wtorek, 29 września 2020


 

Powiew COOL – tury…

25 lat człowieczeństwa

(25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy, reż. Jan Holoubek, 2020)

Bohaterski policjant występujący w imię prawdy przeciwko skorumpowanym kolegom? Człowiek z pasją, który wierzy w swoją pracę i jest do bólu uczciwy, nawet za cenę jej utraty? Rycerz, któremu się udaje pokonać system? Brzmi jak hollywoodzka baśń, tyle że ta „baśń” wydarzyła się naprawdę w 1997 roku, i to w Polsce, a nie za oceanem, i w niczym baśni nie przypomina. Bo trudno nazwać baśnią obskurne ściany celi więziennej, klaustrofobiczny spacerniak, skatowaną twarz bohatera, gwałt na współwięźniu czy samobójstwo towarzysza więziennego losu. A wszystko pokazane brutalnie i ascetycznie. Bez cienia litości dla widza.

Wiosna 2000 roku. Zwyczajny dom. Świt. Kamera pokazuje uśpione twarze domowników. Ciszę przerywa złowróżbny łomot: policja. Tak się zaczyna dramatyczna historia Tomka – nomen omen - Komendy, prostego, nieśmiałego chłopaka, który lubił swoją pracę w myjni samochodowej i właśnie się zakochał. A potem prawie dwadzieścia lat koszmaru: najpierw bicia przez przesłuchujących go policjantów, żeby powiedział to, co chcą usłyszeć, bo przecież trzeba zamknąć śledztwo, a potem katowania przez współwięźniów, mszczących się  okrutnie – zgodnie z więziennym kodeksem – na „dzieciojebcy”. Kiedy oglądałam sceny przesłuchania, a potem katowania bohatera przez policję i innych więźniów, miałam przez chwilę wrażenie, że temat dotyczy drugiej wojny światowej albo głębokiego stalinizmu. Tymczasem wojna się dawno skończyła, komunizm szczęśliwie minął, a my jesteśmy w wolnej (podobno) Polsce u progu nowego Millenium…

Jak to możliwe? – aż chce się zawołać. I film Holoubka jest właśnie opowieścią o tym wołaniu. Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro do naszego domu w każdej chwili może wtargnąć policja, potraktować nas jak śmieć i uznać za mordercę ot, tak sobie, bo kogoś trzeba uznać? Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro lepiej nie ruszać sprawy sprzed dwudziestu lat, nawet, jeśli wiemy, że z jej powodu cierpi niewinny człowiek, bo zbyt wielu wpływowych ludzi jest w nią zamieszanych? Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro dla zatuszowania karygodnych błędów stróżów prawa łamie się życie niewinnemu człowiekowi tylko dlatego, że jest bezbronny i stać go jedynie na adwokata z urzędu?

Tomek Komenda miał szczęście. Po 18 latach odsiadki za niepopełnioną zbrodnię: gwałt i morderstwo piętnastolatki, której nie widział na oczy, spotkał policjanta i prokuratorów, którzy postanowili zająć się sprawą i trafili na ślad prawdziwych sprawców zbrodni.

Tomek Komenda miał szczęście. Wyszedł z więzienia i jest bohaterem. A jeśli nie znalazłby się nikt, kto by stanął w jego obronie, to co?

Tomek Komenda miał szczęście. Zainspirował twórców filmu, który już po 2 tygodniach  dystrybucji stał się hitem, jest zapraszany przez stacje telewizyjne. Ale nawet najbardziej popularny program telewizyjny nie zniweluje tego, co zniszczyło jego psychikę.

Tomek Komenda miał szczęście. Jego los pokazuje, że to, co najbardziej bezbronne, dochodzi czasem do głosu. Ile jest jednak takich słabych, bezbronnych ofiar, które nie spotkają na swojej drodze charyzmatycznego obrońcy?

25 lat niewinności… to także opowieść o 25 latach człowieczeństwa. Tomek jest przedstawiony w filmie jako wrażliwy outsider nie pasujący do systemu. Kompletnie go nie rozumie.  Jest na to zbyt czysty i prosty – niczym Forrest Gump z głośnego filmu Roberta Zemeckisa. Po brutalnym przesłuchaniu przez policję wykrztusza ostatkiem sił, jak dziecko: „chcę do domu”. Długo do tego domu nie wróci… I tutaj wielki ukłon w stronę Piotra Trojana – odtwórcy roli tytułowej. Wydobył z postaci to, co w niej najpiękniejsze: niewinność. Tę prawdziwą, dziecięcą, którą można łatwo stłamsić i podeptać, a jednak bohater ją w sobie ocala i przenosi przez prawie dwudziestoletni koszmar. Aktor buduje postać bardzo oszczędnymi środkami: przez spojrzenia, milczenie, wymalowaną na twarzy bezradność i rozpacz – jednak bez przerysowania. Tomek Komenda w tej interpretacji ma coś ze spłoszonego zwierzątka, coś ze skrzywdzonego dziecka i coś ze starca świadomego swojej godności.

Kolejną kreacją jest rola matki Tomka w wykonaniu Agaty Kuleszy. Silna i zdeterminowana, a jednak mająca swoje chwile załamania, opanowana, a jednak czasem wybuchająca rozpaczliwą złością, pewna, że „to się wyjaśni”, ale czasem zrezygnowana i bezradna. Dlatego tak autentyczna. Matka Kuleszy to poruszający portret wszystkich bohaterskich matek świata: czekających na odwiedziny w więzieniach, czuwających przy szpitalnych łóżkach, chroniących dzieci przed mężami alkoholikami, gotowych oddać za nie życie – czasem pod kulami toczącej się wojny, a czasem kropla po kropli, w żmudnej codzienności. Przypomina trochę bohaterkę wiersza Wisławy Szymborskiej Portret kobiecy:

Naiwna, ale najlepiej doradzi.

Słaba, ale udźwignie.

Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.

Czyta Jaspersa i pisma kobiece.

Nie wie, po co ta śrubka i zbuduje most.

 

Wreszcie: last but not least czyli Remigiusz Korejwo w wykonaniu Dariusza Chojnackiego. Żaden z niego Tom Cruise z „Ludzi honoru”. Ot, zwykły, szary człowieczek, ojciec kilkorga dzieci, bojący się o pracę. Ale ma poczucie misji czyli - mówiąc mniej górnolotnie - traktuje robotę w policji bardzo serio. Na tyle serio, że ma odwagę wrócić do zamkniętej sprawy gwałtu i zabójstwa w Miłoszycach w feralnego Sylwestra 1996. Chojnacki dał tej postaci pasję i wyrazistość. Niepozorny człowieczek drąży temat, sprawa go coraz bardziej pochłania i to widać w jego rozpalonych gorączką oczach. Chojnacki, podobnie jak Trojan, posługuje się w swojej roli środkami oszczędnymi, ale właśnie dlatego wierzymy jego Remigiuszowi Korejwie.

Wzruszyła mnie scena, kiedy Remigiusz zabiera Tomka na przesłuchanie i ten wyciąga w stronę policjanta ręce, oczekując zakucia w kajdanki, a tymczasem Remigiusz ściska mu dłoń w geście szacunku. Widzi w Tomku człowieka.

25 lat niewinności… to film niełatwy, ale ważny i wstrząsający. Ostre, wyraziste, krótkie obrazy, „postrzępiona”, momentami trochę kakofoniczna muzyka Colina Stetsona i Sary Neufeld świetnie oddająca nastrój więziennej rzeczywistości, klaustrofobiczne wnętrza, chłód i wirujące płatki śniegu bardzo pomagają w wejściu w tę opowieść i utożsamieniu się z bohaterem. Nawet nielinearna narracja ma tutaj sens: widz czuje się trochę tak, jakby wszedł do skołatanej głowy Tomka i był świadkiem jego bolesnych wspomnień. Brak chronologii wydarzeń nie przeszkadza w zrozumieniu fabuły, bo one układają się w spójną, logiczną całość – jak puzzle.

Słowem: warto, a nawet trzeba ten film zobaczyć. Obraz Holoubka pozostawia nas wszystkich z pytaniem o to, czy warto walczyć o prawdę i godność tych, którzy nie mogą się bronić sami. Co ja bym zrobiła na miejscu Remigiusza Korejwy?



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/25+lat+niewinno%C5%9Bci.+Sprawa+Tomka+Komendy+Zwiastun+nr+2-54413


poniedziałek, 28 września 2020


 

Mówienie prozą…

Taniec na polu minowym – o teatrze w czasie pandemii

Rośnie liczba zakażeń, nie tylko w Polsce, ale i w Europie. W mediach ponure prognozy o drugiej fali, o tym, czy nie powinno być kolejnego lockdownu, o tym, że TO może potrwać jeszcze 10 lat. Covid dotarł do mojej szkoły, na szczęście póki co „zatrzymał się” w gabinecie dyrektora, więc szkoły nie zamknięto, ale uczniów i nauczycieli gwałtownie ubyło. Trudno się dziwić.

Ból gardła wywołuje niepokój a gorączka – panikę. Lepiej nie kaszleć w miejscu publicznym. Czas upływa jak ponury marsz w rytm słów „reżim - dezynfekcja – maseczka – przyłbica – dystans – zakażenia – zgony.”

A w tym wszystkim nagle wyrasta teatr, w dodatku szkolny. Coś, co nie jest przecież artykułem pierwszej potrzeby. Coś prawie nieprzyzwoitego. Coś, co być może należałoby wstydliwie posprzątać jak się sprząta rozsypane klocki po dziecięcej zabawie i odłożyć na „lepsze czasy”.

Problem w tym, że nie ma czegoś takiego jak „lepsze czasy”. Jest tylko „tu i teraz”. Możemy tworzyć, nie poddawać się, walczyć o nadzieję jedynie w tym ciasnym, byle jakim, niechcianym „tu i teraz”.

Premiera musicalu „Miłość zmartwychwstała” grupy teatralnej Dzikie Koty, którą prowadzę w kłodzkim liceum, przypadła na taki właśnie niechciany moment: „tu i teraz” pandemii, niepewności, nerwowego napięcia niemal do ostatniej chwili, czy spektakl w ogóle się odbędzie, a potem czekania na wstrzymanym oddechu, czy wszyscy są zdrowi… Wcześniej pół roku przymusowej przerwy bez gwarancji powrotu do działania.

Ale udało się. Przedstawienie w kłodzkim Centrum Kultury Chrześcijańskiej przy parafii Podwyższenia Krzyża 19 września 2020 obejrzało ponad 150 widzów. Zdezynfekowanych, w maseczkach i w półtorametrowej odległości.

Są chwile, kiedy jestem wściekła na Pana Boga i pytam Go – po co? Gdybym wiedziała to wszystko, co wiem dzisiaj i co mi odbiera siły, to bym się nie zabierała za to gigantyczne przedsięwzięcie, nad którym morderczo pracowaliśmy pół roku, nawet w ferie zimowe. Po co ten musical ludziom stłamszonym przez pandemię?

Może właśnie po to. Bo są stłamszeni. Bo tęsknią za dobrymi wiadomościami. Bo w tej nowej rzeczywistości pachnącej płynem do dezynfekcji brakuje nadziei.

Bohaterka musicalu, bł. Julia Rodzińska – moja współsiostra z czasów okupacji – to właśnie patronka nadziei. Trudno sobie wyobrazić bardziej beznadziejne miejsce niż obóz koncentracyjny. Więzień tam był pozbawiony wszystkiego, łącznie z włosami, ubraniem i nazwiskiem. Wbijał tylko zdziczały wzrok w kromkę spleśniałego chleba i w parę drewniaków, które należały do jakiegoś innego szczęśliwca. Siostra Julia pokazała, że nawet w takim świecie jest coś więcej niż brudny materac i nicość, że jest możliwe ocalenie człowieczeństwa, że można kochać drugiego człowieka aż do ofiary z własnego życia. W dodatku kto jak kto, ale siostra Julia doskonale wiedziała, czym jest epidemia. Przecież poszła opiekować się zarażonymi tyfusem, upchniętymi w baraku o posępnej nazwie „umieralnia”. I umarła – ale po to, żeby żyć wiecznie.

Czy to nie jest zbyt poważny temat na musical? Dla muzyki, śpiewu i tańca nie ma zbyt poważnych tematów. Może właśnie taka forma przemawia do odbiorcy najmocniej, bo dotyka serca, a takiego właśnie dotknięcia serca potrzebujemy w czasach, gdy dotyk może być śmiercionośnym zagrożeniem. Może potrzebujemy radosnego podekscytowania przed przedstawieniem. Zamieszania przy przebieraniu kostiumów. Wspólnej pasji. Poczucia wspólnoty. Nadludzkiego wysiłku, który przynosi piękne owoce, bo wychodzimy z tego doświadczenia lepsi, bardziej wrażliwi, bliżsi sobie, tęskniący za Miłością, która ZMARTWYCHWSTAŁA.

Cieszy mnie zrozumienie rodziców, do których dzwoniłam, żeby zapytać o zgodę na udział ich dzieci w spektaklach pomimo trudnej sytuacji – oczywiście poza szkołą i po godzinach lekcyjnych, ponieważ w szkole aktualnie nie można prawie nic. Cieszy mnie Wiktor, który miał po premierze zrezygnować z dalszych przedstawień, ale podszedł do mnie i powiedział: „zostaję”. Cieszy mnie Marysia, która zamówiła moją powieść „Niebo w kolorze popiołu”, również o siostrze Julii, i pochwaliła się tym faktem na Messengerze. Kiedy wyraziłam swoje zdumienie, odpisała: „Nie mogłabym nie przeczytać Siostry książki o tematyce spektaklu, jaki wystawiamy”.

Teatr w czasie pandemii jest jak radosny taniec na polu minowym. Nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień i z czym się nam przyjdzie zmierzyć. Jak wszystko w tym dziwnym, pandemicznym „tu i teraz”. Jak spotkanie z bliską osobą, gest czułości, impreza rodzinna, wyjście do szkoły czy pracy. Jak życie. A przecież trzeba ŻYĆ. Nasza działalność to w tej chwili walka o każdy spektakl i sam fakt, że się coś odbyło, jest już sukcesem. Jeśli dochodzą do tego łzy wzruszenia w oczach widzów i owacje na stojąco, to chce się dalej, więcej i pomimo wszystko...

 

niedziela, 27 września 2020


 

Niedzielnie…

Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: "Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy!" Ten odpowiedział: "Idę, panie!", lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: "Nie chcę". Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca?» Mówią Mu: «Ten drugi». Wtedy Jezus rzekł do nich: «Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. (Mt 21, 28 – 31)

Zawsze się utożsamiałam z tym synem, który nie chciał. Jest mi bliski właśnie dlatego, że tak się ociąga, a przy tym potrafi to wypowiedzieć z rozbrajającą szczerością. Skoro jest tak szczery w tym stanowczym „nie chcę”, to jest szansa, że będzie równie autentyczny w swoim „chcę”.

Kto wejdzie do nieba przede mną, siostrą zakonną z 20 – letnim stażem? To może być każdy. Mogę się zdziwić, jeśli tam zobaczę tłum ludzi, którzy teraz chodzą na parady równości i czarne protesty, a ludzi Kościoła wyzywają od pedofilów.

Mogę się zdziwić, gdy zobaczę tam swoich wrogów.

Mogę się zdziwić, gdy zobaczę tam tych wszystkich letnich katolików, którzy teraz traktują Kościół jak firmę usługową. Mogę się zdziwić, kiedy zobaczę tam młodzież masowo wypisującą się z moich lekcji religii oraz tych spośród nich, którzy z dumą oznajmiają, że zamierzają podpisać akt apostazji, sądząc zapewne, że zrobią na mnie wrażenie…

Skąd wiem, jaki będzie ciąg dalszy ich życia?

Czas więc na moje opamiętanie. Na moje „chcę”.

sobota, 5 września 2020


 

Powiew COOL – tury

„Pyk – po bólu” czyli opowieść o stracie

(6 mm, reż. Mateusz Znaniecki, Beata Dzianowicz i Piotr Lebek, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego, 2020)

Serial na ogół kojarzy się z kilometrami odcinków i historią w rodzaju: „matka kuzynki jego ciotecznego brata jest uwikłana w romans z przyrodnim bratem jego macochy, który okazuje się jej zaginionym 30 lat temu ojcem”. W projekcie Teatru Śląskiego zatytułowanym lakonicznie „6 mm” niczego takiego nie znajdziemy. Odcinki są zaledwie trzy, i to kilkuminutowe. Nie ma żadnych skomplikowanych powiązań rodzinno – uczuciowych ani wydumanej, doprowadzonej do absurdu sensacji. Jest za to kameralność. Asceza w środkach wyrazu. I cisza. To właśnie sprawia, że „6 mm” ma taką siłę rażenia.

Nazwałabym je raczej etiudami filmowymi. Tym, co łączy te trzy opowieści, jest dziecko. Wymarzone. Oczekiwane. Wytęsknione. Co z tego, że ma dopiero kilka tygodni i 6 milimetrów? Że nawet jeszcze nie wiadomo, jakiej jest płci? Najważniejsze, że jest i że ma swoich rodziców. Radość jednak trwa bardzo krótko, bo nagły krwotok – często już kolejny – powoduje, że: Ktoś tutaj był i był, / a potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma – jak napisała mistrzyni Wisława Szymborska w Kocie w pustym mieszkaniu, jednym z najbardziej poruszających wierszy o śmierci, jakie czytałam. Trzeba zdecydować, czy dziecko zostanie pochowane, czy poddane utylizacji, bo w wypadku 6 milimetrów nie jest to oczywiste… Trzeba podpisać jakiś papierek. Trzeba wyjść ze szpitala. Trzeba udawać, że nic się nie wydarzyło. Nic? A co zrobić z tą pustką?

Miniserial opowiada o trzech parach, choć dwie pierwsze, o tych samych imionach – Zbyszek i Barbara – można by potraktować jako jedną. Przeżywają ból straty, tęsknotę (która w jednym z odcinków popycha Barbarę do desperackiego kroku: porwania cudzego dziecka), ale też coś, co nazwałabym cichym, milczącym porozumieniem. Ważne jest to, że OBOJE przeżywają, a nie: KOBIETA przeżywa. W miniserialu ogromną rolę odgrywa cierpienie ojca, nigdy nie wypowiedziane, niezrozumiane, takie, z którym musi sobie radzić sam. I je na ogół po prostu tłumi, bo przecież „chłopaki nie płaczą”.

Ale to, co mnie najbardziej poruszyło - wręcz mną wstrząsnęło - to trzeci odcinek. Właściwie bez fabuły. Jest piękny, słoneczny dzień. Dokładnie taki, jak wtedy, kiedy bohaterka straciła dziecko. On i ona siedzą w sielankowej, letniej zieleni, tak bardzo kontrastującej z tym, co niewypowiedziane, a co ich przytłacza. Zaczynają rozmawiać. Dialog przypomina oczyszczenie. Jest bolesny, ale prowadzi do uporządkowania przeszłości. „Ja usłyszałam wyrok, ja musiałam podpisać ten papierek, ja musiałam zdecydować, czy go pochowamy, czy poddamy utylizacji. Ty miałeś próbę…” – rzuca ona. „Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, nie byłoby Leosi” – odpowiada on. Jest w tej rozmowie długo tłumiona, ale nareszcie uwolniona rozpacz, jest wybaczenie, jest zrozumienie, jest pojednanie. Jest miłość, która przecież „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma”. Bohaterowie trzeciego odcinka nie mają imion, a w dialogu pojawiają się szczegóły dotyczące prywatnego życia aktorów. To świadomy zabieg. Opowieść o Sześciu Milimetrach w tym właśnie momencie wykracza poza zwykłe dzieło artystyczne, od którego można, a nawet trzeba się zdystansować, jeśli się jest zawodowcem. Ostatni odcinek „6 mm” to spowiedź Darka Chojnackiego i Agnieszki Radzikowskiej, małżeństwa aktorów z Teatru Śląskiego i twórców serialu. Bardzo ich podziwiam i szanuję za tę odwagę i szczerość. Za to, że zdecydowali się przeżyć ten ból jeszcze raz, razem z rodzicami, którzy tak jak oni stracili dziecko. Kiedy udostępniłam „6 mm” na swoim Facebooku, zaraz napisała do mnie koleżanka, która właśnie leży w szpitalu na patologii ciąży i lekarze przygotowują ją na najgorsze. Powiedziała, że film daje nadzieję i poczucie, że nie jest sama z tym, co przeżywa.

Temat poronień jest pomijany w kulturze. No bo przecież co takiego się stało? „Jeszcze będziesz miała dziecko”; „To się zdarza”; „ Nawet nie wiadomo było, czy to chłopiec, czy dziewczynka”… Nie słyszałam o dobrym filmie czy książce na ten temat. A przecież poronienie jest stratą dziecka. Małego człowieka, który miał już swoje imię. I co z tego, że liczył sobie 6 milimetrów? To w takim razie od kiedy i od jakiej długości można go nazwać człowiekiem? I gdzie w tym wszystkim jest ojciec? Czy ktoś w ogóle pyta, co czuje i jak sobie radzi z doświadczeniem utraty dziecka?

Bardzo polecam. Serial obowiązkowy dla rodziców borykających się z utratą dziecka, ale także dla tych, którym się wydaje, że aborcja to zwykły zabieg, jak wyrwanie zęba. Pyk – i po bólu. Otóż nie. Bólu nie da się tak łatwo wyeliminować, jeśli „ ktoś tutaj był i był,/ a potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma”.

Odcinki dostępne nieodpłatnie na kanale YouTube Teatru Śląskiego.