wtorek, 27 grudnia 2022


 

Powiew COOL - tury

 Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most…

(Śubuk, reż. Jacek Lusiński, premiera: 02. 12. 2022)

 

„Mówiłam, że się nie uda” – kwituje jedna z bohaterek filmu kolejną wizytę u bezdusznych urzędników. „Nie mówiłaś” – odpowiada druga. „Ale pomyślałam.” „To, k…wa, nie myśl!”.

Poszłam na film Jacka Lusińskiego z zaciekawieniem. Takie tematy są mi bardzo bliskie. Pracowałam kilka lat w ośrodkach dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością intelektualną, prowadzonych przez nasze zgromadzenie. To są cudowne dzieciaki, o niebo przewyższające nas, tak zwanych zdrowych, poziomem wrażliwości i empatii, czyli – żeby użyć modnego słowa – inteligencji emocjonalnej.

Film o dziwacznym tytule „Śubuk” bardzo mi przypomina Chce się żyć Macieja Pieprzycy. Tamta historia także opowiada o losie chłopca z niepełnosprawnością, który był niezrozumiany, a przez to odrzucony przez społeczeństwo. Tylko że narracja w Chce się żyć jest prowadzona z perspektywy niepełnosprawnego bohatera. W Śubuku świat widzimy oczami Maryśki, samotnej matki autystycznego chłopca. Film zaczyna się jak kino Hitchcocka: od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie.

Trzęsienie ziemi w filmie Lusińskiego jest banalne jak powiatowy melodramat: kilkunastoletnia Maryśka z dysfunkcyjnej rodziny, wychowanka domu dziecka, aktualnie mieszkająca ze starszą siostrą, zastępującą jej matkę, szuka miłości nie tam gdzie trzeba: w ramionach pewnego milicjanta, którego jedyną reakcją na wiadomość o ojcostwie jest zapakowanie ukochanej do samochodu i podwózka do ginekologa, żeby pozbyć się „kłopotu”. I tak się ten film zaczyna: od ponurej podróży samochodem i wizyty w gabinecie. „No to działamy”- rzuca od niechcenia lekarz (chwilę wcześniej poznajemy jego malutkiego, słodziutkiego synka o imieniu Jaś), przygotowując narzędzia i zakładając lateksowe rękawiczki. Maryśka jednak ucieka z fotela…

„Kłopot” okazuje się o wiele większy niż Maryśka myślała. Synek bohaterki, Kubuś, nie mówi. A raczej wypowiada tylko jedno słowo: „Śubuk”. Maryśka będzie potrzebowała czasu, żeby zrozumieć, że to odwrotność imienia Kubuś. Potem jest coraz trudniej, żeby nie powiedzieć: beznadziejnie. „Śubuka” wyrzucają z trzech przedszkoli, a potem podstawówki, dając wyraźnie do zrozumienia, że miejsce dzieciaka jest w szkole specjalnej, a najlepiej w jakimś szpitalu dla dzieci i młodzieży przewlekle chorych psychicznie. I to jest przełom. Maryśka postanawia się nie poddawać. Szuka kobiet w podobnej sytuacji, szturmuje burmistrza, kuratorium i Ministerstwo Edukacji. W szkole podstawowej, do której chodzi Śubuk, powstaje klasa integracyjna, a w liceum – do którego jej niemówiący syn się dostaje – odbywa się pierwsza w historii polskiego szkolnictwa matura dla autystycznego ucznia.

Film jest inspirowany prawdziwą historią Macieja Oksztulskiego, pierwszego w naszym kraju niemówiącego autystyka, który nie tylko zdał maturę, ale… obronił doktorat z nauk prawnych. Nie jest to jednak wierne odwzorowanie tej historii. Film jest sumą doświadczeń wielu matek dzieci z niepełnosprawnościami, matek, które nie przesypiają nocy, matek, które nie mają własnego życia, a raczej ich życiem i całym światem jest dziecko wymagające całodobowej opieki, matek, które ciągle zadają sobie pytanie: „co z nim będzie jak mnie zabraknie?”, matek, które często walczą samotnie z bezdusznym systemem, śmiesznymi przepisami, które zabraniają im pracować, jeśli pobierają zasiłek pielęgnacyjny na dziecko, wykluczeniem, niezrozumieniem, brakiem sił, tabunem przedszkolanek, dyrektorów szkół i urzędników państwowych, które patrzą na nie z politowaniem…

Film Lusińskiego to hołd złożony tym kobietom. To opowieść o kobiecości silnej, zdeterminowanej, a przecież głęboko ludzkiej. Takiej, która czasem nie ma siły, płacze po nocach, chce udusić swoje dziecko albo zabić siebie, a potem wstaje z gleby, otrzepuje spódnicę i idzie do kolejnego urzędu walczyć o swoje. Wbrew całemu światu.

Film jest także po prostu historią o miłości. Takiej właśnie, którą opisuje święty Paweł w liście do Koryntian: która „wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma.” (1 Kor 13, 7). Dla takiej miłości nie ma drzwi, których by się nie dało wyważyć, ani okna, przez które by się nie dało wejść. Jak w jednym z moich ulubionych wierszy Wisławy Szymborskiej Portret kobiecy:

Naiwna, ale najlepiej doradzi.

Słaba, ale udźwignie.

Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała (…).

Czyta Jaspersa i pisma kobiece.

Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most (…).

Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.

Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.

Albo go kocha, albo się uparła.

Na dobre, na niedobre i na litość boską.

 

Taka jest właśnie Maryśka. Nie ma pojęcia o śrubkach, ale buduje mosty pomiędzy tym, co utarte i schematyczne, a nowym i nieznanym. Pomiędzy tym, co oczywiste, a nieoczywistym. Pomiędzy tym, co oswojone, a tym, w co się trzeba dopiero wsłuchać.

Śubuk może być opowieścią o każdym wykluczeniu, którego się boimy. O wszystkim, co w społeczeństwie inne i niezrozumiałe: o niepełnosprawnych, uchodźcach, ludziach innych kultur, wyznań czy orientacji seksualnej. Bo to historia, która  uczy uważności. Dostrzeżenia w INNYM człowieka, który myśli i odczuwa w bardzo podobny sposób, tylko mówi w obcym języku. Śubuk to także opowieść o byciu matką w dramatycznych okolicznościach. Maryśka decyduje się urodzić, choć wcale nie jest to łatwa decyzja, a jej macierzyństwo pozbawione jest ckliwego patosu. Scena, kiedy wymiotuje prosto do samochodu ukochanego i tenże ukochany mówi jej po latach, że jest jedyna kobietą w jego życiu, która… rzyga na jego widok, to mistrzostwo świata!

Maryśka wybiera ŻYCIE. Nie zabija swojego dziecka. To ważny głos w kontekście niedawnych Strajków Kobiet, czerwonych błyskawic i haseł „Wybór, nie zakaz!”. Śubuk ma szansę nie tylko przyjść na świat, ale się rozwijać. Mało tego: przy swoim dziecku rozwija się Maryśka. Uczy się człowieczeństwa. Uczy się też mądrej, odważnej, kochającej kobiecości. Tutaj warto zauważyć mistrzowską rolę Małgorzaty Gorol jako Maryśki. Tę aktorkę kojarzę jedynie z teatru: z genialnej roli Rycerza w Weselu Jana Klaty w krakowskim Narodowym Starym Teatrze. Cieszę się, że mogłam ją zobaczyć w kinie. Jej Maryśka jest impulsywna, zadziorna, ale wraz z rozwoje akcji i upływem lat zmienia się, uspokaja, dojrzewa, nabiera ciepła. Tę postać się po prostu lubi. Widz w sposób naturalny staje po jej stronie.

No i dwóch Wojtków w roli Śubuków na różnych etapach  życia: siedmiolatek czyli Wojtek Krupiński, autentyczny autystyk (chylę czoła dla pracy, jaką wykonała ekipa filmowa, żeby to dziecko czuło się dobrze i bezpiecznie na planie!), i maturzysta - zawodowy aktor Wojciech Dolatowski. Jestem zafascynowana szczególnie kreacją Dolatowskiego. Tak głębokie ukrycie się za swoją postacią wymaga ogromnej samodyscypliny i pokory wobec tematu. Ta rola przywodzi mi na myśl kreacje Dawida Ogrodnika w Chce się żyć i Johnnym. Chapeau bas! Czekam na kolejne role tego młodego, bo zaledwie 25 – letniego aktora.

Podsumowując: Śubuk to bardzo ważny film. Rzadko mi się zdarza przepłakać prawie cały seans, a tak było w tym wypadku. Ale też film pozostawia mnie z różnymi trudnymi pytaniami. Czym jest kobiecość? Macierzyństwo? Odpowiedzialność? Jak budować mosty między mną a drugim człowiekiem, zwłaszcza, gdy ten drugi człowiek jest z jakichś powodów inny ode mnie? Wreszcie: co to znaczy chronić życie nienarodzonych, żeby to nie były tylko puste słowa i bezduszne przepisy prawne? Bo matki dzieci z niepełnosprawnościami często muszą się same uczyć budowania mostów. Bez jakiejkolwiek pomocy. Nie wszystkie dają radę…

Ten film powinien dostać Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tę nagrodę przyznano Silent Twins Agnieszki Smoczyńskiej, filmowi tak nijakiemu, że nawet nie chciało mi się o nim pisać recenzji.




 Link do zwiastuna:

https://www.google.com/search?q=%C5%9Bubuk+zwiastun&oq=%C5%9Bubuk+zwiastun&aqs=chrome..69i57.4135j0j15&sourceid=chrome&ie=UTF-8#fpstate=ive&vld=cid:9fd37499,vid:VMH5e6608hU

niedziela, 11 grudnia 2022


 

Niedzielnie

 Czy ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? (Mt 11, 3).

 Jan Chrzciciel, największy z ludzi – tak o nim mówi sam Jezus. Ustawiały się do niego nad Jordanem kolejki. Niektórzy go mieli za Mesjasza. Herod się go bał, ale jednak chętnie słuchał.  Zachowywał się jak dzikus, nie był miły, kompletnie nie dbał o swój PR ani poprawność polityczną, ale miał siłę przyciągania. Zawsze jednak powtarzał: TO NIE NA MNIE CZEKACIE. Ja tylko zapowiadam Tego, który do was przyjdzie. Nie jestem tu dla oklasków. Nie zamierzam zostać waszym religijny celebrytą ani maskotką dla poprawy waszego samopoczucia. Jestem tu po to, żeby przygotować drogę Temu, o którym od wieków mówili prorocy. Ale On też nie będzie Wasza maskotką i nie założy fundacji „Spełniamy marzenia”. Przyjdzie inaczej niż to sobie wyobrażacie. Zupełnie inaczej.

Nie słuchali go zbyt uważnie. Trzymali się kurczowo własnych oczekiwań i wyobrażeń. Jezus powie: „Postąpili z nim tak, jak chcieli”. (Mt 17, 12).

Dzisiaj, w Niedzielę Radości, schodzimy z Janem Chrzcicielem w ciemność więzienia. Taki paradoks. Jan czeka na wyrok. Prawdopodobnie przeczuwa, że będzie to wyrok śmierci. I wątpi. On, największy z ludzi. Ostatni prorok Starego Testamentu. Przyjaciel Oblubieńca. Jan Chrzciciel przeprowadza nas dzisiaj, właśnie w tę „różową” niedzielę, przez ZWĄTPIENIE. Pyta Jezusa: Czy to NA PEWNO Ty? Czy ja się nie pomyliłem?

Tym samym pokazuje, że to nic złego. Że to ludzkie i naturalne. Że ja i ty mamy prawo zadawać Bogu takie pytania, kiedy coś w naszym życiu się sypie. Miałam takie chwile w życiu zakonnym. Waliłam pięścią w blat ławki w kaplicy, a równocześnie czułam, że właśnie w tym doświadczeniu… Bóg jest najbliżej.

Różne są ciemności naszych więzień. To może być nałóg, depresja, jakaś fatalna diagnoza, rozpad małżeństwa, kryzys powołania…

Pytamy: gdzie jesteś, Jezu? Czy  W OGÓLE jesteś? A Jezus schodzi razem z tobą do twojego więzienia, żeby być przy tobie i dać ci nadzieję. Bo przecież Jego pierwotne imię brzmi: JESTEM KTÓRY JESTEM (Wj 3, 14).

Dzisiaj, w Niedzielę Radości, Jan Chrzciciel pokazuje, ze nie ma takiej ciemności, w której by nie zajaśniało światło Chrystusa. Bo tylko radość, która pochodzi z Jego światła, jest trwała.

czwartek, 8 grudnia 2022


 

Powiew COOL- tury

 

Chłopięca zabawa z przebłyskiem geniuszu

(Adam Mickiewicz, Ballady i romanse, Teatr Wierszalin, reż. Piotr Tomaszuk, premiera: 22.07. 2022; Teatr TVP: 06.12. 2022).

Miałam wtedy może jedenaście, może dwanaście lat. W naszym domu na półce stały dzieła wybrane Mickiewicza. Dla nastolatków, z którymi aktualnie pracuję, nie miałyby żadnej wartości, niczego, co by mogło przyciągnąć ich uwagę: pożółkłe kartki zadrukowane drobnymi literami i płócienne, twarde okładki poszczególnych tomów. Nieokreślonego koloru. Pachnące nudą i starością. W środku nie było żadnych obrazków. Mnie jednak przyciągały. Zaintrygował mnie zwłaszcza jeden tom: Ballady i romanse. Pochłonęłam je w ciągu jednej nocy. Okno było uchylone, pachniało bzem, bo to była połowa maja, ciszę raz po raz przerywały głosy najpierw nocnych, a potem porannych ptaków. Mieszkałam co prawda w centrum Krakowa, ale w dzielnicy, gdzie jest dużo drzew,  położonej z dala od ruchliwych ulic. Oczami wyobraźni zaczęłam ich wszystkich widzieć: Karusię rozpaczającą po stracie ukochanego, panią, która zabiła pana, Krysię porzuconą przez cynicznego kochanka, która skoczyła w odmęty jeziora i powraca co noc, by nakarmić swoje dziecko, Świteziankę, która topi niewiernego Strzelca…

Potem VI Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza w Krakowie i spektakle na Święto Patrona Szkoły, które reżyserowała moja mama. W jednym mówiłam Widzenie Ewy z III cz. Dziadów (tekst pamiętam do dziś!), w drugim – byłam Marylą Wereszczakówną i naprawdę całowałam się na deskach Teatru Słowackiego z kolegą, który grał Mickiewicza. Cała szkoła nam kibicowała. Jak na meczu!

A potem studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim i zajęcia z moim mentorem: profesorem Bogusławem Dopartem. Zakochanym w Mickiewiczu.

Wreszcie – Ballada o mistrzu. Musical inspirowany życiem i twórczością Mickiewicza, który dwukrotnie zrobiłam z moja młodzieżą w Kłodzku.

Jestem pewna, że to nie ja wybrałam Mickiewicza, lecz Mickiewicz wybrał mnie. I ciągle zachodzi mi drogę. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Domaga się zachwytu.

Z niecierpliwością czekałam więc na Ballady i romanse Teatru Wierszalin. Spektakl mogłam obejrzeć jedynie w Teatrze Telewizji, ale jak w przypadku każdej premiery teatru z Supraśla: przedstawienie wchłania widza. Wciąga w obrzęd. Sprawia, że widz nie jest jedynie biernym oglądaczem, lecz uczestnikiem Opowieści. Niezależnie od tego, czy siedzi na widowni Wierszalina, pachnącej drewnem i tym nieokreślonym zapachem teatru, czy przed szklanym ekranem.

Ballady i romanse Piotra Tomaszuka zburzyły moje wyobrażenia o tych tekstach: obrazy pastelowych łąk, zwiewnych rusałek w wiankach na rozpuszczonych włosach, i ścigających je przaśnych młodzieńców… Tak właśnie jest w naszym musicalu Ballada o mistrzu. A u Tomaszuka - ascetyczne, ciemne kostiumy (jak w większości jego spektakli). Zunifikowane: bo to mundurki gimnazjalne czy studenckie. Takie, które kojarzą się ze szkolną beztroską młodego Mickiewicza i jego przyjaciół, „krajem lat dziecinnych”, który musiał na zawsze zostawić. Wszyscy bohaterowie są wciśnięci w ramy. A właściwie w jedną dużą ramę – centralny element bardzo prostej scenografii. Rama przypomina starą fotografię. Może zdjęcie klasowe? A zachowanie „uczniów” – dorosłych ludzi – jest zapożyczone trochę z Ferdydurke, trochę z Umarłej klasy Tadeusza Kantora. Trochę też przypomina mi film Marka Koterskiego Siedem uczuć, w którym czterdziestolatkowie wracają do peerelowskiej podstawówki ze swojego dzieciństwa, żeby przeżyć na nowo i przepracować zapomniane traumy… Rytmiczny stukot, dźwięk odkręcanej drewnianej korbki „uruchamia” pierwszego bohatera, wydaje się, że głównego: młodego Mickiewicza (w tej roli interesujący i brawurowy pod względem wokalnym Mateusz Stasiulewicz). I wtedy zaczynają grać i śpiewać Ballady… Po chwili się okazuje, że tu nie ma głównych bohaterów lub raczej: wszyscy nimi są. Każda ballada to odrębna historia kolejnej postaci ze „zdjęcia klasowego”, ożywiana hipnotyzującą, wykonywaną na żywo muzyką Adriana Jakucia - Łukaszewicza i samego reżysera - Piotra Tomaszuka, w której - dzięki lirze korbowej, skrzypcom i akordeonowi - pobrzmiewają tony ludowych i cerkiewnych pieśni z Kresów Wschodnich, ale także żydowskie nuty z wiejskiej karczmy (w pewnym momencie słyszałam nawet inteligentnie przetworzone If I were a rich man z musicalu Skrzypek na dachu!).

Zaczyna się nietypowo. Bynajmniej nie „sielsko anielsko”. W staccatowym śpiewie całego zespołu padają gorzkie słowa z mniej „sztandarowej” ballady Mickiewicza Tukaj:

O potęgo! O człowieku!

Wielkie zamki, wielkie imię,

Wielkie nic!

Ballady i romanse zostały napisane przez bardzo młodego Mickiewicza, który miał przed sobą jeszcze długą drogę do bycia narodowym wieszczem, ale na pewno ten tomik zrewolucjonizował polską historię literatury. Rozpoczął epokę romantyzmu. I taki jest ten Mickiewicz w supraskim spektaklu: wrażliwy chłopczyk z kwiatkiem w butonierce. I cała atmosfera spektaklu to taka trochę chłopięca zabawa z przebłyskiem geniuszu. Ale podszyta goryczą, tym „wielkim nic”, które odbiera marzenia, niszczy to, co kochamy, i pozostawia tęsknotę. Czasem jest bardzo poważnie: dziewczyna rozpacza za utraconą miłością, głucha i ślepa na „mędrca szkiełko i oko”, a pani po zabiciu pana wpada w obłęd tak efektowny, że nie powstydziłaby się go szekspirowska lady Makbet. Czasem jest mniej poważnie, nawet, gdy mowa o zatopionym mieście czy dziewczynie, która skoczyła z rozpaczy do jeziora. Ballady i romanse w teatrze Wierszalin to zabawa formą, konwencją i tekstem Mickiewicza, który prawie w całości jest śpiewany, bo przecież te frazy są napisane tak, jakby były muzyką.

Spektakl supraskiego zespołu jak zwykle wbija w fotel. Każda opowieść ze „zdjęcia klasowego” jest fascynującym popisem aktorskiego i wokalnego kunsztu, ale chciałabym tutaj wyróżnić trójkę wspaniałych aktorów: Katarzynę Wolak – Gąsowską. Monikę Kwiatkowską i Rafała Gąsowskiego. Jeśli chodzi o tego trzeciego, to ten aktor jest już od wielu lat twarzą Wierszalina. Kiedy słyszę to nazwisko, od razu mam przed oczami charyzmatyczne role Gustawa i Konrada w Dziadach. Nocy pierwszej i Dziadach. Nocy drugiej oraz Hrabiego Henryka w Nie-Boskiej komedii. Tutaj Gąsowski dał się poznać z zupełnie innej, komicznej strony: jako nieporadny młodzieniec w Świteziance, wystraszony kupiec z brawurowo odśpiewanego Powrotu taty i pijany w sztok Twardowski. Ubawiłam się jak nigdy! Ale jednak, moim zdaniem,  najnowsza premiera Teatru Wierszalin należy przede wszystkim do dwóch kobiet: Katarzyny Wolak - Gąsowskiej jako cudownej Karusi z Romantyczności i wzruszającej Przyjaciółki z Kurhanka Maryli i Moniki Kwiatkowskiej, Pani z ballady Lilije. Obie mnie zaczarowały. Zagrały tak poruszająco, że miałam ochotę je przytulić i płakać razem z nimi. Katarzyna Wolak – Gąsowska jako Karusia widząca zmarłego ukochanego jest subtelna, a zarazem do bólu wyrazista w swojej pewności, że widzi coś, czego NIGDY nie zobaczy gruboskórny mędrzec. Kiedy śpiewa partię Przyjaciółki, która straciła powiernicę, to ja od razu myślę o swoich przyjaźniach… I ten odważny, głęboki, trochę drapieżny wokal zdolny rozwalić mury Jerycha… Katarzyna Wolak – Gąsowska powinna koniecznie spróbować sił w musicalu. Ten głos trzeba rozwijać. Niech go usłyszy cała Polska! Wreszcie – Monika Kwiatkowska jako Pani. To jest prawdziwy popis: od lęku, poprzez obsesję, amok, histeryczną radość z zatarcia zbrodni, aż po utratę zmysłów. A wszystko wyśpiewane i przerywane recytacją, bardzo dobrze wkomponowaną w piosenkę i emocjonalnie uzasadnioną. Te „lilije” naprawdę wyrosły wysoko!

Podsumowując: nie zawiodłam się. Ballady i romanse Teatru Wierszalin to piękne podsumowanie kończącego się Roku Polskiego Romantyzmu. Bez zadęcia, za to z nutką tajemnicy i humoru: czyli z przebłyskiem  Mickiewiczowskiego geniuszu. Gorąco polecam na żywo w Supraślu lub na VOD TVP.

A ten tomik Mickiewicza z Balladami i romansami stoi teraz u mnie na półce w klasztorze.