sobota, 31 lipca 2021


 

Książka z duszą

Droga do samego siebie.

(s. Anna Maria Pudełko, Aneta Liberacka, Wielki Foch. O (nie) dojrzałości kobiet, Edycja Świętego Pawła 2020)

Wielki foch czytałam w czasie swoich rekolekcji zakonnych. Lepszej książki na ten czas wybrać nie mogłam. Mam wręcz odczucie, że odprawiłam rekolekcje właśnie z autorkami książki: siostrą Anną Marią Pudełko AP, Anetą Liberacką oraz Iloną Kisiel, która ten wywiad rzekę przeprowadza.

Patrząc na tytuł i szatę graficzną (skądinąd bardzo miłą dla oka!)  można odnieść wrażenie, ze to kobiece czytadło do poduszki. Ot, poradnik coachingowi jakich wiele. Nic bardziej mylnego! Autorki poruszają bardzo istotne kwestie dotyczące nie tylko kobiecości, ale po prostu pełni człowieczeństwa: co Ewa wyniosła w plecaczku podczas wygania z raju? skąd się biorą różnice w psychice i mentalności kobiecej i męskiej? Co zrobić ze swoim życiem? Czy bycie singielką to powołanie? Jak znaleźć księcia z bajki, czy w ogóle szukać i czy na pewno księcia? Co to znaczy być królową i czy każda z nas nią jest? co ma wspólnego budowanie płotu z asertywnością? Jak przeżyć menopauzę i nie zwariować? Jak pokochać siebie i… innych? Jak budować bliską relację z Bogiem?

To tylko niektóre tematy omówione prostym, obrazowym językiem z różnych perspektyw: siostry zakonnej i zony oraz matki kilkorga dzieci, psychoterapeutki, dziennikarki…

Warto dodać, że te inspirujące rozmowy o kobiecości są mocno zakorzenione w Biblii. Wspomniane tutaj zostały moje ulubione bohaterki, które daleko odbiegają od stereotypu cichej, potulnej gąski czekającej na swojego Pana i Władcę w kuchni: Rut, Judyty, Debory, Estery i wreszcie -  Maryi. Każda z nich może być wzorem nie tylko kobiecości, ale po prostu pięknego, twórczego i – co istotne – odważnego życia.

Popatrzmy na Maryję… Czy Ona zajmowała się jakimś systemowym nawracaniem ludzi? Nie, Ona żyła (…). To jest dla nas najlepszy przykład, że my nie mamy systemowo kogoś nawracać, tylko mamy żyć i dawać świadectwo. Jeśli chcemy, żeby ktoś poprawił swoje życie za naszym przykładem, to po prostu mu pokażmy jak żyjemy – pisze Aneta Liberacka.

Nic dodać, nic ująć. Po prostu żyjmy w przyjaźni z sobą, Bogiem i drugim człowiekiem. A ten tytułowy „wielki foch”? To nic innego jak wołanie o uwagę, czas, miłość. Sygnał, że w moim życiu są jeszcze obszary, w których nie jestem w pełni szczęśliwa. Dlatego podtytuł trochę przekornie brzmi: „O (nie) dojrzałości kobiet.”.

Wielki foch mówi o drodze , jaką każdy z nas musi przebyć, żeby nauczyć się kochać. Drodze do samego siebie.

Bardzo polecam, również panom. Ostatni rozdział książki adresowany jest do nich.

piątek, 30 lipca 2021


 

Powiew COOL – tury

Notatki na gorąco

 (Zygmunt Krasiński, Nie – boska komedia, adaptacja i reżyseria: Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin; premiera: 23. 07. 2021 na VOD Wierszalin.pl)

 

Oglądanie spektaklu teatralnego on line to trochę jak lizanie lizaka przez papierek. Podróbka teatru, który przecież – biorąc pod uwagę jego korzenie wyrastające z obrzędu, rytuału, kultu religijnego – zaprasza do uczestnictwa. Chyba że mamy do czynienia z inscenizacją Teatru Wierszalin. Tutaj nie da się nie uczestniczyć, nawet w wersji streamingowej…

To nie będzie porządna recenzja. Raczej notatki na gorąco. Nie – boska komedia Piotra Tomaszuka została zaprezentowana jednorazowo w lipcu 2021, w dodatku wirtualnie, na platformie VOD Wierszalin, w ramach festiwalu „Między wierszami”. Chciałabym do tego spektaklu wrócić, zobaczyć, co się zmieniło, jak ewoluował, jaki jest jego zapach… A tego wszystkiego można doświadczyć jedynie w realnym kontakcie z aktorem. Mam nadzieję, że mi się to wcześniej czy później uda, już po oficjalnej premierze.

Jednak spróbuję. Adaptacja dramatu Zygmunta Krasińskiego dokonana przez Piotra Tomaszuka zagarnęła mnie już od pierwszych sekund spektaklu. Na scenie ten tak dobrze mi znany, wierszaliński półmrok. Światła świec. I kolory: błękit, czerń i czerwień, która wprowadza niepokój. I szepty, takie trochę z zaświatów, będące czasem opozycją, czasem dopowiedzeniem monologów Hrabiego Henryka. Reżyser w bardzo prosty, a zarazem genialny sposób rozwiązał problem epickich partii Nie – boskiej komedii, tej dziwnej prozy poetyckiej otwierającej poszczególne akty dramatu, z którą nie wiadomo co zrobić. Został Głosem – szeptem, który opanowuje umysł Henryka i doprowadza do choroby jego duszy. Zły duch czy alter ego bohatera? A może demiurg, który kreuje rzeczywistość dramatu, odpowiednik reżysera? W takim wypadku Tomaszuk zagrałby samego siebie… Nie potrafię jednoznacznie określić, która z tych interpretacji jest najbliższa zamysłowi reżysera. Zresztą nie chodzi się do teatru po to, żeby odpowiadać na pytanie, „co autor miał na myśli”. Raczej: „co to robi ze mną?”. Jak ja odczytuję wizję reżysera? Czy jego opowieść mnie porusza, a – co za tym idzie – obchodzi?

Obchodzi i to bardzo. Dlaczego chcę Nie – boską Tomaszuka jeszcze raz zobaczyć, najlepiej niewirtualnie? Oto kilka mocnych argumentów:

1.      Hrabia Henryk Rafała Gąsowskiego. Nie ukrywam, że ten aktor, którego poznałam zaledwie kilka miesięcy temu, po prostu mnie oczarował. Czekam na każdą kolejną jego rolę. Ostatni raz tak mnie zachwycił chyba Gustaw Holoubek swoją Wielką Improwizacją w filmie Lawa. Opowieść o Dziadach. A potem długo, długo nic. Gąsowski to aktor stworzony dla teatru: z nienaganną dykcją, mówiący teksty wieszczów tak, jakby je śpiewał, oszczędny w środkach, a jednak ukazujący cały wachlarz emocji. I za każdym razem inny. Nie da się porównać jego Niżyńskiego, Gustawa - Konrada czy właśnie Henryka. To bardzo różni bohaterowie, choć każdy z nich jest odrobinkę „Gąsowski”, każdy z nich to nadwrażliwiec z wyraźnym pęknięciem w duszy, pęknięciem, które intryguje widza. To bohaterowie, którzy noszą w sobie tajemnicę. I aż się chce ją odkrywać!

2.      Chór, wcielający się w różne role (Dziewicy, Marii, Pankracego, Leonarda, Lekarza, duchów, gości Hrabiego, rewolucjonistów). Bohaterowie ubrane w długie, czarne szaty stylizowane na stroje XIX – wieczne, przypominają trochę postacie z koszmarnych snów Henryka, a trochę – żałobny kondukt.

3.      Postacie kobiece: Dziewica Katarzyny Wolak i Maria Moniki Kwiatkowskiej. Obie są drapieżne, bardzo ludzkie, rozpaczliwie walczące o uwagę Henryka, jak rywalki. A z drugiej strony – nierzeczywiste. Stoją w tle, na drugim planie, w bezpiecznej odległości od Henryka. Nie ma tutaj prawdziwych relacji. Jest wyobcowanie i samotność czy nawet urojenie. Może wszystko, co przeżywa Henryk, dzieje się w jego głowie?

4.      Scenografia Mateusza Kasprzaka: nawiązująca do realiów XIX – wieku, ale przypominająca także „wierszalińską” graciarnię pełną starych, wielofunkcyjnych sprzętów. W centrum krzyż, zasłonięty szmatą przez rewolucjonistki i odsłonięty przez Henryka podczas konfrontacji z Pankracym. Portrety arystokratycznych przodków Henryka, stanowiące ważny wątek w dyskusji z Pankracym, są wyobrażone przez puste ramy. Ramy, w które można wstawić każdy obraz: nie tylko członków swojej rodziny, ale symbole jakichś idei, iluzje, które nas pochłonęły, a nawet własną twarz. Postać Orcia: gra go aktorka, Magdalena Dąbrowska, ale inna aktorka – Monika Kwiatkowska, ta, która grała obłąkaną matkę Orcia - trzyma w ręku drewnianą główkę lalki. Tułów jest osobno, rozpięty na konstrukcji przypominającej krzyż. Orcio jest rozdwojony, zdezintegrowany jak zepsuta zabawka, a zmarła matka chodzi za nim jak cień. Bo też Orcio żyje w cieniu rodzinnej tragedii. To przedwcześnie dorosłe dziecko naznaczone brakiem miłości. Gra świateł: w pierwszej części spektaklu, ukazującej dramat rodzinny, błękit i granat, wyobrażające noc, w drugiej – rewolucyjna, krwawa czerwień. Wreszcie – nie mogę tego pominąć – genialna stylizacja Pankracego, który sam siebie uczynił bogiem: na głowie kolce przypominające cierniową koronę Chrystusa, a do tego koszulka z… własną podobizną, trochę podobną do wizerunku Che Guevary. I to właściwie jedyne, bardzo subtelne wychylenie we współczesność. Rzeczywistość przedstawiona w spektaklu – podobnie jak w dramacie Krasińskiego – jest uniwersalna. Nie dotyczy jakiegoś jednego, konkretnego wydarzenia historycznego. Dramaty rodzinne i rewolucje dzieją się przecież w każdej epoce.

5.      Muzyka Adriana Jakucia – Łukaszewicza. Oczywiście jak zawsze grana na żywo. Mocna, pełna napięcia, psychodeliczna, bardzo pomagająca aktorom w budowaniu sytuacji. Znowu coś, co można dostrzec chyba we wszystkich spektaklach Wierszalina: rytmiczność i muzyczność całego spektaklu. To fascynujące, jak z jednego krótkiego „hurra – ha!”, które pojawia się u Krasińskiego właściwie tylko w scenach rewolucyjnych, można zrobić motyw przewodni, symbol chaosu, w jakim pogrążony jest świat pozbawiony wartości i relacji międzyludzkich…

6.      Wreszcie finał. Czekałam na to słynne Galilaee vicisti. I tu jestem zaskoczona, a nawet wstrząśnięta. Pankracy – co ciekawe zagrany przez Mateusza Stasiulewicza, aktora młodszego od Dariusza Matysa – Leonarda, który przecież w dramacie jest młodzieńcem, zapalonym neofitą rewolucji – nie umiera porażony światłem Galilejczyka. Umiera w dużo bardziej banalny sposób: pchnięty szablą przez wyrachowanego Leonarda. Cóż… rewolucja pożera własne dzieci i nie ma w niej miejsca dla takich idealistów jak Pankracy.

 

Gdyby Piotr Tomaszuk w tym miejscu zakończył swój dramat, przesłanie byłoby przerażająco smutne. Zostawiłby widza osamotnionego w wielkiej, pozbawionej Boga pustce. I w tym kierunku idzie bardzo wielu współczesnych reżyserów teatralnych inscenizujących klasykę literatury. Ale nie dyrektor Wierszalina. Pankracy, zanim umrze, zdąży jeszcze powiedzieć: „Galilejczyku, zwyciężyłeś!”. Uff, co za ulga! Tak, jak chciał Krasiński. Nie jest to jednak naiwna proklamacja w stylu „Alleluja i do przodu!”. Wyznanie, że Jezus jest silniejszy od całego zła, jakie może dotknąć świat – braku relacji, pustki, upadku ideałów czy iluzji, rewolucji mających na celu zaprowadzić raj na ziemi, a gotujących ludzkości kolejne piekło – wypowiedziane jest w bólu, ze świadomością, że się zostało zdradzonym. Jak Jezus. W takim wyznaniu wiary jest porażająca prawda. W centrum teatralnej scenografii znajduje się Ukrzyżowany. Galilejczyk wygrywa wojnę ze złem przyjmując cierpienie, a nawet śmierć. Dlatego jest wiarygodny. Zaufać mogę tylko temu, kto mnie kocha, a  „nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.” (J 15, 13). Jak wielka musi być miłość Chrystusa, skoro oddał życie za takich idealistów jak Pankracy, takich cyników jak Leonard i takich egocentryków jak Hrabia Henryk.

Jest na tym świecie nadzieja. Nawet, gdy zostajemy pchnięci szablą przez kogoś, kogo nazywaliśmy przyjacielem. A potem pojawia się jeszcze raz – ku zaskoczeniu widza, bo chwilę wcześniej przecież popełnił samobójstwo - Hrabia Henryk. Tym razem staje się Głosem i recytuje fragment epickiego wstępu do części czwartej dramatu. Tekst w zamyśle autora jest po prostu poetyckim, choć wieloznacznym opisem okopów Świętej Trójcy, gdzie rozgrywa się walka między arystokracją a rewolucjonistami. W tym kontekście, gdy dokonał się już dramat, nabiera znaczenia eschatologicznego: Z gór podniosły się mgły – i konają teraz po nicościach błękitu. – Dolina Świętej Trójcy obsypana światłem migającej broni – i Lud ciągnie zewsząd do niej, jak do równiny Ostatniego Sądu…

„Nie – boska komedia” staje się tak naprawdę Boską przypowieścią.

Jeśli tylko Wierszalin zaprezentuje spektakl szerszej publiczności, to warto przejechać nawet całą Polskę, żeby to obejrzeć. Jeszcze polska kultura nie zginęła, kiedy żyje taki teatr.




czwartek, 29 lipca 2021


 

Myśli niedorzeczne

O czym myślałam stojąc w długim szeregu

Modlitwa w refektarzu przed posiłkiem. Trwają nasze rekolekcje, więc jest dużo sióstr. Stoję w długim szeregu i patrzę na moje współsiostry. Większość zdaje się nie mieć wieku – niczym czarodziejki z Wiedźmina. Czas obchodzi się z nami jak dżentelmen. Tylko bardzo uważny obserwator dostrzeże drobne zmarszczki koło oczu, lekko zwiotczałą skórę na ciągle jeszcze pięknej twarzy, bardziej niż przed rokiem pochyloną sylwetkę, mniej energiczne ruchy.

Stoję w długim szeregu i patrzę na moje współsiostry: zupełnie jak rok temu, pięć lat temu, dwadzieścia lat temu…. W krakowskim klasztorze tak wiele się przez te lata zmieniło, a równocześnie jest coś niezmiennego, coś, czego zawsze szukam, gdy tu wracam.

Patrzę na siebie w lustrze. Stać mnie jeszcze na błysk w oku, iskierkę pasji, która popycha mnie do często szalonych działań. I wtedy zapominam o swoim wieku. Czuję się piękna. Patrzę na moje współsiostry, z którymi dorastałam w klasztorze, sprzątałam korytarze, składałam śluby czasowe, śmiałam się do rozpuku z przełożonych i wieczorami reformowałam zgromadzenie… Patrzę – i coraz częściej myślę o przemijaniu. O tym, że kiedyś trzeba będzie zostawić teatr, pisanie, młodzież, spotkania, wyjazdy. Cały ten zgiełk, który tak kocham. A potem zniknąć za horyzontem, jak słońce, które zachodzi.

Jest taki fragment w Księdze Koheleta, który mnie niezmiennie wzrusza. Poetycki opis nietrwałości ludzkiego życia:

 Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości,
zanim jeszcze nadejdą dni niedoli
i przyjdą lata, o których powiesz:
«Nie mam w nich upodobania»(…).

zanim się przerwie srebrny sznur
i stłucze się czara złota,
i dzban się rozbije u źródła,
i w studnię kołowrót złamany wpadnie;
 i wróci się proch do ziemi, tak jak nią był,
a duch powróci do Boga, który go dał.
Marność nad marnościami - powiada Kohelet -
wszystko marność.

(Koh 12, 1.6 – 8).

Trzeba będzie kiedyś się usunąć. Pozwolić, żeby inni mnie myli, ubierali, karmili i uśmiechali się pobłażliwie, gdy będę wygadywać niezrozumiałe dla nich rzeczy. Może będę opowiadać o próbach teatralnych albo nawet je organizować podczas wspólnych modlitw w kaplicy i trzeba będzie mnie siłą wyprowadzać. Może będę opowiadać o napisanych książkach, o których wszyscy już zdążą zapomnieć. Może będę rozmawiać z umarłymi.

Aż kiedyś stłucze się dzban mojego życia. A ja powoli pójdę w stronę Źródła i zobaczę, że tam dopiero zaczyna się życie.

Na razie się tego wszystkiego boję. Trzymam się kurczowo tego, co znam, i swojej kruchej, mocno już przeterminowanej młodości. Coraz częściej myślę o tym, ile mam czasu, żeby zatęsknić za Tym, który jest tak blisko i będzie na mnie czekał u Źródła.


sobota, 17 lipca 2021

Książka z duszą

O najlepszym Facecie, białych glanach i czułości

(Siostry z Broniszewic. Czuły Kościół odważnych kobiet, WAM 2021)

Wypowiedź ministra Przemysława Czarnka i jego doradcy, Pawła Skrzydlewskiego,  o „ugruntowaniu do cnót niewieścich” stała się w kilka dni hitem Internetu. Powstają memy, nakładki na zdjęcia profilowe na Facebooku i wierszyki. I chociaż daleka jestem od politykowania, to nie udało mi się z tego nie zakpić…

Tymczasem właśnie skończyłam książkę o kobiecości. Takiej, za jaką chyba każdy tęskni. Kobiecości czułej, głęboko ludzkiej, ale też ewangelicznej. Kobiecości, która jest otwarta na wszystkich ludzi, niezależnie od przekonań religijnych i politycznych. Kobiecości przystępnej, bez zadęcia, za to z ogromnym dystansem do siebie. Ale też kobiecości upartej i pyskatej, jeśli trzeba walczyć o słuszną sprawę. Noszącej ładne torebki i pasujące do habitu białe glany…

Przeczytałam Siostry z Broniszewic. Czuły Kościół odważnych kobiet – wywiad rzekę Łukasza Wojtusika i Piotra Żyłki z siostrami z Broniszewic, Elizą Małgorzatą Myk i Tymoteuszą Agnieszką Gil. To książka, która inspiruje, daję nadzieję i porusza trudne, czasem bolesne tematy, ale tylko po to, by pokazać, że można żyć pięknie nawet wtedy, gdy się wydaje, że wszystko wokół wali się z hukiem. I bynajmniej nie jest to tani, „kościółkowy” optymizm. To głos kobiet, których los nie oszczędzał, a jednak potrafią być szczęśliwe właśnie w tym czasie i miejscu, które podarował im Pan Bóg. W Domu Chłopaków – prawdziwym domu, które siostry stworzyły dla nieidealnych dzieci. Często odrzuconych przez własne rodziny, bo się urodziły z defektem, a okazuje się, że są prawdziwym darem, radością i sensem życia…

Co więc nowego znalazłam w Siostrach z Broniszewic, skoro dobrze znam zarówno bohaterki wywiadu, jak opisywane miejsce?

1.      Inspirację. Po raz kolejny się ugruntowałam – tak właśnie: UGRUNTOWAŁAM – w przekonaniu, że warto żyć z pasją. Kochać ludzi, do których jestem posłana, i robotę, którą zlecił mi Szef, a także znaleźć w tej robocie coś „swojego”, niepowtarzalnego, wyjątkowego. Dlaczego „Szef”?  W taki właśnie sposób mówi o Bogu Eliza, nazywając Go jeszcze… Facetem swojego życia. Bardzo to do mnie trafia. Świadczy o ogromnej zażyłości. Bóg Elizy jest bliski, opiekuńczy, zawsze obecny. To najlepszy Przyjaciel, jakiego można sobie wymarzyć. Taki jest również mój Bóg. Taki jest Bóg całego Kościoła. Wystarczy to odkryć, w czym może pomóc właśnie ta książka.

2.      Nadzieję. Wywiad zawiera rozdziały, które mówią o osobistym życiu Elizy i Tymki, o ich poszukiwaniu Boga i narodzinach powołania. Nie są to cukierkowe świadectwa w stylu: „Spotkałam Jezusa i od tej pory nic mnie nie boli, i pozbyłam się cellulitu. Polecam!”. Przeczytamy w nich o zmaganiu Elizy z depresją, o hejcie internautów i anonimach od współsióstr, o ciężkiej chorobie, która postawiła pod znakiem zapytania dalszy los Tymki w klasztorze… Ale to, co najbardziej mnie poruszyło, to moment, gdy Eliza przyznaje, że na początku życia zakonnego czuła się we wspólnocie samotna i niezrozumiana. Inne siostry przyszły do klasztoru z rodzin głęboko wierzących, a przynajmniej praktykujących, a ona nie miała takiego zakorzenienia… Jej rodzice nie chodzili do kościoła. Pomyślałam: jak to dobrze, nie jestem sama! Ja również nie wychowałam się w rodzinie katolickiej i miałam dokładnie te same odczucia. Czasami jeszcze mam je nadal, choć jestem siostrą zakonną od ponad dwudziestu lat… Co daje siłę Elizie i Tymce w pokonywaniu często poważnych problemów, zarówno osobistych (depresja i inne choroby), jak zewnętrznych (bezskuteczne szukanie sponsorów budowy Domu Chłopaków zanim wrzuciły do Internetu opatrznościowy filmik na Dzień Pingwina, niezrozumienie niektórych ludzi Kościoła, pandemia)? Oczywiście przede wszystkim kontakt z tym najlepszym Facetem. W pierwszym odruchu, cokolwiek by się działo, zawsze uderzam do mojego Faceta. Skoro On wszystko może, no to albo Mu jęknę, albo Mu długo powtarzam, że coś jest nie tak, ze sobie nie radzę, że coś jest za trudne, coś mnie przerasta, nie mam sił fizycznych ani psychicznych. I On reaguje. – wyznaje Eliza. Ważna jest jednak także siła wspólnoty, to, że siostry się wzajemnie wspierają.

3.      Trudne tematy. Pytania Wojtusika i Żyłki nie są grzeczne i ostrożne. Ci panowie bez ogródek walą w najczulsze punkty publicznej debaty o Kościele i sytuacji w kraju, a Eliza i Tymka bynajmniej nie unikają szczerych, odważnych odpowiedzi.  Siostry z Broniszewic dotykają więc zagadnienia Strajku Kobiet i ochrony życia, patrząc na nie dużo szerzej niż niektórzy internetowi prolajferzy, których aktywność często się kończy na odpowiedniej nakładce na profilówce. Gdy widzę, że ktoś z lekkością oznajmia w mediach społecznościowych, że jest za życiem, mam ochotę odpisać: „A czy za powykręcanym i zdeformowanym życiem pełnym wad genetycznych też?” – mówi Eliza. I nie chodzi tutaj o sprzeciwianie się nauce Kościoła. Siostry bardzo mocno opowiadają się za życiem i pokazują to swoją postawą pełną miłości do powierzonych im chłopców, których nazywają swoimi „synkami”. Chodzi o zadanie sobie ważnego pytania: skoro jestem obrońcą życia, to w jaki sposób to okazuję? Co robię dla najsłabszych, wykluczonych, potrzebujących pomocy, a już urodzonych? Co robię dla ich matek, często samotnych i bezradnych? Eliza i Tymka określają siebie jako ambasadorki rodzin dzieci niepełnosprawnych. Nigdy nie oceniają kobiet, które są matkami takich dzieci, często w dramatycznej sytuacji. Zawsze ich słuchają. I zawsze proponują konkretną pomoc. Drugi ważny temat: kryzys Kościoła. Przez wypowiedzi sióstr przebija ogromna troska o Kościół, rozumienie Go jako wspólnoty, a nie instytucji, i miłość do Jego członków, bez względu na to, na jakim są etapie drogi do Boga. Pojawia się tez pytanie o miejsce sióstr zakonnych we wspólnocie Kościoła. Sióstr, które stać na coś o wiele więcej niż gotowanie na plebaniach czy praca w kancelarii parafialnej. Eliza i Tymka szczerze opowiadają o księżach, których pewnie lepiej byłoby nie spotkać, na przykład o takim, który stwierdził cynicznie: „Ciekawe, ile miałyście lewych sponsorów na boku, że taką chałupę żeście wybudowały.” Ale opowiadają też o kapłanach, którzy potrafili w czasie pierwszej fali pandemii zamknąć się w Domu Chłopaków i to nie tylko po to, żeby sprawować sakramenty, ale też po to, żeby po prostu podarować chłopcom swój czas i uwagę. Pojeździć z nimi meleksem, pospacerować, pograć w piłkę, a nawet (zdarzyło się) wynająć pizzerię w czasie zamknięcia lokali. Tylko dla nich. Żeby poczuli się ważni. Nie ma tutaj narzekania i krytykanctwa. Jest wyraźne pokazanie kierunku, w jakim powinien zmierzać Kościół, i to bez wymądrzania się. To wyłącznie świadectwo z własnego „podwórka”. Trzecia kwestia: podziały w społeczeństwie. Żyjemy w Polsce maszerującej – określa to smutne zjawisko Piotrek Żyłka – Na zmianę białe i czarne marsze. Trudno tu znaleźć przestrzeń do porozumienia, dialogu. A tymczasem wśród przyjaciół Domu Chłopaków jest miejsce zarówno dla Jana Pospieszalskiego czy Patryka Vegi, jak dla Jurka Owsiaka i Doroty Wellmann. Dla tych, którzy szukają swojego miejsca w Kościele, jak tych, którzy się zastanawiają nad podpisaniem aktu apostazji. Jak to możliwe? Po prostu przyjeżdżają i widzą autentyzm. Zarówno sióstr, jak chłopców. Czasem takie spotkanie może całkowicie zmienić ich życie.

Tak więc pozostaje mi zachęcić do przeczytania Sióstr z Broniszewic. A najlepiej osobiście przyjechać do Domu Chłopaków. Zobaczyć, doświadczyć i pokochać.



 

 

środa, 14 lipca 2021


 

Powiew COOL - tury

Terror zaczyna się od wydmuszek

(Taniec pszczół i inne opowiadania o czasach wojny, Książnica 2020)

Już sam tytuł zbioru intryguje swoją nieoczywistością: Taniec pszczół. Czy pszczoły mogą tańczyć? I co to ma wspólnego z okupacją? Okazuje się, że mogą: w sytuacji zagrożenia. Bohaterka tytułowego opowiadania Magdy Knedler, tancerka Irma, też tańczy, żeby ocalić życie. Jest coś przerażającego i rozpaczliwego w tym tańcu:

- Tańcz, Żydówko! – wydarł się w tym samym czasie gestapowiec. – Zobaczymy, co umiesz!

To było absurdalne w mojej sytuacji, ale cieszyłam się, że muzykant gra dość dobrze, że ma niezły słuch i umie ze mną współpracować. Wyczuł mnie, Stworzyliśmy duet. Naprawdę tańczyłam. Byłam pszczołą miodną, która pląsa, bo w jej ulu czegoś brakuje. Bo brakuje pożywienia, wody, wosku. Bo ul jest zagrożony, mój świat, moje życie. Bo nie mogę się skończyć. Bo jak to będzie, jeśli się skończę? (…). Tańczyłam, bo od tego zależało moje być albo nie być.

Tytułowy „taniec pszczół” to opowieść o pasji, którą w sposób brutalny może odebrać człowiekowi wojna, o wykluczeniu, które nigdy nie dokonuje się z dnia na dzień, lecz jest powolnym procesem, na który ludzkość pozwala godząc się na kłamstwo, i o rozmowach z… duchami. Bo do głównej bohaterki, ukrywającej się Żydówki, przychodzą duchy powstańców styczniowych. A ona im tłumaczy, że nie widzieli prawdziwej wojny, bo nie mają pojęcia o bombach i komorach gazowych, w których zabija się ludzi nie za sprzeciw wobec jakiegoś systemu, lecz za sam fakt istnienia…

Zbiór otwiera inne wstrząsające opowiadanie: Wydmuszka Marii Paszyńskiej. Wydmuszka – podobnie jak tańczące pszczoły – jest kluczem do okupacyjnej rzeczywistości, obrazem, wokół którego rozwija się fabuła. Wydmuszka to piękna, gładka skorupka jajka bez zawartości. Czyli niepotrzebna. Nadająca się tylko na śmietnik: jak Żydzi oraz inne podbite narody w aryjskim raju. Jak słabi, niepełnosprawni, chorzy psychicznie. Opowiadanie dotyczy tych ostatnich, a konkretnie „wizytacji” szpitala psychiatrycznego w Chełmie. Podobnie zresztą „wizytowano” inne szpitale psychiatryczne w okupowanej Polsce, w tym w moich rodzinnych stronach: podkrakowski Kobierzyn. „Wizytacja” to takie bezpieczne, pozbawione emocji słowo. W zderzeniu z naturalistycznym opisem jej przebiegu wprawia w osłupienie: Pielęgniarze nie wrócili do domów. Zamknięto ich w szpitalu. Rankiem włosy jednego z nich, niewiele starszego ode mnie, były całkiem białe. Przez kilka kolejnych dni sprzątali szpital, zmywając krew, wydzieliny i resztki mózgów tych, którymi jeszcze tak niedawno się opiekowali.

Opowiadania Paszyńskiej i Knedler to literackie perełki, których autorki mistrzowsko operują obrazem, dialogami, perspektywą narracyjną, konstrukcją fabularną i symboliką. Słowem: nie tylko zaciekawiają, ale wręcz zagarniają czytelnika. W książce znajdziemy także 9 opowiadań innych autorów, z których kart wyłaniają się pary wojennych kochanków, czasem w bardzo ekstremalnej sytuacji: on Niemiec, ona Polka lub na odwrót, konfidenci i mordercy, po których nikt się nie spodziewał takich czynów, rozwiązania zagadek, które przychodzą dopiero po latach… Niestety – pomimo podjęcia przez autorów ciekawych tematów, często opartych na faktach - teksty te są nierówne. Autorzy „grzeszą” sztampowością postaci i dialogów, przewidywalnością w konstruowaniu akcji, „zapychaniem” fabuły linearnym, chwilami przypominającym streszczenie, relacjonowaniem zdarzeń.

Mimo wszystko warto ten zbiorek przeczytać: choćby dla Wydmuszki i Tańca pszczół. Pozostałe teksty także nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Prowokują do zadania sobie kilku ważnych pytań: co doprowadza człowieka do momentu, w którym bez mrugnięcia okiem potrafi strzelać do dzieci? Czy historia nas czegoś uczy? Co jest moim „tańcem pszczół”, a więc czymś, co nie pozwala mi całkowicie stracić nadziei i ocala życie? I czy bycie „wydmuszką” nie oznacza przypadkiem utraty wrażliwości? Terror zaczyna się właśnie od powolnego zamieniania ludzi w „wydmuszki”. Automaty, które nie reagują na niesprawiedliwość, krzywdę, wreszcie – zbrodnię. Może to dotyczyć każdej rzeczywistości historycznej, bo – jak powiedział były więzień KL Auschwitz Marian Turski w 75. rocznicę wyzwolenia Auschwitz – Birkenau: „To się wydarzyło, to znaczy, że się może wydarzyć. To znaczy, że się może wydarzyć wszędzie, na całej ziemi”. Wystarczy, że zgodzimy się na bycie wydmuszką.

niedziela, 4 lipca 2021


 Powiew COOL - tury

Szczelina światła

(Magda Knedler, Położna z Auschwitz, Wydawnictwo WAM, 2020)


Kiedy sięgałam po tę książkę, to głównie z ciekawości. Sama napisałam powieść „obozową” o bł. Julii Rodzińskiej, świętej w piekle: Niebo w kolorze popiołu.  Co można jeszcze dodać? Jak napisać inaczej, bez moralizatorstwa i taniej sensacji? Jak zmierzyć się z tematem, który naznaczył nas traumą? Nas, potomków TAMTYCH ludzi. Traumą, wobec której jesteśmy bezradni.

Wydaje się, że o obozach powiedziano już wszystko. Wydaje się, że pozostaje tylko zapalić znicz przed blokiem śmierci w Auschwitz, i pomodlić się do Boga, w którego się wierzy, albo pomilczeć, jeśli się wierzy tylko w milczenie.

Sięgnęłam jednak po Położną z Auschwitz. Już sam tytuł wydawał mi się trochę banalny, wpisujący się w „holocaustowy” trend, jaki opanował empiki. Bo przecież była już Kołysanka z Auschwitz Mario Escobara i Tatuażysta z Auschwitz Heather Morris…

Sięgnęłam i… zaniemówiłam. Że można w takiej formie. Że można wbrew wojennym schematom. Że można w tak zaskakujący sposób poprowadzić narrację. Że w tej książce można odnaleźć siebie, w roku 2021, o całe lata świetlne od wojny, z zupełnie innymi przeżyciami pokoleniowymi, doświadczeniami, problemami. Siebie i swoje nadzieje, lęki, stracone złudzenia, relacje, wartości, dla których jesteśmy gotowi żyć i umrzeć.

Co mnie najbardziej zafascynowało w powieści Magdy Knedler - poza oczywiście główną bohaterką, Stanisławą Leszczyńską, zwaną Mamą? Rówieśnicą siostry Julii Rodzińskiej, która - podobnie jak siostra Julia - niosła nadzieję do najbardziej beznadziejnego miejsca na ziemi? Położną odbierającą porody więźniarek w Auschwitz na brudnym piecu, wśród szczurów, które trzeba było odganiać kijem, bez wody, ze świadomością, że większość noworodków rodzi się po to, żeby zostać utopione lub zabite zastrzykiem fenolu przez esesmanki? Położną, która w takich warunkach nie dopuściła do ani jednej śmierci matki czy dziecka, ani nawet do zakażenia okołoporodowego?

1.      Szczelina. To właściwie powinien być tytuł książki. Szczelina, która symbolizuje nowe życie torujące sobie drogę na świat. Bez względu na to, czy ten świat je chce, czy też nie. Szczelina to także pęknięcie duszy, nieuniknione w przypadku tych, którzy ocaleli z piekła, i ich dzieci. Ale to również wyłom w ciemności, miejsce, z którego widać światło – a więc niebo. Nowy początek. Nadzieję. Boga, który był siłą dla „Mamy” i dla tylu innych bohaterów wymyślonego przez ludzi piekła na ziemi: „Chciałabym wiedzieć, skąd czerpie siłę, ale jeśli ją o to zapytam, powie, że się po prostu modli. Innej odpowiedzi nie dostanę, a taka mi nie wystarczy. Szukam logicznego wyjaśnienia, szukam rzeczy, które można zmierzyć i których można dotknąć. A znajduję ją, tę małą, niską, drobną postać. Jej mogę dotknąć i mogę ją zmierzyć. I nic mi się nie zgadza.” – mówi jedna z bohaterek – współwięźniarek o „Mamie”.

2.      Odłamek lodu: znany motyw z baśni Hansa Christiana Andersena Królowa śniegu. Kiedy Królowa Śniegu całuje Kaja, chłopiec przez moment czuje, że umiera. Ale potem nie czuje już nic. „Adam powiedział mi tuż przed powstaniem, że tak sobie ich wyobraża. Tamtych z drugiej strony. Nie tyle Niemców, ile w ogóle ludzi podporządkowanych ideologii, która wyklucza. Oni również musieli to przez chwilę poczuć, musiało im się zdawać, że umierają. ale to minęło. I zrobiło im się lepiej.”

3.      Pamięć. Jedna z ocalałych bohaterek mieszka w Paryżu i jest cenioną rzeźbiarką. Mierzy się ze swoim wewnętrznym „obozem”, bo on ciągle wraca. Nawet nie musi wracać: on w niej siedzi. Szczególnie nie lubi nocy, bo wtedy jest cicho i powraca wspomnienie innej ciszy, zwanej Lagerruhe. W tej ciszy można było usłyszeć brzęczenie drutów pod napięciem. Bohaterka, już w innym czasie i miejscu, zawsze zasypia przy otwartym oknie. Nawet zimą. Wtedy słychać odgłosy ulicy, które trochę zagłuszają ten jednostajny, nieznośny krzyk pamięci…

4.      Nieoczywistość. Kiedy myślimy o literaturze wojennej, to nasuwa się pewien zerojedynkowy schemat: „my” i „oni”, „dobrzy” Polacy i „źli” Niemcy, koszmarny obóz i radość wyzwolenia. Rzeczywistość opisana przez Magdę Knedler, wyrywkowa, fragmentaryczna, w strzępach niczym obozowe łachy, przypomina mi trochę film Andrzeja Wajdy Krajobraz po bitwie: opowieść o tym, że obóz koncentracyjny to bardziej stan ducha niż druty i wieżyczki wartownicze. Nasuwa się rozpaczliwe pytanie: no dobrze, wolność – i co dalej? „Radziła sobie, znała to miejsce, wiedziała, jak się organizuje, jak zdobywa tyle jedzenia, by nie umierać z głodu, i co zrobić, by blokowe nie widziały ciepłych swetrów pod pasiakiem i grubych skarpet na nogach. By tu przetrwać i nie wylecieć kominem, zapłaciła najwyższą cenę. A teraz słyszy, że Niemcy przegrywają. Że może kiedyś stąd wyjdzie. I po co było to wszystko? Te kompromisy, ta cena?”

5.      Kobiecość. Powieść Magdy Knedler to cała galeria postaci kobiecych: silnych, które potrafią znieść więcej niż im się wydaje, rodzących życie w fabryce śmierci, walczących o miłość – przede wszystkim w sobie. Wbrew pozorom nie jest to prosta, jednoznaczna apoteoza macierzyństwa. To raczej opowieść o spełnieniu: dla jednych może nim być rola przykładnej żony i matki, dla innych – praca zawodowa, dla jeszcze innych – godzenie tych dwóch ról i bycie matką dla wielu dzieci. Również tych, którym było dane przyjść na świat wśród szczurów, na obozowym piecu, w cieniu Josefa Mengele szukającego nowego „materiału” do swoich eksperymentów… Taką drogę wybrała Stanisława Leszczyńska i pokazała najpiękniejszy aspekt kobiecości: dawanie innym życia czyli nadziei.

6.      Człowieczeństwo, podobnie jak wszystko w tej powieści, pokazane w sposób nie zawsze oczywisty. Choćby poprzez retrospekcję głównej bohaterki, „Mamy”, z czasów, kiedy była jeszcze „zugangiem” czyli świeżo przybyłą więźniarką. Zgubiła w błocie trep. Długą chwilę walczyła z breją, żeby wydobyć but i utrzymać równowagę. Więźniarki mijały ją obojętnie. Podbiegła dopiero inna „nowicjuszka”, jeszcze nie skażona obozową znieczulicą. To był moment, kiedy Stanisława zrozumiała, jakie zasady panują w obozie i co to znaczy pozostać człowiekiem. I drugi obraz: pogrzebu kilkunastu harcerek, które utopiły się podczas rejsu łódkami po jeziorach, tuż po wojnie. Pogrzebu, na którym pojawiły się tłumy mieszkańców Łodzi. I płakali. Ten płacz dla jednej z bohaterek, kobiety, która przeszła obóz koncentracyjny, był czymś fenomenalnym. Znakiem nadziei. Bo świadczył o tym, że ludzie nie zatracili wrażliwości, empatii, zdolności odczuwania…

Kiedy sięgnęłam po tę książkę, to niemal od razu wiedziałam, że chcę ją polecić wszystkim, nie tylko kobietom. To po prostu świetna proza i mądra opowieść o szczelinie czyli miejscu, gdzie można ocalić nadzieję. Pomimo Lagerruhe. Pomimo wszechobecnej znieczulicy. Pomimo pęknięcia w duszy.

Dla Stanisławy Leszczyńskiej tą „szczeliną światła” był Bóg. A dla mnie i dla Ciebie? 




piątek, 2 lipca 2021


 

Powiew COOL - tury

Bóg w formalinie

(Maria Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Szkarłatna łuna, Książnica 2021)

Nareszcie! Doczekałam się trzeciego tomu cyklu Marii Paszyńskiej Wiatr ze Wschodu: Szkarłatnej łuny. Książka co prawda wyszła trzy miesiące temu, ale z różnych powodów musiała cierpliwie poczekać, aż ją wezmę do ręki. Nie żałuję. Podobnie jak wcześniejsze tomy, zagarnęła mnie bez reszty. Oto poznajemy dalszy ciąg skomplikowanych losów Ukrainki Anastazji Szewczenko i Polaka Kazimierza Stawickiego. Jak w każdym dobrym romansie, to nie może być łatwa miłość. Wydaje się, że wszelkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko dwojgu zakochanym. W dodatku przyszło im żyć w bardzo trudnym czasie i miejscu: Petersburgu opanowanym przez nowy, bolszewicki porządek. Przemianowanym na Leningrad. Akcja powieści obejmuje dramatyczne lata 1922 – 1924: wielki głód w Rosji i na Ukrainie, i walkę o przejęcie władzy w Rosji po śmierci Lenina.

Tytułowa „szkarłatna łuna” pojawia się na leningradzkim niebie i jest zapowiedzią osobistej katastrofy bohaterów. Jest jednak także zapowiedzią katastrofy historycznej, jaką przyniosła śmierć Lenina i objęcie władzy przez cara komunizmu: Stalina. I właśnie tutaj chciałabym się zatrzymać. To, co mnie najbardziej uderzyło w tej części cyklu, to właśnie refleksja nad mechanizmem rządzącym historią. Ludzie potrzebują kogoś, komu będą oddawali cześć – mówi Stalin do jednego z bohaterów, Borysa. Ateista zostanie więc… relikwią.

Tak się rodzi upiorny pomysł zabalsamowania zwłok Lenina, którego Stalin nienawidził, i umieszczenia ich w mauzoleum. Balsamowanie ciała Lenina autorka opisuje ze wstrząsającym naturalizmem, nie oszczędzając czytelnika: Rozkrojono ciało Lenina i wyjęto nadpsute już wnętrzności, które dwóch młodych adeptów sztuki lekarskiej ostrożnie umieściło w formalinie. Worobjow, z którego twarzy przy pracy zniknęło wszelkie napięcie, działał teraz szybko. Nakazał wypłukanie wypatroszonych zwłok kwasem octowym, po czym sam wstrzyknął w miękkie tkanki formaldehyd, potocznie nazywany formaliną.

Oto jak rodzą się bogowie – pomyślał Borys i wyszedł na zewnątrz zapalić papierosa. Nie było już odwrotu. Stalin wygrał pierwszą bitwę.

Powieść Marii Paszyńskiej można czytać właśnie w ten sposób: jako koszmarny obraz świata, z którego wyrzucono Boga. Obraz trupa w formalinie. Niepokojąco aktualny. Bo co się okazuje? Kiedy nie ma Boga, matki - w wyniku ogromnego głodu, jaki pustoszy imperium – zjadają własne dzieci. Kiedy nie ma Boga, nawet bliscy współpracownicy rządzących nie mogą być pewni własnego losu. Kiedy nie ma Boga, nie istnieje pojęcie przyjaźni. Zostało zastąpione przez okrutne słowo „użyteczność”. Kiedy nie ma Boga, można bezkarnie kłamać, zakatować niemal na śmierć prostytutkę, systematycznie i bez żadnych emocji podtruwać bogatego Żyda, żeby przejąć jego majątek i ożenić się z jego córką. Nieważne, że jeszcze mężatką… Zresztą – kiedy nie ma Boga – małżeństwo też już jest przeżytkiem, a dzieci najlepiej oddać na wychowanie instytucjom państwowym.

Kiedy nie ma Boga – trzeba sobie stworzyć bogów na swój obraz i podobieństwo. Potrzebnych do realizacji własnych celów. Łatwych do pokochania przez motłoch, którym wtedy można w dowolny sposób manipulować.

Kiedy nie ma Boga, nagle okazuje się, że nie ma także miłości. Pozostaje tylko potworny lęk przed samotnością. Lęk, który łączy kochanków w sposób wygłodniały i zaborczy, a więc toksyczny. I tutaj powieść Paszyńskiej dotyka kolejnej ważnej sprawy: życia w zgodzie z sobą i budowania dojrzałych relacji. Para głównych bohaterów, Anastazja i Kazimierz, to banici. Nie mogą znaleźć własnego miejsca w świecie i nie mogą żyć bez siebie. Jednak razem żyć też nie potrafią. Ciągle przed czymś uciekają. Przed czym? Przed prawdą o sobie? Przed przeszłością? Przed bliskością? Rany wyniesione z rodzinnych domów nie chcą się zagoić, ale też bohaterowie boją się ich ruszać, a bez tego nie ma przecież uzdrowienia. Ranią więc siebie i innych ludzi.

Banitą jest także Borys – z pozoru kawał zepsutego do szpiku kości drania, a tak naprawdę kolejny zagubiony chłopiec, dotknięty rodzinną dysfunkcją. Gdyby akcja działa się dzisiaj, cała trójka kwalifikowałaby się na terapię. Jednak sto lat temu w bolszewickiej Rosji nikt o czymś takim nie słyszał.

Dobrnęłam do końca. I znowu niedosyt. Autorka nie ma litości dla czytelnika, zostawiając go w niepewności, jak potoczą się losy bohaterów. Czy znajdą uzdrowienie, drogę do samych siebie i miłość? A może także Boga?