winnych: Ci, którzy przeżyli (tom I), Ci, którzy walczyli (tom II) i Ci, którzy wierzyli (tom III). Do przeczytania książki zachęcił mnie – jakże to banalne! – serial emitowany w TVP1. Nie żałuję jednak ani jednej chwili spędzonej z tą książką! Powieść Grabowskiej  zaczyna się jak u Hitchcocka: od trzęsienia ziemi. Co prawda nie całej Ziemi, lecz niewielkiego skrawka ziemi w gospodarstwie przeciętnej chłopskiej rodziny w podwarszawskim Brwinowie, i nie chodzi o zjawisko atmosferyczne, lecz o rodzinną katastrofę. Oto mamy 26 czerwca 1914 roku. Data dzienna jest ważna, bo będzie się jeszcze pojawiać kilka razy w powieści. Młoda małżonka Kasia Winna rodzi bliźniaczki: Anię i Manię. W ogromnych męczarniach, bo poród jest z powikłaniami. Ania jest źle ułożona i przychodzi na świat właściwie dopiero następnego dnia. Matka niestety umiera. A potem wybucha pierwsza wojna światowa, którą „zapowiedziała” nowo narodzona Ania: młoda piastunka odkrywa, że dziecko ściska w rączce… małą kulę od pistoletu. Chwilę potem świat dowiaduje się o zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda i jego małżonki, co, jak wiadomo, ma daleko idące skutki historyczne…
Opowieść o trzech pokoleniach bliźniaczek przychodzących na świat w rodzinie Winnych w pełni zasługuje na miano sagi i tutaj mam skojarzenia z Anią z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery (do której w jednym momencie autorka wyraźnie nawiązuje), Jeżycjadą Małgorzaty Musierowicz, gdzie przynajmniej jeden tom, Kalamburka, również opisuje najnowszą historię Polski, czy powstałą w tym samym czasie co powieść Grabowskiej tetralogią Marii Paszyńskiej Owoc granatu, w której także opisane są losy bliźniaczek i ich rodzin na tle II wojny światowej, komunizmu, ciekawej i nietypowej rzeczywistości emigracyjnej i naszych najnowszych dziejów (bardzo polecam!).
W fabule Stulecia Winnych pojawia się cała galeria postaci w różnym wieku, różnego stanu, o bardzo różnych charakterach. Postaci zmagających się z niełatwą rzeczywistością historyczną, a przede wszystkim – z samymi sobą. Postaci nieidealnych. Postaci ulegających namiętnościom, ale także świadomych, czym jest miłość, honor i poświęcenie. Dlatego prawdziwych. I tutaj właśnie jest to „wejście” do szafy pełnej tajemniczych drzwiczek, zakamarków i szufladek: poprzez postać. Bo każda z nich ma coś ważnego i ciekawego do opowiedzenia, każda przeżywa jakiś osobisty dramat, każda musi ustosunkować się do rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć, a tym samym dokonywać trudnych wyborów moralnych. I każda wybiera trochę, a czasem – całkiem inaczej. I dlatego podróż po świecie Winnych jest tak fascynująca. Ciekawe tu jest wszystko: sposób, w jaki autorka maluje bohaterów – zwłaszcza kobiety – z ich wyrazistością, nieoczywistymi decyzjami życiowymi, zróżnicowaną gamą uczuć i wewnętrznym pięknem. Imponujące tło historyczne, które – zgodnie z tytułem – obejmuje stulecie: lata 1914 – 2014, a więc jesteśmy świadkami dwóch wojen, narodzin stalinizmu w Polsce, strajków studenckich w 1968 (jest wzmianka nawet o słynnych Dziadach Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym, w których jedna z bohaterek, aktorka z zawodu, gra Ewę), grudnia 1970 w Gdańsku, stanu wojennego, przemian w 1989 roku, a nawet… sposobu funkcjonowania pruszkowskiej mafii w latach 90. XX wieku. Ostatni tom: Ci, którzy przeżyli, opowiada o czasach, które sama pamiętam – pojawia się peerelowskie przedszkole z reżimem przyprawiającym dzieci o wymioty, pierwszy komputer o wdzięcznej nazwie Atari, łóżka polowe z „zagranicznym” towarem na Dworcu Centralnym w Warszawie, wielkie jak cegły i niedostępne dla zwykłych śmiertelników telefony komórkowe, praca marzeń czyli asystentka szefa korporacji, serial Dynastia i teleturniej Koło Fortuny, które sprawiały, że pustoszały ulice… Opowiadające o tym wszystkim rozdziały czytałam nie bez wzruszenia.
Wzruszenie zresztą towarzyszyło mi przez całą lekturę. Autorka nadaje metafizyczny sens rzeczom całkiem - wydawałoby się - zwyczajnym. Oto pierwszy dzień wakacji 1984 roku. Cała rodzina Winnych zebrała się przy stole na uroczystym obiedzie z okazji zakończenia roku szkolnego:
Tamtego lata wszyscy siedzieli przy wspólnym stole po raz ostatni.
- Wszystko się zmienia – powiedziała wtedy Julia, patrząc na jabłonkę – dziczkę, która dawała przez czterdzieści lat owoce na szarlotkę, a którą niespełna miesiąc wcześniej powalił wiosenny piorun.
- Tak musi być – powiedziała babcia Ania i spojrzała na nią tak, jakby rozumiała, co się właśnie w Julii życiu zaczyna dziać.
- Nie walcz z tym, moja kochana… Tak ma być…
Powieść o Winnych dzieje się w dwóch planach: ziemskim i nadprzyrodzonym. Przy czym ten ostatni jest ukazany w sposób bardzo delikatny i nienachalny. To dar przewidywania przyszłości, który posiada Ania. To „głos bestii”, który każe złym ludziom przyczyniać się do śmierci innych ludzi podczas wojny. To anioły, które towarzyszą trójce nowo narodzonych dzieci w pruszkowskim szpitalu w 1971 roku. Jeden z nich nie pozwala swojej podopiecznej umrzeć: Anioł pracował ciężko, ciągnął dziecko w stronę życia sekunda po sekundzie, minuta po minucie, szepcząc, że ma ono w życiu do spełnienia bardzo ważną misję i dlatego bezwzględnie musi przeżyć. To wreszcie duchy zmarłych, które przychodzą do bliskich im żywych na jawie lub we śnie.
Trochę mi brakuje w tej historii Boga. Jego ziemscy przedstawiciele nie są przedstawieni zbyt pozytywnie. Pozbawiona ludzkich odruchów przełożona brwinowskiego klasztoru sióstr zajmujących się osieroconymi dziećmi nie wzbudza czytelniczego zaufania. Podobnie dysfunkcyjna rodzina Jeremiego Wiśniewskiego, w której panuje bieda i zaniedbanie, ale wieczorem wszyscy – pod wodzą apodyktycznego ojca – klękają do różańca. Sympatię budzi jedynie przedstawiciel rodziny Winnych, ksiądz Ignacy, który jednak podczas powstania warszawskiego wdaje się w romans z piękną sanitariuszką. I pewnie takie sytuacje się zdarzały, ale podczas tego samego powstania nie brakowało przecież księży DO KOŃCA zakochanych w Chrystusie i oddających za Niego życie…
Bóg jest więc w Stuleciu Winnych obecny, choć nieoczywisty. Przewija się przez nie oszczędzającą bohaterów historię, skłaniając ich do tego, żeby mimo wszystko wierzyli, kochali, nie tracili nadziei, wybierali dobro, nawet, gdyby ich to drogo kosztowało… W jednej z ostatnich scen sagi nestorka rodu, babcia Anna Winna, zostaje zaproszona do brwinowskiego gimnazjum jako świadek dwóch wojen. Kiedy doszłam do tego momentu, z zapartym tchem czekałam, co stuletnia kobieta - która przecież straciła matkę przy porodzie, musiała uciekać z rodziną przed carską (jeszcze) armią, z narażeniem życia prowadziła podczas okupacji tajne komplety i adoptowała żydowską dziewczynkę, przeżyła wydarzenia z 1968 i 1970 roku oraz stan wojenny - przekaże współczesnym kilkunastolatkom. Słowa babci Ani są proste i przez to poruszające: W obliczu zagrożenia każdy pokazuje prawdziwą twarz. Niezależnie od tego, czy zagrożenie to niezapowiedziana klasówka, czy wywózka na Syberię. I to jest najważniejsze przesłanie powieści: Winni nie są bez winy - jak każdy z nas - ale KOCHAJĄ. I każdy z nas też jest zaproszony do miłości w takiej rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć. Bo żadna rzeczywistość, nawet najbardziej ekstremalna, nie zabije naszej miłości, jeśli postanowimy ją ocalić.
Czekam na kolejny sezon telewizyjnego serialu, ale to, co mnie naprawdę urzekło, to powieść. Ja jeszcze do tej szafy wrócę, żeby odkryć na nowo wszystkie jej zakamarki…

Niedzielnie…

Nie bójcie się ludzi! (…). Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie w świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach (…). Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież bez woli Ojca waszego żaden z nich nie spadnie na ziemię. U was zaś policzone są nawet wszystkie włosy na głowie. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli.  (Mt 10, 26 – 31).

Ten czerwiec jest dla mnie chyba najtrudniejszym czerwcem, jaki pamiętam. Nie mogę robić tego, czego kocham najbardziej: teatru. Musiałam zrezygnować z pięknych planów, jakie miałam nie tylko na ten miesiąc, ale na całą wiosnę 2020. Tęsknię za moją młodzieżą. Epidemia trwa i ciągle trzyma nas w niepewności. W Kotlinie Kłodzkiej od dwóch dni zagrożenie powodziowe. Tymczasem Jezus przemawia do mnie dzisiaj z czułością. Daje po raz kolejny nadzieję: mnie i tobie.
Słyszę: nie bój się, skoro nawet wróbel jest dla mnie ważny, to tym bardziej ty i twoje życie. To, co Bóg mówi do mnie w ciszy, mam rozgłaszać dalej. Mam dzielić się z innymi słowem nadziei, chociaż czasami tak bardzo mi jej brakuje. Bo Bóg mówi ważne słowa: „kocham cię, człowieku”. „Jestem przy tobie”. „Nie zostawię cię samego z twoim lękiem i niepewnością jutra”. „Jesteś dla mnie ważny, tak ważny, że oddałem za ciebie życie.”
Bóg mówi do mnie i do ciebie nawet W CIEMNOŚCI, a więc wtedy, kiedy rozsypuje się nam nasz własny, pracowicie zbudowany świat. Może właśnie wtedy mówi najbardziej… Może właśnie wtedy mówi to, co najważniejsze: zaufaj Mi, Ja cię przeprowadzę prze tę ciemność.

czwartek, 11 czerwca 2020




Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Niewypita herbata i igła w stogu siana czyli medytacje o Siostrze Julii

Może zostałaby matką generalną. Albo wspaniale rozwinęła działalność w Zakładzie Specjalnym „Caritas” w Kielcach, Broniszewicach czy Mielżynie… A może zostałaby uwielbianą przez dzieci katechetką. Może nawet mnie by się jeszcze udało ją spotkać jako stuletnią staruszkę…
- Siostro Julio, zrobić siostrze herbatę? – zapytałabym tak zwyczajnie, bez naznaczonego beatyfikacją patosu, jak się pyta każdą starszą siostrę. I może przez chwilę bym posiedziała, w małym pokoiku pachnącym lekami, żeby wysłuchać kolejnej opowieści z czasów wojny i przedwojny… Może zasnęłaby w połowie swojej historii, nie do końca zrozumiałej dla kilkadziesiąt lat młodszej postulantki, zanurzając się w świat ze starych, wyblakłych fotografii, który przeminął wraz z wrześniowym warkotem niemieckich bombowców i odgłosem ciężkich butów sowieckich żołnierzy…
Nie wypiłyśmy tej herbaty. Nie miałam okazji siedzieć z głową opartą na poręczy jej fotela. Siostra Julia Rodzińska wybrała coś zupełnie innego. Po ludzku – śmierć. W perspektywie wieczności – życie, którego nikt już nie jest w stanie odebrać. Po ludzku – bezsensowne pójście do umierających na tyfus, którym i tak nie można było pomóc. W perspektywie wieczności – wskazanie im drogi do wolności. Drogi naznaczonej miłością. Siostra Julia zmarła w lutym 1945 w obozie koncentracyjnym Stutthof. Tuż przed zakończeniem wojny. Została włączona przez Jana Pawła II do grona Męczenników II wojny Światowej. Wspomnienie tych błogosławionych wypada właśnie dzisiaj: 12 czerwca. Siostra Julia jest idealną patronką naszego pandemicznego strachu i niepewności. Zdecydowała się być przy tych, którzy też odczuwali paraliżujący lęk, a do tego jeszcze przerażającą samotność, skazani na powolną śmierć z głodu, wycieńczenia i gorączki w baraku zwanym umieralnią. I niektórzy wyzdrowieli. Dzięki Siostrze Julii odzyskali nadzieję i wolę życia…
- Oni już niczego nie potrzebują – mówi jedna z bohaterek mojej powieści o siostrze Julii Niebo w kolorze popiołu, współwięźniarka obozu koncentracyjnego w Stutthofie, kiedy dowiaduje się, że ta zamierza iść do „umieralni”.
- Nieprawda. Potrzebują nadziei. Potrzebują uwierzyć, że jest coś więcej niż brudny materac i nicość – odpowiada siostra Julia i idzie na pewną śmierć, wyposażona tylko w różaniec i blaszany kubek z wodą. A może nawet i bez tego, bo w końcowej fazie istnienia obozu brakowało dosłownie wszystkiego. Zaniosła tam siebie samą. Na wieczne nieoddanie. Oto co uczyniłam, sługa pokorna: wszystko złożyłam na ofiarę Bogu żywemu, a gdy już mi nic nie pozostało, siebie samą złożyłam w darze – głosi wzruszająca antyfona na wspomnienie świętej Łucji, młodej męczennicy z zupełnie innych czasów. Te słowa mogłyby równie dobrze dotyczyć siostry Julii.
Nie mam pojęcia, czy akurat tak wyglądała rozmowa siostry Julii z więźniarką. Może zupełnie inaczej, a może wcale jej nie było. Może siostra Julia wymknęła się ze swojego bloku o świcie, bez pożegnania, żeby nikt jej nie zatrzymywał. Nie pozostawiła po sobie żadnych wspomnień, zapisków, nawet listów. Wszystko pochłonęła wojna. A może sama siostra Julia zadbała o to, żeby nie ocalały żadne materialne ślady jej obecności na tym świecie. Bo miłość się nie narzuca. Wymyka się niepostrzeżenie, o świcie, żeby czuwać z różańcem przy umierającym. Uśmiecha się przez łzy. Oddaje ostatni kawałek chleba komuś bardziej głodnemu. Wie, kiedy przytrzymać dłoń kogoś, kto z rozpaczy chce się rzucić na druty, w taki sposób, żeby odzyskał chęć do życia. Klęczy na drewnianej pryczy, a wraz z nią tłum więźniarek, i nie zrywa się, spłoszona, gdy do baraku wbiega rozwścieczona funkcyjna…
Ktoś mnie niedawno zapytał, dlaczego o Maksymilianie Kolbe słyszał cały świat, a o siostrze Julii prawie nikt. Nie wiem. Może dlatego, że jedni święci są po to, żeby wykrzyczeć dobro, pokazać, że jest go więcej niż myślimy, a inni po to, żeby przejść przez życie w ciszy, zostawiając po sobie tylko blaszany kubek. I kogoś niespodziewanie ocalonego, dla kogo ten kubek stał się symbolem nadziei, jak miedziany wąż dla Izraelitów na pustyni. Bo kiedy siostra Julia podała mu w nim odrobinę wody z roztopionego śniegu, odzyskał poczucie godności i uwierzył, że warto żyć.
Pewien mój znajomy jest zafascynowany postacią Clausa von Stauffenberga, oficera Wehrmachtu, który zorganizował zamach na Hitlera. Zamach dla Stauffenberga skończył się tragicznie, a Hitler przez kilka kolejnych lat miał się całkiem dobrze. Jak cała III Rzesza. Zło wydawało się niezniszczalne. Spytałam znajomego, czy warto było. I jakie to miało znaczenie w kraju, gdzie prawie wszyscy stali po tej drugiej stronie… Tak – powiedział – To była igła w stogu siana. Ale nas interesuje przecież IGŁA, a nie SIANO.
I może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego dobro jest tak mało widoczne. Dlaczego, po ludzku patrząc, wypada jakoś blado przy krzykliwym, jaskrawym i błyszczącym jak reklamowa ulotka złu. Dlaczego wydaje się, że tak łatwo je stłamsić. Bo dobro umie sięgać wzrokiem daleko, za horyzont. Tam, gdzie jest to, co niezniszczalne. I kiedy kopka siana spłonie, ta mała, stalowa igła pozostanie. Ogień ją tylko zahartuje.
PS. Wierzę, że tę herbatę jednak z siostrą Julią wypijemy. Za Horyzontem.




Powiew COOL - tury

Nieupieczone bułki i wędrówka do własnego serca
(Henryka Paśnik, ks. Arkadiusz Paśnik, Obietnica, Edycja Świętego Pawła, 2014)

Znów zasypiam, śnię głód, którego „tam” doświadczyłam. Przybiera on postać szkaradnych zwierząt, które przeraźliwie wyją. Skradają się jak głodne hieny i krążą wokół, zamykając mnie w śmiertelnym kręgu (…). Już nie zasnę tej nocy. Będę do świtu palić światło, będę czytać, będę się modlić. Będę złościć się na samą siebie, że po sześćdziesięciu latach wciąż boję się ciemności – pierwsze akapity książki ks. Arkadiusza Paśnika i jego babci, Henryki Paśnik, Obietnica porywają czytelnika w niezwykłą podróż. Jest to wędrówka w czasie, przestrzeni, ale też ta najtrudniejsza: w głąb siebie. Bohaterka Obietnicy musiała raz jeszcze wrócić do traumatycznych przeżyć z młodości. Stanąć oko w oko z własnym strachem. A ja od razu zadaję sobie pytanie: z czym ja muszę się zmierzyć? Co jest moją „hieną”, która nie pozwala mi zasnąć? Czego się boję? W jaką podróż muszę wyruszyć, żeby ten lęk pokonać?
Bardzo byłam ciekawa tej lektury – nie dość, że autorem jest ksiądz (a nie mamy do czynienia z dziełem teologicznym), to jeszcze książka została wydana w „mojej” Edycji Świętego Pawła. Wydawnictwie, które – nie ukrywam - bardzo lubię. W dodatku niedawno czytałam sagę Marii Paszyńskiej Owoc granatu – powieść, która mnie zachwyciła, a porusza dokładnie tę samą tematykę. Od razu w mojej głowie „uruchamiają” się oczywiście też takie tytuły jak Inny świat Gustawa Herlinga – Grudzińskiego czy – wspomniany zresztą przez Paśnika – Archipelag Gułag Aleksandra Sołżenicyna.
Do jakiego gatunku literackiego mogłabym zaklasyfikować Obietnicę? Trudno mi powiedzieć. Styl autorów przypomina momentami prozę poetycką (pociąg „śpiewa”, czas „leniwie kapie minutami”), czasem zwięzły, plastyczny reportaż, ale w tekście są także elementy dziennika, listy i krótkie noty biograficzne. Można więc Obietnicę zaklasyfikować do literatury faktu. Opowiada o przeżyciach babci autora, Henryki Paśnik, z domu Świderskiej, która w wieku zaledwie 16 lat wraz z rodziną została zesłana na Syberię z rodzinnej wsi Andrzejówka na Wołyniu. Nie zdążyła nawet upiec bułek dla mamy, która akurat pojechała w odwiedziny do najstarszej córki. I wtedy właśnie przyszli ONI. Rodzina Świderskich miała 45 minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Nieludzka podróż trwała kilka miesięcy. Czekanie na przesiadki przeciągało się do trzech tygodni, często na mrozie i śniegu. Matka po powrocie nie zastała już nikogo… Obietnica jest tak naprawdę dwugłosem: dialogiem babci – bohaterki reportażu – i wnuka, jego autora. Jest także „rozmową” dwóch epok: okrutnej rzeczywistości sprzed siedemdziesięciu lat i współczesności. Z pozoru bardzo odległych. Czy na pewno? Opis Moskwy A.D. 2013 z ulicznymi kuglarzami w roli Lenina i Stalina jako turystycznej atrakcji pozostawia wiele wątpliwości…
Pierwsza część tekstu to wspomnienia Henryki: zwięzłe, mocne, wstrząsające. Opisuje przerażające warunki, jakie panowały w bydlęcych wagonach. Skalę głodu, która każe człowiekowi jeść dosłownie wszystko. Matkę, której zmarło w drodze niemowlę i nie chciała wyrzucić ciała dziecka z wagonu. Inną matkę, której w łagrowej lepiance zmarła córka i wsadziła dziewczynę do kotła z wrzącą wodą, powtarzając w obłąkańczym zwidzie, że trzeba ją tylko trochę ogrzać… Bohaterkę trzyma przy życiu poczucie odpowiedzialności za młodsze rodzeństwo, którym się musi opiekować. Syberia staje się miejscem, gdzie Henia przeżywa najpiękniejsze lata młodości. Widzi bestialstwo Sowietów, ludzi traktowanych jak rzeczy, śmierć przyjaciół, wreszcie także śmierć ojca, któremu obiecuje nad mogiłą, że po niego wróci – stąd tytuł wspomnień. Nie było jej dane. Tytułowej obietnicy może dotrzymać dopiero wnuk Henryki: ksiądz Paśnik. Ale Henryka przeżywa też w syberyjskim piekle to, co powoduje, że ma siłę żyć i nie traci nadziei: zakochuje się w Grigoriju Oganisjanie, Armeńczyku zesłanym z rodziną do Kazachstanu. Są równolatkami. Szybko biorą ślub, oczywiście cywilny, bo nie ma tam żadnego księdza. Szczęście nie trwa długo - Henryka ma wybór: wrócić do Polski bez ukochanego albo zostać na zawsze w Kazachstanie, narażając siebie i dziecko, które ma się narodzić, na fatalne warunki życia i niedożywienie. I wiedząc, że już nigdy nie zobaczy kraju. Wybiera powrót do ojczyzny…
Kiedy czytam takie opowieści, to zawsze się zastanawiam, co ja bym wybrała. Wojna to czas, kiedy żadna decyzja nie jest dobra. Każda pozostawia jakiś ból i stratę.
Ale to jeszcze nie koniec tej historii. Jej druga część to zupełnie inna podróż: wnuka Henryki. Jedzie kilka tysięcy kilometrów, żeby spełnić obietnicę swojej babci i dowiedzieć się, jakie były dalsze losy Grigorija. Ta sama trasa. Też pociąg, który podobnie trzęsie i „śpiewa” jak kilkadziesiąt lat temu. Nawet tory w Rosji szersze – jak wtedy. Tyle że wagony nie bydlęce, a sypialne. Że pasażer jest podróżnym, a nie więźniem. I ma zapas chleba, którego mu nie zabraknie… Ta druga podróż – podróż wnuka – jest wędrówką do własnego serca. Poszukiwaniem tożsamości. Spotkaniem z tymi, którzy są już po drugiej stronie życia. Obietnica Paśników byłaby niepełna bez tej drugiej, współczesnej części, która pokazuje wstrząsającą opowieść o Sybirakach z innej, duchowej perspektywy.
Obietnica to książka, którą się pochłania błyskawicznie ze względu na wartki, plastyczny styl narracji. Ale długo zostaje w sercu. Pozostawia czytelnika nienasyconego, oszołomionego, z mnóstwem pytań, które można powtórzyć za autorami wspomnień: jaki jest sens cierpienia? Dlaczego niektórzy ludzie ocaleli – czy właśnie po to, żeby złożyć świadectwo? Czy wojna ma swój koniec w psychice tych, którzy przeżyli? Czy należy domagać się bezdusznej sprawiedliwości? Dzielić ludzi na Kainów i Ablów? Co zrobić z pamięcią, która ciągle daje znać o sobie?
Ciekawe są też refleksje autora dotyczące jednostkowego losu w bezdusznych trybach historii: Gdybam sobie. Jeśli nie wywieźliby babci do Kazachstanu, nie poznałaby mojego dziadka Grigorija Oganisjana, który również dzielił los zesłańca, przesiedleńca z Armenii. Wówczas nie byłoby mojej mamy. Jeśli nie byłoby mojej mamy, nie byłoby i mnie. Gdyby nie wywieźli babci z Wołynia w 1940 roku na Sybir i do Kazachstanu, co stałoby się  z nią i całą rodziną podczas rzezi wołyńskiej w 1943 roku?
Warto wyruszyć w drogę z księdzem Paśnikiem i odnaleźć w tej książce cień własnej opowieści. Bardzo polecam!




Świątecznie...


BOŻE CIAŁO

Twoja cześć chwała
wypływa z kościoła
cała w kolorowych dzwonkach
płatkach kwiatów tańczących jak motyle

Twoja cześć chwała
jest dziewczynką
o cienkich warkoczykach
i oczach które jeszcze umieją się dziwić
Twoja cześć chwała
idzie rozgrzaną ulicą
mija zamknięte sklepy
samochody przysypane czerwcowym pyłem
puste liceum
które wypuściło przez otwarte okna
kolejny rok szkolny
a razem z rokiem szkolnym
duże dziewczynki
o oczach w których umarło zdziwienie
dziewczynki które już nie sypią kwiatów

Twoja cześć chwała
jest samotną kobietą
z dzieckiem
które krzyczy
z rozpaczy
bo nie ma smoczka
lodów
taty

Twoja cześć chwała
śpiewa i dzwoni
ludziom chowającym się
w bramach
z podkulonymi ogonami niewiary

Twoja cześć chwała
jest starcem
na którego nikt nie zwraca uwagi
z bólem zginającym kark
prawie do ziemi
przed małym krążkiem
niebiańskiej bieli

A czas zastyga
dzwoni i śpiewa
piosenkę o miłości
co wyszła na ulicę
szukać człowieka

(Kłodzko, 20. 06. 2019)


środa, 10 czerwca 2020



Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY – ZAPISKI PANDEMICZNE. Koronamatura

Przyszło mi siedzieć na rozszerzonym polskim w nie swojej szkole. Oczywiście po przepisowej dezynfekcji rąk, w ciasnej maseczce i denerwujących mnie niemiłosiernie rękawiczkach, które mi od razu popękały. Nie byłabym jednak sobą, gdybym przejmowała się takimi drobiazgami i nie zainteresowała się tematem, a później także nie zrobiła małego wywiadu środowiskowego wśród maturzystów…
Temat wymarzony: fragment eseju Bożeny Chrząstowskiej Prawda i „zmyślenie” literackie. Trzeba się ustosunkować do problematyki tekstu. Wyobraźnia zaczyna mi dryfować w stronę Szekspira, Goethego, narodowych wieszczów, a potem puszcza się galopem w świat Witkacego. Gombrowicza, Schulza, Mrożka…
Oczami wyobraźni widziałam już wyspę Prospera z Burzy Szekspira, Noc Walpurgii w Fauście, Świteziankę uwodzącą Młodzieńca i topiącą go podstępnie w odmętach jeziora Świteź. Fantastyczne zakamarki przypominające portal do alternatywnego, fascynującego świata w Sklepach cynamonowych Schulza. Tygrysa w wannie w Męczeństwie Piotra Oheya Mrożka… Zobaczyłam świat, w którym zamieszkałam jeszcze jako dziecko. Świat, który mnie ukształtował. Świat, który stał się moim drugim domem…
O czym tymczasem pisali abiturienci? No cóż. Królował Wiedźmin i Harry Potter. Jedna młoda dama wspomniała o Igrzyskach śmierci. Kilka osób o obejrzanych filmach, przywołując ich fabułę w sposób dość przypadkowy, czasem nawet bez podania tytułu, bo nie pamiętali. Jeden młodzieniec – uwaga! – o Spidermanie. W technikum. Dwudziestolatek! Dodajmy, że jeśli gdzieś pojawiła się (epizodycznie) Lalka, to z określeniem: „KSIĄŻKA Bolesława Prusa”. Jak gdyby pojęcie powieści było jakimś egzotycznym wyrazem zapożyczonym z języka suahili i nieznanym powszechnie w naszym kręgu kulturowym.  
Wiedźmina jeszcze mogę im wybaczyć. Zakochałam się w prozie Sapkowskiego dwa lata temu za sprawą mojego ucznia. Piękne pole do popisu: Cintra, Nilfgaard, świat elfów, driad, potworów – całe to zróżnicowane „sapkowskie” uniwersum! A do tego jeszcze wycieczki w czasie i przestrzeni, kilka poziomów fabuły, nawiązania do innych utworów literackich zgrabnie wplecione w narrację. Balsam dla czytelniczej duszy. Szkoda tylko, że maturzyści (przynajmniej na moim egzaminie) wybrali trzy postacie: Wiedźmina, Yennefer i Ciri, i właściwie je tylko wymienili, opatrując każdą z nich zdawkowym komentarzem. Ktoś tam jeszcze nawiązał do serii gier komputerowych o bohaterze Sapkowskiego.
Przeraziło mnie ubóstwo wiedzy humanistycznej maturzystów, którzy przecież zdecydowali się na ROZSZERZONY polski. Bo prawdopodobnie ta opcja wydawała się najprostsza. Bo nie mieli innego pomysłu. Bo zabrakło czegoś, co jest siłą napędową życia, KAŻDEGO życia: pasji.
I pewnie z tą smutną refleksją zakończyłabym ten dzień, gdyby nie moi maturzyści z grupy teatralnej Dzikie Koty. Kiedy rozmawiałam z nimi wieczorem, to byli szczęśliwi z powodu tematu, jaki pojawił się na podstawowym polskim: „Jak wprowadzenie elementów fantastycznych do utworu wpływa na przesłanie tego utworu? Rozważ problem i uzasadnij swoje zdanie, odwołując się do podanych fragmentów Wesela, do całego dramatu Stanisława Wyspiańskiego oraz do wybranego tekstu kultury.” Cieszyli się, bo pamiętali całe frazy z utworów Mickiewicza dzięki Balladzie o Mistrzu i Wesela - dzięki adaptacji tego dramatu. Pewien absolwent, a mój dawny aktor, stwierdził, że ja chyba mam „wejścia” w CKE. Na dobranoc otrzymałam jeszcze wiadomość na Messengerze od Radczyni z naszego Wesela: „SIOSTRO!!! Ja muszę siostrze podziękować, bo na maturze z polskiego była rozprawka z Wyspiańskiego i zadanie z Pana Tadeusza… Dzięki przedstawieniom wiedziałam, o czym jest Wesele, i myślę, że rozprawka wyszła mi nawet dobrze… Tak więc siostra jest moją bohaterką od dzisiaj. DZIĘKUJĘ!!!”.
I to są właśnie te momenty, które mi nie pozwalają tracić nadziei. Każą wierzyć w młodzież. I w sens tego, co wspólnie robimy. Warto żyć, tworzyć i nie dać się pandemicznej chandrze. Moi aktorzy uczą się poprzez działanie i PRZEŻYWAJĄ to, nad czym pracujemy. Zostaje to wszystko potem nie tylko w ich umysłach, ale przede wszystkim w sercu. A to przecież jest najpiękniejsza nagroda dla mnie - jako reżysera i pedagoga.




wtorek, 9 czerwca 2020


Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Świat według kruszczycy złotawki.

Wróciłam. Słyszę jeszcze muzykę dobywającą się z przejeżdżających meleksów, śmiech chłopaków, ptasie koncerty, postukiwanie dzięcioła i te żaby nad stawem... Na biurku zamieszkał mój nowy przyjaciel Bronek: pingwin z Broniszewic.
A w moim kłodzkim pokoju czas się zatrzymał. Kalendarze wciąż pokazują marzec. Na tablicy korkowej terminy pierwszokomunijnych katechez i przedstawień, których miało być tak wiele aż do wakacji... Czuję się trochę tak, jakbym się obudziła z bardzo długiego snu i nie nadążyła za czasem.
Trochę ochłonęłam. Zrozumiałam, że - choć trudno w to uwierzyć - czas się nie zatrzymał, lecz biegnie nieubłaganie jak co roku. Pora podsumować te trzy miesiące, które przecież były czasem łaski, a nie porażki. Rozwoju, a nie stagnacji. Życia w pełni – chociaż w zupełnie inny sposób niż bym chciała – a nie przeczekiwania.
Wolontariat w Domu Chłopaków był niezwykłym prezentem od Pana Boga. Lekcja marnowania czasu na takie zdumiewające rzeczy jak spacery z mieszkańcami Domu Chłopaków. Przejażdżki meleksem (choć nie odważyłam się być kierowcą). Naukę zakładania pampersów (jeszcze muszę poćwiczyć). Obserwowania, jak ze zmarzniętej przedwiosennej ziemi wyłaniają się kiełki konwalii, a potem zaczyna kwitnąć forsycja. A potem forsycja przekwita i zaczynają kwitnąć konwalie. Wreszcie: konwalie przekwitają, a moim oczom ukazuje się jaśmin w całej swojej okazałości. I to jest ten moment, kiedy trzeba wracać. Zatrzymać te wschody i zachody słońca. Te koncerty żab w stawie. Tę soczystą zieleń parku. Przemykające jak strzała wiewiórki. Odgłosy ptaków o dziwnych nazwach, takich jak zaganiacz czy kulczyk. Śmiechy chłopców. Te chwile, gdy cię widzą i rzucają ci się na szyję, jakby cię nie widzieli sto lat.
Trzymiesięczna szkoła wdzięczności. Radości z rzeczy małych. Człowieczeństwa. BYCIA.
Nie wiem jeszcze, co z tego czasu we mnie zostanie i w jaki sposób to doświadczenie mnie ukształtuje. Wiem tylko, że trzeba mi było się zatrzymać, przykucnąć w trawie i popatrzeć na swoje zabałaganione, hałaśliwe życie z perspektywy kruszczycy złotawki: nieśpiesznie spacerującego po źdźble żuczka. Żuczka, który nie wie, że olśniewa swoim wspaniałym złotozielonym pancerzem. Po prostu idzie spokojnie własną drogą, grzejąc się w słońcu, i to mu wystarczy.
Trzy miesiące bezterminowego życia nauczyły mnie kilku ważnych rzeczy:
  1. Zachwytu nad tym, co najprostsze: nad kolorami nieba, zapachem kwitnących konwalii, łagodnością wiosennego wiatru, który nareszcie czuję na swojej twarzy, bo mam czas na to, żeby CZUĆ.
  2. Wdzięczności za to, co mam: zdrowie, sprawność, przyjaciół, możliwość odpoczynku, dobre jedzenie i oszałamiającą swoim pięknem przestrzeń.
  3. Przyjmowania drugiego człowieka takim, jaki jest. Po prostu za to, że jest. Tak postępują nasi chłopcy, których naprawdę nie interesuje ani moje wykształcenie, ani status materialny, ani poglądy polityczne, ani nawet to, czy jestem wierząca. Kochają mnie za sam fakt istnienia.
  4. Zaufania Bogu. Tego też można uczyć się od naszych przyjaciół z Domu Chłopaków. Oni cieszą się każdą chwilą i potrafią żyć bez nerwowego sprawdzania, ile było w ciągu dnia zakażeń i zgonów.

Wróciłam. Słyszę jeszcze muzykę dobywającą się z przejeżdżających meleksów, śmiech chłopaków, ptasie koncerty, postukiwanie dzięcioła i te żaby nad stawem... Niepokój wraca, gdy czytam w Internecie, że kolejne dni przynoszą pięćset – sześćset zakażeń, a minister edukacji bierze pod uwagę możliwość dalszego zdalnego nauczania po wakacjach. Czuję złość i frustrację, kiedy myślę o naszym teatrze, dawno nie widzianej młodzieży, promocjach książki i tych wszystkich pięknych planach, o które się tak bardzo boję. Myślami znów jestem w parku i widzę, jak kruszczyca złotawka pracowicie przedziera się przez źdźbła trawy. Ufnie i bez pośpiechu. Spokój wraca.





niedziela, 7 czerwca 2020



Niedzielnie…

Bóg przecież nie posłał swego Syna na świat, aby Go sądził, lecz aby go zbawił. Ten, kto w Niego wierzy, nie podlega sądowi, ten jednak, kto nie wierzy, już został osądzony, ponieważ nie uwierzył w to, kim jest jednorodzony syn Boży. (J 3, 17 – 18)

Przestrzeganie przykazań nie ma sensu. Praktyki religijne to strata czasu. Kościół to martwa instytucja, która nie ma nic do zaoferowania poza kolejnymi skandalami. Raczej odpycha od Boga niż do Niego przybliża… zresztą: jakiego Boga?
Taka jest perspektywa spojrzenia na życie chrześcijańskie człowieka niewierzącego. Tylko że wtedy pytanie „gdzie jest Bóg, kiedy…” – przytrafi mi się nieszczęście, na świecie panuje pandemia, niewinni ludzie giną w wojnach – też  nie ma sensu.
Pytanie o Boga, znaczenie przykazań, moje miejsce w Kościele ma sens wtedy, kiedy WIERZĘ. A wierzę, gdy szukam Boga żywego, osobowego. Takiego, który patrzy na mnie z miłością. Że to trudne? Że nie potrafię? Że w moim życiu nie wypali? Pewna siostra powiedziała mi niedawno coś bardzo ważnego: zrób pierwszy krok, a Pan Bóg zajmie się resztą. Chodziło co prawda o budowę Domu Chłopaków, ale naprawdę zadziałało. Próbuj. Ja też próbuję i się zmagam.
Bóg patrzy na mnie i na ciebie z miłością. Tak, jak patrzą na siebie z miłością osoby Trójcy Świętej: Ojciec, Syn i Duch Święty. Odrębne, ale będące jednością. Wyjątkowe, a jednak razem. Po co nam Bóg jeden, ale w trzech osobach? Nie mogłoby być prościej? Pewnie nie – bo nasze relacje też nie są proste. Tajemnica Trójcy Świętej nam jednak przypomina, że można – nie tracąc tego, co w nas najbardziej indywidualne, a więc i najpiękniejsze – być razem.
Panie, przymnóż mi wiary. Ty wiesz, jaka ta moja wiara jest krucha…

sobota, 6 czerwca 2020



Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. #Hot16Challenge2.

No i stało się. Zostałam nominowana do #Hot16Challenge2 – akcji polegającej na nagraniu piosenki składającej się z 16 wersów w celu pomocy służbie zdrowia w czasie pandemii. Nie jest to nowy pomysł: #Hot16Challenge powstał w 2014 r., w nawiązaniu do modnego wtedy Ice Bucket Challenge. Raperzy jednak, zamiast wylewania na siebie wiadra zimnej wody, rzucali sobie wyzwanie twórcze - kolejni mieli opublikować w sieci zwrotkę składającą się z 16 wersów. Nowa, rodzima wersja wyzwania króluje tej wiosny w necie po to, żeby zachęcić do finansowego wspierania medyków w fundacji Siepomaga.pl. W akcji wzięli już udział nie tylko raperzy, ale także prawnicy, politycy (łącznie z RPO Adamem Bodnarem i prezydentem Andrzejem Dudą, którego tekst o „ostrym cieniu mgły” przejdzie chyba do historii…), gwiazdy show businessu, aktorzy, muzycy (katowicka NOSPR!), wreszcie księża i siostry zakonne. Piosenki są w większości raperskie, ale zdarzają się także reggae i utwory reprezentujące inne gatunki muzyczne.
Nominowała mnie znajoma siostra zakonna: Janina Kaczmarzyk, służebniczka, która wydała ostatnio debiutancki album „Zajmij się mną”. Moja pierwsza reakcja: „W ŻYCIU TEGO NIE ZROBIĘ!!!”. Po pierwsze: nigdy nie rapowałam. Po drugie, nie napiszę raperskiego tekstu. Po trzecie, nie mamy w Broniszewicach odpowiednich warunków, żeby to nagrać. Na szczęście (czy nieszczęście) podzieliłam się tymi refleksjami z siostrami z Broniszewic.
- Benia, no co ty! Jasne, że dasz radę! – zawołały jednym głosem.
Kiedy ktoś z takim przekonaniem mi mówi „jasne, że dasz radę” - a szczególnie siostry z Domu Chłopaków, które udowodniły, co to znaczy dokonać rzeczy niemożliwej - to już nie trzeba mi tego więcej powtarzać. Zabrałam się do roboty. Poszłam nad staw do broniszewickiego parku i napisałam taki oto tekst:

1. Ta wiosna miała być piękna, bajeczna i kolorowa...
2. A tu nagle się zrobiła posępna i COVID - owa.
3. Czułam żal do Pana Boga, że odebrał mi marzenia...
4. Spakowałam się i zwiałam w miejsce, gdzie się wszystko zmienia.
5. Dom Chłopaków, moja miłość, zostawiłam tutaj serce.
6. Właśnie o tym chcę zapodać rym w tej epickiej piosence.
7. Dom Chłopaków to jest mój Dom, tu udawać nic nie muszę.
8. To jest miejsce, gdzie się wraca, miejsce, co ma swoją duszę.
9. Dom Chłopaków bez korony, jedyny w całym powiecie.
10. Tutaj nawet kwarantanna smakuje jak nic na świecie.
11. Przecież jeszcze będzie pięknie, świat wybuchnie kolorami.
12. Tylko, brachu, noś maseczkę i medyków wspieraj z nami.
13. Czasem brakuje nadziei, niebo w popiołu kolorze.
14. Wtedy powtarzam te słowa: Jezu, przecież wszystko możesz.
15. W ŻYCIU raperką nie byłam, Janina, ty zwariowałaś!
16. Ale przecież w szczytnym celu mnie tutaj nominowałaś.

Dalej już wszystko potoczyło się szybko. Nagraliśmy klip z wolontariuszami i chłopakami, którzy genialnie wcielili się w role raperów. Salto na polance w wykonaniu Mariusza chyba przejdzie do historii polskiego rapu! Klip zaraz przechwyciły portale Aleteia i deon, a także gazeta „Pleszew – nasze Miasto” i „Telewizja Kłodzka”. I w ten sposób zostałam pleszewianką, kłodzczanką i chyba najbardziej: Siostrą Benią z Domu Chłopaków. Nie przeszkadza mi to skojarzenie, bo w głębi serca czuję się częścią tego miejsca…
Można nam zarzucić, że to amatorszczyzna. Że nagranie słabe technicznie (zwykły telefon, głośnik i darmowy bit ściągnięty z You Tube’a).  Że daleko nam jeszcze do Eminema i raczej tych lat świetlnych nie pokonamy. Ale nikt nam nie odbierze tej radości i frajdy, jaka nam towarzyszyła przy nagrywaniu. Kiedy Mariusz mi powiedział: „Nagrajmy coś jeszcze!”, to pomyślałam, że to najlepsza nagroda. Szkoda, że to już końcówka mojego pobytu w Domu Chłopaków. Może następnym razem znowu coś nagramy, bo ten następny raz obowiązkowo musi być.

Link do naszego #Hot16Challenge:



piątek, 5 czerwca 2020



Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Portret Tymki.

Razem składałyśmy śluby wieczyste i przeżyłyśmy wspólnie trudny rok formacji poprzedzający to wydarzenie. Żeby przetrwać, pisałyśmy wtedy wspólnie esej o posłuszeństwie – taki dwugłos wymądrzających się młodych, zbuntowanych zakonnic, którym się wydaje, że wszystko już wiedzą o życiu zakonnym, a tak naprawdę nie wiedziały nic… Mam jeszcze ten plik gdzieś w czeluściach swojego laptopa.
Denerwowała mnie od zawsze: głośna, pyskata, trochę pozerska, zbyt pewna siebie, wszędzie jej było pełno. Zupełnie jak ja.
Tymoteusza to siostra – petarda. Mózg Domu Chłopaków. Businesswoman w habicie. Działa w Fundacji Sióstr Świętego Dominika. Pozyskuje dobroczyńców i wolontariuszy nie tylko dla Domu Chłopaków, ale teraz, w czasie pandemii, również dla innych podobnych ośrodków w Polsce. Mogę się założyć, że gdyby żyła w czasach II wojny  światowej, to byłaby w stanie dotrzeć do samego Hitlera w celu zdobycia środków na utrzymanie Domu Chłopaków. I akcja zakończyłaby się powodzeniem. Uwielbia szybkie samochody oraz pewnego kundla płci żeńskiej - Bronię, która tu mieszka od dwóch lat, a którą Tymka nazywa pieszczotliwie „wiejską suką”. Nie potrafi się skupić na oglądaniu filmu, rozmowie albo czytaniu książki dłużej niż kilka minut, ale kiedy ma do wykonania jakieś odpowiedzialne zadanie, robi to perfekcyjnie. Gwiazda mediów – zawsze jednak w kontekście miejsca, które jest całym jej życiem: Domu Chłopaków.
Ale to, co jest dla mnie w postawie Tymki najpiękniejsze, to jej miłość do Jarka, który trafił do Broniszewic cztery lata temu i od razu zdobył jej serce. Właściwie to nie wiadomo, kto kogo zdobył, w każdym razie Tymka została Jarkową „mamusią”. I chłopak, który zaliczył dom dziecka i kilka rodzin zastępczych, nareszcie przestał się bać wsiadania do samochodu, bo zrozumiał, że nikt go nie zamierza wywieźć. Że jest tutaj chciany i kochany. Że znalazł DOM.
Na blogu Tymki znalazłam słowa, pod którymi ja również całym sercem się podpisuję: Czy fajnie być gwiazdą? Nie wiem, nigdy nią nie byłam... Występy w telewizji, radiu, wywiady w gazetach kosztowały mnie dużo stresu, lęku i różnych emocji... Często moje słowa były komentowane, interpretowane inaczej niż chciałam je przekazać. Kiedy kolejny raz stawałam przez kamerą, towarzyszyły mi różne uczucia... Ale... Jeżeli mogę mówić gdzieś o Bogu, o dobrych dziełach, wspaniałych ludziach, pokonam stres i wyjdę raz jeszcze. Ale wiem jedno: gwiazdą nigdy nie będę, pozostanę po prostu Tymką.
Dziękuję Ci, Tymka, za Twoje świadectwo wiary i powołania. Za Twoją odwagę, kreatywność i nieprzewidywalność. Odnajduję w Twojej postawie i sposobie bycia cząstkę siebie.

czwartek, 4 czerwca 2020




Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Portret Elizy.

Siostra, która biega po Domu Chłopaków w kolorowym, folkowym fartuszku oraz tenisówkach i skarpetkach w łowickie wzory. Jasna i barwna jak te ludowe kwiaty na ubraniu. Zawsze ją podziwiałam. Pojawiła się na drodze mojego życia jak promień słońca wpadający do ciemnego pokoju. Promień, który sprawia, że nagle wszystko nabiera kształtów. Jasności. Kolorów. Staje się oswojone, bliskie i pełne domowego ciepła. Bo  to ktoś, kto będzie mi się już zawsze kojarzył z domem. Stworzyła wraz z kilkoma siostrami w Broniszewicach dom dla najbardziej bezbronnych i porzuconych chłopaków. I nie chodzi tu tylko o mury, design i cały ten medialny szum, lecz przede wszystkim o niepowtarzalny klimat rodzinnego ciepła. Mówią do niej "mamusiu", a ona nazywa ich "synkami". Sama jednak mam nieraz ochotę do niej powiedzieć "mamusiu", bo i ja, kiedy przyjeżdżam do Domu Chłopaków, to czuję się potrzebna (choć naprawdę niewielki ze mnie pożytek) i oczekiwana. I to jest właśnie to, co najbardziej kocham w tym DOMU: ten klimat. W dużej mierze dzięki Tobie, Elizo - jedyna księgowo z duszą poetki, jaką znam. Dziękuję, że jesteś moją siostrą w tym właśnie zgromadzeniu. A tak w ogóle to nie zapomnę, jak byłaś jedną z pierwszych czytelniczek mojej debiutanckiej powieści, i Twoich bezcennych uwag. Oraz tego, jak mi dzielnie kibicowałaś w moich teatralnych zmaganiach z młodzieżą i debiucie w Dzień Dobry TVN, bo Ty już to nieraz przechodziłaś i wiedziałaś, że tam nie gryzą. Nigdy nie byłyśmy "oficjalnymi" przyjaciółkami, ale bardzo mocno czuję, że jesteś tuż obok. 
Powiedzieć o Elizie „księgowa” to tak, jakby powiedzieć o Mozarcie „muzyk”. Wszyscy czujemy, że to tak nieadekwatne określenie, że aż boli. Eliza jest geniuszem księgowości – nie tylko dlatego, że jest profesjonalistką, ale przede wszystkim dlatego, że uczy nadziei. Takiej nadprzyrodzonej i przez to nie do zdarcia. „Zrób pierwszy krok, a całą resztę zostaw Panu Bogu” – powtarza, i to się sprawdza!
Dom był przeznaczony do likwidacji. Nie spełniał standardów przeciwpożarowych i jakichś tam jeszcze absurdalnych przepisów, których nawet nie jestem w stanie tutaj wymienić. Fakt faktem, że remont dachu się nigdy nie kończył, a chłopcy byli stłoczeni w kilkuosobowych, ciasnych sypialniach zabytkowego pałacu. Takich, jak w latach pięćdziesiątych, tylko „szpitalne” łóżka zamieniono na tapczany. Nie było mowy o czymś takim jak prywatność, a personalizacja wnętrz wydawała się luksusem. Chłopcom, którzy w większości mieszkali tu od wielu lat,  groziło wywiezienie do innych ośrodków… Siostra Eliza wraz z kilkom innymi siostrami jeździła na kwesty do różnych parafii, ale pieniądze ze zbiórek ratowały w najlepszym wypadku doraźny budżet. Suma potrzebna na budowę domu wydawała się nieosiągalnym marzeniem…
I wtedy właśnie zdarzyło się coś nieprzewidywalnego: Dzień Pingwina i kilkusekundowy filmik, na zrobienie którego Eliza wpadła wraz z kilkoma siostrami. Udawały pingwiny i prosiły, żeby zamiast życzeń przesyłać pieniądze na budowę domu. Film stał się hitem Internetu. Domem w Broniszewicach zainteresowały się mainstreamowe media, ludzie zaczęli wpłacać na konto miliony i nowy dom – piękny jak marzenie – wyrósł w dwa lata.
Dla mnie ta siostra jest znakiem, że Bóg działa w sposób twórczy i wykorzystuje to, co w nas najlepsze. Kiedy mam chwile zwątpienia w to, co robię, jej przykład przypomina mi, że WARTO. Że nie jestem sama. Że Bóg się cieszy tym wszystkim, w co mnie wyposażył, i chce zrobić z tego arcydzieło. Że stereotypy nie pozwalają podejmować nowych wyzwań, dlatego trzeba je łamać nawet za cenę krytyki. I że pingwin to bardzo pozytywne stworzonko i ma w sobie coś królewskiego…



środa, 3 czerwca 2020



Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Urodziny czyli jak ocalić w sobie dziecko.

Moje urodziny prawie się zbiegają z Dniem Dziecka. Może dlatego tak trudno mi zachować zakonną powagę i poczucie nauczycielskiej misji. Niestety, klasa nigdy nie milknie na mój widok jak porażona prądem. Nie potrafię wzrokiem zgasić klasowych dowcipnisiów. Nie sprawiam samą swoją obecnością, że telefony znikają na dnie plecaków, a na pulpitach ławek pojawiają się – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – posusznie uzupełnione zeszyty. Na próbach moi licealni aktorzy (zwłaszcza ci płci męskiej) pojedynkują się za pomocą kijów od miotły i grają na posadzce auli w monety, właśnie wtedy – o z grozo! – kiedy mają się pojawić na scenie. Poza tym robią jeszcze sporo innych dziwnych jak na siedemnastolatków rzeczy: na przykład oświadczają się sobie nawzajem. Zdarza mi się zapomnieć i powiedzieć im na korytarzu: „cześć”. I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może oprócz tego, że staram się z moimi uczniami i aktorami BYĆ. Wspierać ich modlitwą i dobrym słowem. Że obchodzą mnie ich kłopoty, choć nie zawsze mogę pomóc. Że uwielbiam nasze wspólne wyjazdy i świętowanie. Że jestem dumna, kiedy widzę ich rozwój na scenie, bo to oznacza także rozwój ich człowieczeństwa. Rok temu moja teatralna młodzież wyciągnęła mnie na szkolny wirydarz, żeby mi wręczyć kwiaty i zaśpiewać gromkie „Sto lat!”. W tym czasie było też kilka szumnych spektakli Wesela w różnych miejscach, a co za tym idzie: owacje na stojąco i zachwyty. No i nie zapomnę, jak zmierzałam na lekcję religii, a przed salą – razem z klasą 2b, którą uczę - czekał mój aktor, Filip.
- Wszystkiego najlepszegoooooo z okazji CZTERDZIESTYCH TRZECICH urodzin!!! –zawołał radośnie na cały korytarz.
- Ty zarazo jedna! – powiedziałam – To prawda: mogłabym być twoją mamą.
- O nie! – uśmiechnął się wdzięcznie – Moja mama jest młodsza. O rok.
Bardzo mi tego w tym roku brakowało: gwaru, spontanicznej radości moich uczniów, przedstawień musicalu o siostrze Julii, które by się właśnie odbywały, kwiatów i wyskoków Filipa…
A jednak otrzymałam najpiękniejszy prezent urodzinowy od samego Pana Boga: możliwość świętowania w tym właśnie miejscu – w Domu Chłopaków. Z przyjaciółmi.
Urodziny to zawsze czas podsumowań: czego się dokonało, na jakim etapie życia się jest, co można by lepiej, więcej, bardziej…
Coraz bardziej odkrywam, że brakuje mi oddechu. Takiego pełnego, nieskrępowanego, absolutnie szczęśliwego. Umiejętności smakowania chwili obecnej bez lęku, co będzie za chwilę. Bezinteresownej, dziecięcej radości z cukierkowego tortu, który dostałam w prezencie od przyjaciółki. Marnowania czasu na gapienie się w niebo. Śpiewania ulubionych piosenek. Niezadręczania się tym, kiedy nastąpi uroczysty koniec pandemii i jak będzie wyglądało nasze życie PO. Szczerej radości, że mam przy sobie tych, których kocham. Umiejętności rozróżniania głosów ptaków… Słowem: życia TU I TERAZ. Zawsze jestem gdzieś obok, w innej czasoprzestrzeni, owładnięta jakimś niepokojem, i tak ucieka mi życie.
To był piękny dzień. Chłopcy z Broniszewic co prawda nie pamiętali, najprawdopodobniej dlatego, że nie mają Facebooka, ale spacer po parku i sesja zdjęciowa w wykonaniu najlepszego fotografa na świecie czyli mojej przyjaciółki, siostry Reginy, była bezcenna. I live autorski o mojej powieści Niebo w kolorze popiołu przygotowany spontanicznie przez pewnego niezwykle twórczego księgarza, Pawła Lipę, na Instagramie Księgarni Świętego Pawła w Lublinie.  I te życzenia od uczniów! Pierwszy, już o północy, napisał mój aktor Filip (ten właśnie od publicznego wyliczania, ile mam lat): Ile to już lat Siostra chodzi po tym świecie i zaraża młodych pasją do sztuki teatralnej!!! Wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia i inne takie co się składa w ramach życzeń. Zakończył o kolejnej północy, w zupełnie odmiennym stylu, ale równie szczerze, inny mój aktor, Przemek: Nasza droga Siostro Beniu! Mógłbym tu teraz zacząć tonąć w barwnej mowie usianej kwiecistymi wyrażeniami lub też mógłbym chwalić wielce albo nawet sonet napisać... Ale nie, ponieważ ja chciałbym najzwyczajniej w świecie podziękować.
Za to, że Siostra już z nami jest tak długo i tak bajecznie rozkręciła teatr w „Chrobrym”,
dzięki czemu wielu z nas może spełnić swoje marzenia, których nie miałoby okazji rozwinąć nigdzie indziej. Dziękuję za to, że Siostra jest po prostu sobą, nikim innym. Do nikogo się Siostra nie upodabnia. Właśnie to sprawia, że nasza Benia jest tak wyjątkowa. I po trzecie: za to, że w Siostrze można znaleźć przyjaciółkę, rówieśniczkę. Niewielu dorosłych potrafi na nowo stać się dziećmi.
To najpiękniejsze, co mogłam usłyszeć. Że uczę innych, o całe pokolenie młodszych od siebie ludzi, jak na nowo stać się dzieckiem - czyli ocalić w sobie to, co najbardziej kruche, bezbronne i wrażliwe. Bo może właśnie o to najbardziej chodzi w życiu, skoro Jezus stawia przed kłócącymi się o władzę i wpływy apostołami dziecko. I mówi: to jest wasz wzór i przykład. Chłopcy w Domu Chłopaków tego mnie właśnie uczą: ciągłego stawania się DZIECKIEM. Takim, które nie ocenia, przyjmuje drugiego człowieka całym sercem i cieszy się po prostu z życia – tego najtrwalszego prezentu, jaki możemy otrzymać. Prezentu, który nigdy  się nie zestarzeje, nie zepsuje ani nie przeterminuje, bo zahacza o wieczność.