niedziela, 26 stycznia 2020



Świątecznie…

Biblia – Boże wyznanie miłości

Biblia… Księga mojego dzieciństwa, a potem już całego życia. Jako dziecko wychowywane przez Świadków Jehowy oswoiłam się z biblijnymi bohaterami bardzo szybko. Nie wnikałam jeszcze w takie subtelności, jak kanoniczność ksiąg, różnice pomiędzy protestancką Biblią czytaną przez tę grupę wyznaniową (nie mieli jeszcze swojego, bardzo zresztą nieprofesjonalnego przekładu Nowego Świata) a katolickim Pismem Świętym, sens dosłowny i alegoryczny biblijnych ksiąg… Po prostu słuchałam. Czytałam. Wyobrażałam sobie. Jakoś to wszystko we mnie pracowało, żyło swoim życiem, pulsowało, kiełkowało. Przeżywałam okrutny los córki Jeftego, którą ojciec złożył na ofiarę za zwycięską bitwę, króla Dawida ściganego przez złego Saula i wątek miłosny króla Salomona i Szunemitki z Pieśni nad Pieśniami. A potem brałam zeszyt, ołówek i rysowałam w najlepsze te fascynujące w swojej tajemniczości światy…
W swojej licealnej i studenckiej młodości zapomniałam o Biblii. Wydawało mi się, że nie jest mi do niczego potrzebna. Osierociłam ją i poszłam swoją drogą. Na krótko.
A teraz? Biblia jest moim drogowskazem. Lekturą obowiązkową. Niewyczerpanym źródłem inspiracji dla moich wierszy, scenariuszy teatralnych, powieści i katechezy. A co najważniejsze: Słowem Życia. Listem miłosnym Boga do mnie. Są chwile, że smakuje jak najlepszej jakości wino. To wtedy, gdy doznaję olśnienia: trafiam na jakiś fragment, zdanie, czasem tylko słowo, na które do tej pory nie zwracałam uwagi, i odkrywam je na nowo. Czasami ma smak gorzkiej pigułki, gdy mówi do mnie szorstko, enigmatycznym językiem, o poranku, jednym z tych wielu szarych, trudnych poranków. Czasami smakuje jak czerstwy chleb, gdy z sobą walczę, żeby po nią sięgnąć. Ale się przyjaźnimy i razem idziemy przez codzienność, i to jest niezmienne.
Spytacie o ulubione księgi czy fragmenty. Och, jest ich tak wiele.
1.     
1.     Historia przyjaźni Dawida i Jonatana opisana w 1 Księdze Samuela – za piękno bezinteresowności. Jonatan, syn króla Saula, który miał odziedziczyć po ojcu koronę, nie patrzy na Dawida jak na konkurenta, lecz jak na bliską osobę. Kompletnie mu się to przecież nie opłaca!
2.     
 2.      Bohaterki kobiece Starego i Nowego Testamentu: Rut, Debora, Jael, Estera, Judyta, Abigail, Maryja – piękne, mądre, odważne i zdeterminowane. Łamiące stereotyp potulnej gąski w patriarchalnych czasach.
3.      
3    Opowieść o Jezusie i kobiecie cudzołożnej, którą Jezus ratuje przed kamienowaniem (J 8, 1 – 11), i o Dobrym Łotrze, który słyszy od Ukrzyżowanego: „zaprawdę powiadam ci, dziś będziesz ze Mną w raju” (Łk 23, 39 – 42).  Dziś. Tak po prostu. Za nic.
4.      
      Płacząca Maria Magdalena przy grobie Jezusa. Rozpoznaje Go, gdy Zmartwychwstały wypowiada jej imię (J 20,1.11-18). Jakie to mi bliskie…
5.      
c    Prolog Ewangelii św. Jana, a szczególnie fragment: „Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1, 5),  bo Światłość ma przewagę nad ciemnością. Zawsze zwycięży. I to jest główne przesłanie Biblii.

Biblia jest dla mnie księgą nadziei. Wielkim miłosnym wyznaniem Boga do człowieka. Opowieścią o Bożym szaleństwie.
Dlatego każdego dnia sięgam po Pismo Święte i Ciebie też zachęcam. To jest księga o Tobie i o mnie.

poniedziałek, 20 stycznia 2020


Powiew COOL - tury


Piękne, nieidealne, odważne…
(Agata Puścikowska, Wojenne siostry, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019)

Była pierwszym beatyfikowanym lekarzem… Zorganizowała lot samolotem i zrzuciła list z pozdrowieniami, czym zwróciła uwagę jednostki wojskowej pilnującej terenu… Zdobyła za granicą uprawnienia kinooperatora, żeby wyświetlać pacjentom filmy w szpitalu, w którym pracowała… Wyniosła odbezpieczoną bombę zegarową, żeby uratować kościół… Ocaliła 700
 Żydów… Była żołnierzem w armii gen. Andersa… Stanęła w obronie dziewcząt, które chcieli zgwałcić żołnierze Armii Czerwonej, poświęcając siebie… Poszła do baraku, gdzie leżeli chorzy na tyfus, żeby im towarzyszyć, tuż przed wyzwoleniem obozu, wiedząc, że się zarazi i umrze…
To tylko niektóre sylwetki kobiet pięknych, odważnych i nietuzinkowych. Ratujących ludzkie życie, często to najsłabsze i najbardziej bezbronne. Walczących (w kilku wypadkach dosłownie!) z niemieckim i sowieckim okupantem. Oddających życie za przekonania religijne i ojczyznę. I może nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że wszystkie były siostrami zakonnymi.
Wojenne siostry Agaty Puścikowskiej kuszą już samą okładką Pawła Panczakiewicza: z mrocznych ruin miasta (prawdopodobnie powstańczej Warszawy) wyłania się jasna, dziewczęca i nieco przestraszona twarz siostry zakonnej. Bardzo prawdziwy obraz. Bo przecież bohaterstwo nie polega na braku uczucia strachu, lecz na jego przezwyciężeniu w imię… no właśnie, czego? Tylko takich wartości, dla których jesteśmy gotowi zarówno żyć, jak umrzeć. Najwyższych.
Dziewiętnaście rozdziałów opisuje losy około 30 sióstr zakonnych z różnych zgromadzeń, zarówno czynnych, jak klauzurowych, wykształconych i prostych, bardzo młodych i mocno dojrzałych (jedna ma 70 lat i z narażeniem życia, w dodatku skutecznie, ukrywa Żydów!), takich, które zginęły śmiercią męczeńską i takich, które przetrwały wojnę, beatyfikowanych i takich, które wydobyła na światło dzienne dopiero autorka książki. Łączy je jedno: miłość do Chrystusa i wielka wrażliwość na ludzką biedę. 
Po co kolejna książka o zakonnicach? Po co kolejna książka o okupacji? Może po to, żebyśmy pomyśleli – ja i Ty – co jest sensem naszego życia. Za co gotowi jesteśmy zapłacić najwyższą cenę. Ile warta jest nasza miłość. No i jeszcze: jakie mamy szczęście, że żyjemy w czasie i miejscu, w którym nie toczy się wojna. Nie lecą nam na głowę bomby. Nie musimy ukrywać ani siebie, ani najbliższych. Nie stoimy przed moralnymi dylematami typu: „wygonić to dziecko za drzwi na pewną śmierć czy narazić własne?”. I Bogu dzięki, bo ostatnie wydarzenia na świecie mocno przypominają, że pokój to nie jest coś, co dostaliśmy raz na zawsze i nam się należy…
Ale ta książka powstała  jeszcze po coś: żeby zobaczyć piękno i różnorodność życia zakonnego, a także to, że siostry zakonne to kobiety z krwi i kości. Z konkretnymi pasjami, marzeniami, talentami i gotowością ocalenia tego, co najcenniejsze: bezwarunkowej miłości. Nawet, gdyby trzeba było zapłacić życiem.
Wojenne siostry, napisane przecież przez dziennikarkę (dodajmy: znakomitą!), czyta się jednym tchem, jak pasjonujące reportaże. Okupacyjna rzeczywistość czytelnika zagarnia, porusza, zmusza do zadawania sobie fundamentalnych pytań o własną wiarę, nadzieję, miłość i odwagę w wybieraniu dobra. Gorąco polecam. Warto się zaprzyjaźnić z Waleczną Adelgundą, Józefką – Szefem Wywiadu, Matyldą - Generałem w Habicie, Iwoną – Siostrą Saperem, Lauretą – Siostrą Ułanem, Damasceną jak Stal, Julią (nie tylko) od Sierot – czyli naszą bł. Julią Rodzińską – oraz wieloma innymi. Okazuje się, że żyjące w odległych czasach siostry są bardzo ludzkie, bliskie, nieidealne - ale wierne powołaniu i wyznawanym wartościom.

czwartek, 9 stycznia 2020




Mówienie prozą...


CZAS ZATRZYMANY W POŁOWIE TAKTU


Z niewielkiej estrady restauracji „Warszawianka” sączyło się płaczliwe tango. Artystka w połyskliwej sukni w kolorze wina wykrzykiwała głębokim, niskim głosem do zgromadzonych gości:

Jedną mam prośbę, może ostatnią,
Pierwszą od wielu lat…

Przechodziła pomiędzy stolikami, ocierając się bordowym jedwabiem o ich krawędzie i muskając gości, niby przypadkiem, czarnym boa z piór. Jej ciemne oczy i zbyt długi nos nie pozostawiały wątpliwości, że jest Żydówką. A Wilno było dla Żydów oazą spokoju. Jak na razie.

Daj mi tę jedną niedzielę, ostatnią niedzielę,
A potem niech wali się świat…

Kilka par wyszło na parkiet. Jedni wirowali powoli, ospale, jakby po omacku. Inni, zapewne bardziej podpici, zwarli się w uścisku tak rozpaczliwym, jakby rzeczywiście za chwilę miał nastąpić koniec świata. Po chwili na środku znaleźli się panowie we frakach, niemal wyzywających w czasach, kiedy z braku butów owijano nogi w stare szmaty, ulicznice w sukienkach o beztroskich, ostentacyjnie rażących kolorach, posępni mężczyźni w szarych marynarkach i czerwonych krawatach, toporne dziewczyny o aparycji drwala i burej, pozbawionej polotu elegancji, i żołnierze z czerwoną gwiazdą na mundurze. Muzyka ich wszystkich upajała, odrywała od ziemi, sprawiała, że głodni zapominali o chlebie, żonaci o własnych domach, żołnierze o służbie, a sowieccy urzędnicy o obserwowaniu zebranych. Najważniejsze jednak było to, że dzięki wódce i muzyce wszyscy zapominali o wojnie. Taniec ich na moment jednoczył. Był jak narkotyk, miłosne zatracenie, a przynajmniej zawieszenie broni. Był jak czas zatrzymany w połowie taktu.

(fragment mojej powieści o bł. Siotrze Julii Rodzińskiej, która w najbliższym czasie ukaże się nakładem Edycji Św. Pawła)

niedziela, 5 stycznia 2020




Niedzielnie…


„Wszystkim tym, którzy je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi.” (J1, 12)

Jako miłośniczka literatury i teatru kocham słowo, dlatego dzisiejsza Ewangelia jest mi tak bliska. Opowiada o Słowie nie tylko niezwykłym, najpiękniejszym ze wszystkich, ale takim, które ma moc przemienienia mojego życia. Żywym słowie Boga.
Na początku było Słowo…
Żyję w świecie, gdzie słowo nie ma żadnej wartości. Zdewaluowało się. „Kocham cię” mówi się do przypadkowej osoby, z którą chce się spędzić w najlepszym wypadku kilka miesięcy, a nie całe życie. „Przyjaciółmi” nazywa się 2000 znajomych z Facebooka. „Bogiem” może być absolutnie wszystko, co akurat mami, oszałamia, daje choć na chwilę  pozytywnego „kopa”. Z drugiej strony: zwierzęta się już nie „przygarnia”, lecz „adoptuje”. Nie „zdychają”, lecz „umierają”. Żeby było jasne: nie jestem przeciwniczką okazywania szacunku zwierzętom czy kochania ich jak się kocha przyjaciół. Sama przez długie lata byłam szczęśliwą posiadaczką dwóch kotów. Chcę tylko powiedzieć, że nastąpiło jakieś przewartościowanie języka. Można powiedzieć „kościelna mafia”, ale już nie wolno „tęczowa zaraza”. Słowo stało się narzędziem manipulacji, politycznej rozgrywki, przerabiania umysłów.
Tymczasem Bóg objawia się w ciszy, pod osłoną nocy, bez medialnego szumu - jako wcielone Słowo. To, które ma moc stworzenia świata. To, które świadomie przyjmuje ludzką niemoc. Wcielone Słowo brzmi w zdaniu „Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”, „Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”, „pragnę”, „wykonało się”…
Wcielone Słowo zamyka w sobie wszystkie ludzkie słowa miłości, nienawiści, żalu, nadziei, lęku, gniewu, złorzeczenia i wybaczenia. Jest Słowem, które uzdrawia. Słowem, które jest wyznaniem miłości Boga do człowieka.
I nigdy nie straci swojej wartości. Bo Bóg dotrzymuje obietnic i czeka, aż Go przyjmę. Zgodzę się na Niego. Zaryzykuję, że w moim życiu nic już nie będzie takie samo.

piątek, 3 stycznia 2020



Powiew COOL – tury

A ja będę bronić „Kotów”!
(„Koty”, reż. Tom Hooper, muz. Andrew Lloyd Webber, libretto: Trevor Nunn, 2019)

Ekranizacja „Kotów”. Prawdziwy balsam dla duszy miłośniczki teatru, musicali, dobrego kina i… kotów. Czyli dla mnie. Tak, już przestudiowałam recenzje na Filmwebie, Onecie, we „Wprost” i kilku jeszcze innych miejscach. Tak, już widziałam film. I wiecie co? Nie mogę wyjść z podziwu. Ten podziw dotyczy dwóch rzeczy: znakomitej roboty artystycznej filmu i niewyobrażalnej wręcz złośliwości i pretensjonalności dziennikarzy. Podobno speców od kultury. Toż to mistrzostwo świata w wyszukiwaniu niezrozumiałego, przyciężkawego słownictwa oraz ignorancji! „Pamiętacie pana Toma Hoopera? Reżysera Jak zostać królem, najnudniejszego Oscara ostatnich dwóch dekad?” – wymądrza się Klara Cykorz, autorka recenzji na Filmwebie – Pan podobno nakręcił także filmową wersję Nędzników, której nie widziałam, ale to nieważne”. Nieważne też zapewne, droga Pani Cykorz, że Nędznicy mieli świetne recenzje i zdobyli 3 Oscary, w tym dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Tymczasem Anna Tatarska, recenzentka Onetu, oddaje się dogłębnej analizie przyczyn, dla których filmowym kotom brakuje… genitaliów. A podniesione ogonki – jej zdaniem – „wyglądają zdecydowanie fallicznie”. Obie panie – a także kilku innych krytyków – nie mają wiele więcej do powiedzenia. Recenzje można streścić w jednym zdaniu: „Porażka, bo tak!”. W Stanach Zjednoczonych, zdaje się, nie lepiej, skoro Wytwórnia Universal wycofała film z listy obrazów rekomendowanych Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej czyli – krótko mówiąc – musical stracił szansę na walkę o Oscary 2020.
A ja tego po prostu nie rozumiem. Właśnie wróciłam z kina i jestem oczarowana. Dostałam dokładnie to, czego oczekuję od dobrego musicalu: odrobinę humoru, groteski i mnóstwo wzruszeń. Płakałam na słynnym songu Memory, nie tylko dlatego, że jest typowym wyciskaczem łez, ale przede wszystkim dzięki Jennifer Hudson (Grizabelli), która w tym songu wyśpiewała całą historię życia swojej postaci: utraconą młodość, walkę z przemijaniem, odrzucenie, samotność, tęsknotę za miłością… Wzruszyłam się, kiedy Gus, Kot Teatralny, opowiadał o swojej roli życia albo kiedy Victoria – z cudowną lekkością i wdziękiem zagrana przez Francescę Hayward – „oswajała” Grizabellę piosenką o własnej samotności i odrzuceniu z pięknymi słowami, że niczego nie chciała oprócz… bycia chcianą. Śmiałam się jak dziecko, kiedy kotka Rozkoszka urządzała manewry tańczącym i śpiewającym karaluchom.
W filmie pokazana jest cała gama bardzo ludzkich emocji: lęku, nieufności, smutku, nostalgii, pożądania, uwielbienia, nadziei. Aktorzy opowiadają o tych uczuciach gestem, plastyką ciała, mimiką, tańcem. Choreografia to wielkie taneczne show, w którym jednak zadbano o koci charakter układów i solówek, a nawet o takie detale jak trącanie się nosem czy ocieranie głową zamiast pocałunku. Zgromadzone na Kocim Balu koty czekające na decyzję Wyroczni, kto ma pójść do kociego nieba i otrzymać nowe życie, pulsują energią. Są jak jeden wielki żywy organizm wychylający się w stronę wschodzącego słońca czyli nadziei na lepszy los. Reżyser zadbał jednak przy tym o indywidualizację postaci: każdy kot opowiada inna historię i reprezentuje inną filozofię życiową. Mamy więc zgnuśniałe grubasy i gibkich złodziejaszków, showmanów i nostalgicznych staruszków, uwodzicielki i magików. Jak w naszym ludzkim życiu. Bo przecież – jak śpiewa w finale Wyrocznia brawurowo zagrana przez królową aktorstwa Judi Dench – koci świat nie odbiega zbyt daleko od ludzkiego…
Do tego nie potrzebująca rekomendacji muzyka Andrew Lloyd Webbera, która brzmi rewelacyjnie i wypełnia ekran, świetne kostiumy, które nie imitują kociego wyglądu, lecz są lekko komiczną zabawą „w koty”, czyli konwencją, i ciekawa scenografia nieco odrealnionego, baśniowego miasta – a więc dokładnie to, co nie podobało się recenzentom, a mnie zachwyciło. Bo niby jak mają wyglądać aktorzy grający koty, żeby – zdaniem tego mądrego grona krytyków – nie było śmiesznie i, siłą rzeczy, trochę sztucznie? Czy na Broadwayu w getrach, futerkach i szmince wyglądali bardziej naturalnie? Że miasto w filmie jest wyludnione jak po Apokalipsie? W końcu akcja dzieje się w nocy. Wtedy chyba tłumów na ulicach nie ma, prawda? Poza tym mamy do czynienia z opowieścią o KOTACH, a nie O LUDZIACH. To trochę tak, jakby się przyczepić, że w Nędznikach aktorzy poubierani są w cylindry i krynoliny, a w Paryżu nie widać samochodów. Trochę śmiesznie jak na XXI wiek, prawda?
Będę więc bronić filmowych Kotów. Dla mnie to prawdziwa uczta aktorska, wokalna, taneczna i filmowa. Poprowadzona z lekkością, trochę śmieszna, trochę smutna. Opowiadająca o tęsknocie za „byciem chcianym” - czyli za miłością. Jak w naszym ludzkim życiu. Bo przecież koty nie różnią się za bardzo od ludzi.
Warto ten film zobaczyć, choćby po to, żeby uronić łezkę na Memory. I po raz kolejny sobie uświadomić, że to, co wygląda jak bajka, może być lustrem, w którym widzimy samych siebie.

Dołączam zwiastun:


środa, 1 stycznia 2020



Powiew COOL - tury


Bal Lalek (Pan T. , reż. Marcin Krzyształowicz, 2019)

Warszawa tonie w szarości, a nawet mroku. Zarówno w przenośni, jak dosłownie, ponieważ film jest w całości czarno – biały.  Rządy w tym mieście objął Diabeł, który – jak twierdzi – pełni tę funkcję jedynie w zastępstwie, nie dowiemy się jednak kogo. Do Diabła ustawia się kolejka petentów. Każdy ze swoim bólem. Czekają jak na zbawienie. Na co? Na ciepłe spojrzenie, które „chwyci ich za serce lub za twarz.” Tym właśnie fragmentem dziennika pisanego przez tytułowego bohatera – dla mnie bardzo wymownym – zaczyna się i kończy Pan T. Marcina Krzyształowicza. Równie wymowny jest firmowy samochód rozwożący po mieście „lalki dla dorosłych” i tajemnicze postacie przypominające lalki błąkające się po mieście. Dopiero w pewnym momencie orientujemy się, że to fantazja głównego bohatera, który marzy o napisaniu powieści o… terrorystach wysadzających Pałac Kultury i Nauki.
Czy jednak to tylko fantazja? Martwe twarze „lalek dla dorosłych” czy może Dorosłych Lalek nie odbiegają zbyt drastycznie od rzeczywistości. Lalką można się bawić. Można ją zniszczyć i wyrzucić. Zamknąć w pudle. Można nią wreszcie sterować. W filmie nie ma silnych emocji, wielkich konfliktów, rozbudowanych relacji międzyludzkich (czego mi trochę brakowało, ale wiem, że to świadomy zabieg reżysera i scenarzysty).  Bohaterowie są właśnie jak lalki: kobiety odgrywają role uwodzicielek, mężczyźni – pismaków do wynajęcia, niekoniecznie przez redaktorów gazet. Czasem przez smutnych panów z Urzędu Bezpieczeństwa. Bal Dziennikarzy również przypomina bal lalek. Kiedy konferansjer zapowiada przemówienie Towarzysza Bieruta, goście odwracają się w stronę mównicy jak na akord. Właśnie niczym zaprogramowane lalki…
Opowieść o publicyście mieszkającym w Domu Literatów w czasach Bieruta nie jest prostą biografią Leopolda Tyrmanda. Reżyser wręcz zapewnia, że wszelkie podobieństwa są przypadkowe. Brzmi to trochę jak kokieteria, ale tylko trochę. Panem T. może być każdy pisarz tamtych czasów, a w Warszawie rządzonej przez Diabła mogłaby się wydarzyć niejedna historia o zniewoleniu. I przecież się wydarzyła. Oglądając ten film, pomyślałam sobie jednak, że nie jest to jedynie opowieść o „tamtych czasach”. „Tamtych” – czyli nie moich. „Tamtych” – czyli żadnych. „Tamtych” – czyli nie dotyczących mojego życia. Oj, proszę państwa, nic z tego. Bal Lalek trwa zawsze wtedy, gdy wyłączam zdolność krytycznego myślenia.  Zawsze wtedy, gdy idę za żądnym łatwego sukcesu i taniej zabawy tłumem. Zawsze wtedy, kiedy ulegam stereotypom i łatwemu szufladkowaniu rzeczywistości. Zawsze wtedy, gdy szukam „ciepłego spojrzenia, które mnie chwyci za serce lub za twarz” czyli rezygnuję ze swojego systemu wartości dla korzyści, poklasku, poparcia…  Bal Lalek trwa i świetnie się na nim bawimy.
Może film momentami się dłuży. Może brakuje mu „temperatury”. Może reżyser za często posługuje się motywem przewodnim „lalek” podkładających dynamit w podziemiach Pałacu i handlarzy „lalkami dla dorosłych”, a także toczącej się po posadzce złotówki. Gdyby te obrazy pojawiały się rzadziej, to znacznie mocniej chwyciłyby widza „za serce lub za twarz”. Ale film warty obejrzenia. Zastanawiałam się, dlaczego tytuł brzmi „Pan T.”. Oczywiście, że – pomimo zapewnień reżysera – jest to nawiązanie do postaci Tyrmanda. Z drugiej jednak strony: do każdego, kto próbuje pozostać sobą w świecie absurdu, ale rzeczywistość go przerasta, jak choćby Józefa K. w Procesie Kafki. Nasunęło mi się jednak absurdalne jak ten film skojarzenie z Panem Tadeuszem. Skąd ta intuicja? Może po prostu: jaka epoka, taki Pan Tadeusz. Bo zarówno wielkie dzieło Mickiewicza, jak film Krzyształowicza zadaje odbiorcy kluczowe pytanie: co zrobiłeś ze swoimi marzeniami? Czy potrafisz być wolny, nawet, jeśli wolność jest wartością niedostępną w twoim świecie? Albo inaczej: czy wybierasz wieczny Bal Lalek, czy samotność, ale w zgodzie z sobą?

Dołączam link:


Świątecznie...


Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. (Łk 2, 19)


Na ulicach mojego rodzinnego Krakowa, w którym właśnie przebywam, cisza i pustka. Miasto zamilkło po sylwestrowych szaleństwach. Tu i ówdzie walają się butelki, szczątki petard, rozbite szkło... Wczoraj, kiedy wracałam z mamą w nocy po mszy u franciszkanów, ulice były zaludnione młodymi ludźmi. Pijanymi i bardzo, bardzo smutnymi.
Dzisiaj cisza. Cisza niespełnienia. Cisza samotności. Cisza ciężkich od niewyspania powiek, bolącej głowy, zmęczenia, a nierzadko alkoholowego zatrucia i moralnego kaca. Oczywiście nie twierdzę, że KAŻDA sylwestrowa zabawa jest kwintesencją wszelkiego zła tego świata i darmowym biletem do piekła. Może być fantastyczną okazją do spotkania. Radości bycia razem. Odświeżenia starych znajomości i zawarcia nowych. Budowania relacji. Wszystko zależy od tego, jak ją przeżywamy. Ale nie o tym dzisiaj.
Dzisiaj o noworocznej ciszy.
Patronka Nowego Roku, Maryja, uczy innej ciszy niż ta, która panuje dzisiaj na ulicach mojego miasta: ciszy wypełnionej sensem, miłością, zasłuchaniem w to, co ma do powiedzenia Bóg, zachwytem nad cudami, jakich Bóg dokonał w Jej życiu.
On może dokonać cudów w każdym życiu - również moim i Twoim.
Czy odważysz się wejść w tę ciszę razem z Maryją i przywitać Nowy Rok z zachwytem?