niedziela, 28 lutego 2021



 

Niedzielnie…

Dzisiaj bogactwo treści. Opowieść o moich zmaganiach z wiarą. Naprawdę nie mogłam się zdecydować, czy napisać kilka słów o pierwszym czytaniu, czy o Ewangelii – będzie więc o jednym i drugim.

Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyn mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna. (Rdz 22, 12)

Ofiara Abrahama. Jeden z najtrudniejszych fragmentów Pisma Świętego. Ile razy go czytam, tyle razy coś się we mnie buntuje i odczuwam lęk. Gdyby ktoś teraz chciał zabić dziecko z powodów religijnych, odebrano by mu prawa rodzicielskie i zamknięto w zakładzie psychiatrycznym. Nie lubię tego fragmentu, bo dotyka mojego serca. Budzi je. Każe zadać sobie po raz kolejny pytanie: gdzie moja wiara? Czy potrafię zaufać Bogu, jeśli się wydaje, że coś mi odbiera? Co jest moim „Izaakiem”?

Może być nim wszystko, co kocham, niekoniecznie osoba.

„Oddaj mi syna” – czyli zaufaj. Puść to wolno. Zostaw to Mnie.

Dobrze wiem, jakie to trudne. Jak bardzo chcę mieć kontrolę nad swoim życiem i kiedy się to nie udaje, jak bardzo szarpię się z sobą. Czas pandemii to jest dla mnie właśnie czas oddawania Bogu wszystkiego, co kocham. Czekania w ufności. Puszczania wolno. Odpuszczania. Rezygnacji z bycia bogiem swojego małego świata.  Czymże innym są modlitwy św. Faustyny i ks. Dolindo: „Jezu, ufam Tobie”, „Jezu, Ty się tym zajmij”?

I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa. A gdy schodzili z góry, przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych. (Mk 9, 8)

Najtrudniejsze jest zawsze ZEJŚCIE Z GÓRY: kiedy mija pierwsza fascynacja, zauroczenie, zachwyt Bogiem. Zejście po rekolekcjach, pielgrzymce, jakimś duchowym przeżyciu. Zejście mierzone dźwiękiem budzika o świcie, kawą wypijaną w pośpiechu, kolejną zdalną lekcją, na którą trzeba się zalogować, kolejną myślą, kiedy się to skończy… Cały sekret tkwi w tym, żeby widzieć „tylko samego Jezusa” czyli doświadczyć Jego miłości. Po takim doświadczeniu poranna kawa wypijana w pośpiechu smakuje inaczej.

 

wtorek, 23 lutego 2021



 Myśli niedorzeczne…

Wstrząs Bożej miłości. Jedna dziwna myśl po obejrzeniu Oczu diabła Patryka Vegi.

Tego filmu nie da się recenzować. To jest tortura. Po prostu trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Na długo przed pojawieniem się dokumentu Vegi trafiłam na Facebookowy fanpage Estera Art.: piękne, ale przeraźliwie smutne grafiki i adekwatne do ich klimatu teksty. Był tam również taki oto tekst: „Początek mojego dorosłego życia zaczął się gwałtownie, nocą. Księżyc wtedy był ogromny. Taki sam, gdy się urodziłam, sześć lat temu. Babcia podobno powiedziała matce, że będę miała bogate życie. W taką właśnie noc, do naszego domu przyszedł obcy mężczyzna. Był elegancki, pięknie pachniał. Usiadł przy stole, patrząc na mnie i moje cztery, młodsze siostry. Nachylił się z uśmiechem w kierunku mojej matki i coś jej powiedział, wskazując na mnie. Skinęła głową, wtedy on wstał, wyjął z kieszeni sto dolarów i położył na stole. Podszedł do mnie, dotykając dziwnie policzka. Mama powiedziała, żebym szła z tym panem. Na drogę dała mi moją ulubioną lalkę. Może i była stara i zniszczona, ale była tylko moja. Wsiedliśmy do czarnego samochodu.” Ciąg dalszy to długa, przejmująca opowieść o szesnastolatce, która właśnie kończy swoją „karierę” w dziecięcym domu publicznym. I co dalej? Lada dzień pójdzie „na części”, bo przecież jest już stara, zużyta i naszpikowana narkotykami.

Pomyślałam: świetnie napisane, ale to MUSI być fantazja autorki. Po obejrzeniu Oczu diabła Vegi zmroziła mnie refleksja: wcale nie musi…

Dokument opowiada o dziecięcych burdelach w Polsce i Europie. O procedurze dostarczania do tych miejsc „towaru”. O bestialskim wykorzystywaniu maluchów i ich utylizacji. Autor filmu dotarł do matki, która chce po urodzeniu sprzedać swoje dziecko i zupełnie ją nie interesuje, jaki będzie jego dalszy los, pośredniczki w handlu dziećmi i samego handlarza. O tym, jakie to przerażające, nie muszę pisać. Zrobiło to już sporo osób przede mną. Na ile dokument jest rzetelny, nie zamierzam dociekać, choć bardzo jestem ciekawa, jakim cudem Patryk Vega dotarł do takich rozmówców i jakich metod perswazji użył, żeby zgodzili się na wywiad. Tak wygląda piekło na ziemi, porównywalne chyba tylko z tym, co wyprawiał z dziećmi doktor Mengele w Auschwitz…

Bogu dzięki, że ten materiał powstał, bo bez względu na to, czy coś tam jest podkoloryzowane, czy nie, film zwraca uwagę – wręcz krzyczy! – na cichy dramat dzieci, z którymi dla pieniędzy, bez mrugnięcia okiem można zrobić absolutnie wszystko. Bogu dzięki, że weryfikacją tej sprawy zajęła się Państwowa Komisja do spraw Pedofilii. Oby nie skończyło się na deklaracjach…

Po co więc to wszystko piszę? Oglądając ten koszmarny dokument myślałam, jaką drogę musieli przejść bohaterowie tej historii, skoro zaprowadziła ich do takiego zwyrodnienia. Kto zabił w nich wrażliwość? Nawet nie wrażliwość! - po prostu człowieczeństwo. Gdzie jest ta granica, po przekroczeniu której człowiek zamienia się w bestię? Jak to jest, że niektórzy stają się maszynami do zabijania, a inni bohaterami? Podobne pytania zadawałam sobie pisząc powieść o mojej współsiostrze, bł. Julii Rodzińskiej, męczennicy obozu w Stutthofie. Ale wtedy przyszło mi do głowy jeszcze coś: Boża miłość jest wstrząsająca. Oczy każdego, nawet najbardziej obrzydliwego zbrodniarza mogą napełnić się Światłem w każdej, nawet tej ostatniej chwili życia. Nie muszą być „oczami diabła”. Wystarczy jedno spojrzenie na krzyż – znak takiej Miłości, która pokona wszelkie zło. Pomyślałam, że w niebie mogę spotkać zarówno męczenników II wojny światowej, jak totalitarnych zbrodniarzy. Dzieci, z których zrobiono towar, i ich oprawców. Mogą tam trafić właściciele tych przerażających miejsc. Handlarze, którzy im dostarczają ofiary. Matki, które z taką łatwością pozbywają się „kłopotu”. Wystarczy jedno krótkie: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Wszyscy się tam zmieszczą, jeśli tylko przed śmiercią zdążą zawołać: „Ratunku!”. I to jest po ludzku skandal. Skandal miłosierdzia – jak to określił biskup Grzegorz Ryś. „Chodźcie i spór ze Mną wiedźcie! - mówi Pan. Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna.”  – mówi prorok Izajasz (Iz 1, 18).

Wczoraj była 90. Rocznica objawienia się Jezusa Miłosiernego Siostrze Faustynie czyli odkrycia prawdy, która może zrewolucjonizować każde, nawet najbardziej po ludzku przegrane życie: Bóg się tobą nie brzydzi, człowieku. On na ciebie czeka.

Piękny jesteś, Jezu w tej przebaczającej miłości, i niezrozumiały. Ale jedno jest pewne: Twoje oczy pełne czułości i miłosierdzia są mocniejsze od „oczu diabła”. I niech to będzie komentarzem do tego filmu. Jedynym, na jaki mnie stać. Jedynym dającym nadzieję.

 Grafika: Estera Art.


poniedziałek, 22 lutego 2021



 

Powiew COOL – tury…

Najbardziej mi żal kota (Osiecka, serial TVP, 2020)

Bardzo bym chciała na przekór recenzentom ogłosić, że moim zdaniem to świetny serial, ale niestety się nie da. Nie będę więc oryginalna: to artystyczne nieporozumienie. Postacie – w rzeczywistości barwne i wyraziste – w serialu są jakby wycięte z papieru, niedokończone, jednowymiarowe. A przecież przez akcję serialu, podobnie jak przez życie bohaterki, przewija się cała galeria indywidualności: Marek Hłasko, Zbigniew Cybulski, Elżbieta Czyżewska, Krystyna Sienkiewicz, Wojciech Frykowski, Jeremi Przybora, Kalina Jędrusik, Daniel Passent, Seweryn Krajewski, Maryla Rodowicz, Hanna Bakuła, Anna Szałapak. To tylko niektóre z nich. Akcja obejmuje lata 1952 – 1997. Kawał historii. Opowiada o kobiecie pełnej sprzeczności: „zetempówce” i buntowniczce szmuglującej teksty Marka Hłaski do paryskiej „Kultury”, wrażliwej introwertyczce i nie umiejącej kochać twardzielce, marzycielce tęskniącej za miłością i egoistce raniącej ludzi, których spotyka, femme fatale i ofierze zauroczeń, czekającej na lekceważącego ją mężczyznę na wycieraczce, niezależnej dziewczynie sukcesu i dużym dziecku, niemal do końca życia (z małymi przerwami) mieszkającym z matką, genialnej poetce i „tekściarze” piszącej pod publiczkę. Aż się prosi, żeby tym biograficznym bogactwem zahipnotyzować widza, wstrząsnąć, porwać…

Tymczasem nikt tu nikogo nie porywa. Serial bulgocze na małym ogniu, nie dochodząc do temperatury wrzenia. Akcja toczy się ospale, linearnie, przewidywalnie. Jedynym atutem takiej narracji jest możliwość zapoznania się z biografią artystki – dla tych, którzy jej nie znają. Ale i tutaj mam zastrzeżenia. Wątki się urywają, jakby scenarzysta nie miał pomysłu, jak je czytelnie zamknąć. O śmierci Zbyszka Cybulskiego, Marka Hłaski i Wojciecha Frykowskiego dowiadujemy się z dialogu bohaterów. Ze scenariusza nie wynika jasno, że Osiecka była żoną Frykowskiego. „Znika” także Jeremi Przybora, dawni przyjaciele Osieckiej z STS, Kalina Jędrusik, Maryla Rodowicz, kolejni kochankowie bohaterki. Nie wiadomo, dlaczego Osiecka była studentką łódzkiej „filmówki”, a w następnym odcinku już nią nie jest. I dlaczego 28 – letnią Osiecką od 6. odcinka gra Magdalena Popławska, która wygląda jak jej matka, a nie Eliza Rycembel, która aktualnie jest mniej więcej w tym samym wieku? Wreszcie – choroba i śmierć Osieckiej. Pokazana mimochodem, byle jak, powierzchownie, podobnie jak odejście Freddiego Mercury’ego w Bohemian Rhapsody. Pamiętam, że bardzo mnie to zirytowało w filmie o liderze zespołu Queen.

A sama Osiecka? Cóż, w tej roli obsadzono dwie dobre aktorki i to była wielka szansa, żeby stworzyć ciekawą i niejednoznaczną postać kobiecą. Eliza Rycembel zaintrygowała mnie w Carte blanche, a urzekła w Bożym Ciele. To nie jest typ słodkiej laleczki. Ta młoda aktorka nosi w sobie jakąś tajemnicę, ma coś ważnego do powiedzenia. Każde jej spojrzenie, powściągliwość ruchu i gestu, pozorny chłód zachęca widza do odkrywania tego „czegoś” pod powierzchnią. Magdaleny Popławskiej nie miałam jeszcze okazji widzieć ani w filmie, ani w teatrze. Czym mnie przyciąga? Dojrzałym ciepłem, jakie emanuje z jej oczu. Widzę kobietę, która wydeptała już niejedną życiową ścieżkę i zachowuje zdrowy dystans do siebie i świata. Reżyser i scenarzyści mieli wyśmienitą okazję, żeby w serialu wyeksponować atuty obu aktorek. Nie skorzystali z niej. Obie Osieckie są przedstawione w taki sposób, jakby upływający czas i przeżycia nie miały na nie żadnego wpływu. Żadnej ewolucji postaci, żadnej wielobarwności, żadnego zaskoczenia. Aż trudno uwierzyć, że tytułowa bohaterka była tak fascynującą osobowością o tak interesującej biografii!

Jestem też zawiedziona sposobem, w jaki został potraktowany wątek „rodzinny” Osieckiej: jej relacja z mężem Danielem Passentem i córką Agatą. Szczególnie postać Agaty jest mi bardzo bliska – ta jej tęsknota za ciepłem rodzinnego domu, walka o matkę, bezradność wobec jej alkoholizmu i rozpaczliwa wiara, że matka dotrzyma obietnicy i przestanie pić. Taki wątek jest paląco potrzebny w czasach, kiedy rośnie liczba rodzin dysfunkcyjnych, patchworkowych, dotkniętych nałogiem. Pracuję z młodzieżą i mogę na co dzień zaobserwować, ile w naszej szkole jest przypadków depresji wśród 17 – 18 – latków…  Tymczasem serialowi twórcy ślizgają się po powierzchni. Agata jest postacią drugo – jeśli nie trzecioplanową. Widzimy ją w kilku odcinkach jako dziecko i dopiero w ostatnim  jako młodą, wchodzącą w życie kobietę przejętą alkoholizmem matki. Jak gdyby nie było nic pośrodku. W dodatku serialowa Agata to postać wyjątkowo mdła i bezbarwna. A może po prostu serial nie dał aktorce możliwości rozwinięcia skrzydeł?

Kolejna niewykorzystana w serialu szansa to tło historyczne. Wszystko skrupulatnie zrelacjonowane przez filmową „kronikę”, która otwiera każdy odcinek. I przez to właśnie sztuczne. Nie widzę tu korelacji między wydarzeniami historycznymi, których przecież było mnóstwo – stalinowski reżim, odwilż, strajki robotników, wygnanie Żydów z Polski w 1968, Dziady Dejmka i strajki studentów w tym samym roku, stan wojenny, Okrągły Stół – a losami serialowych postaci. To wszystko przepływa przez akcję Osieckiej jak tandetne landszafty namalowane farbami na płótnie i ustawione w charakterze dekoracji do kiepskiego spektaklu. Odnoszę wrażenie, że te dramatyczne fakty nie mają żadnego wpływu na bohaterów, którzy żyją w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Ot, czasem przemknie jakiś cenzor i nie pozwoli na zaśpiewanie zbyt odważnej piosenki. Może jeszcze jakaś kontrola w pociągu z powodu wybuchu stanu wojennego pokazana jak rutynowa kontrola biletów w tramwaju. Ewentualnie generał Kiszczak ukazany jako amator kaset z piosenkami Osieckiej. I tyle. Nie ma też ani słowa o wyborze Karola Wojtyły na papieża, a przecież to wydarzenie miało dla Polaków ogromne znaczenie polityczne, niezależnie od ich przekonań religijnych.

Podsumuję jednym słowem: szkoda. Uwielbiam piosenki z tekstami Osieckiej. Bardzo mi blisko do jej wrażliwości. Tymczasem serial w TVP to półprodukt, który trąci sztucznością na kilometr. A mógł być fascynującą opowieścią o wrażliwej kobiecie, która nie mieści się w społecznych „ramach”. Albo o tęsknocie za prawdziwą miłością i nieumiejętności kochania. Albo o naszej skomplikowanej powojennej historii. Albo o wszystkim po trosze. Ale do tego potrzeba wnikliwości. Dobrze by było też pochylić się z czułością nad każdym wątkiem, nawet epizodycznym, i zadać sobie pytanie: do czego ta postać jest potrzebna? Co wnosi do serialu? Co chcę poprzez ten wątek przekazać?

Najbardziej mi żal kota z ostatniego odcinka. Nie mam pojęcia, w jakim celu scenarzyści zafundowali mu tak fatalny koniec.

A jednak tego, że oglądałam Osiecką - nie żałuję. Przeciwnie: bardzo wam, twórcy serialu, dziękuję. Za przypomnienie tej niezwykłej biografii. Za przejmujące piosenki, które teraz „grają” mi w głowie. Za refleksję, jaka mi się nasunęła po obejrzeniu ostatniego, dla mnie najmocniejszego odcinka, że życie to bal. I ode mnie zależy, z kim będę tańczyć, co będę tańczyć i w jakim celu.

 

niedziela, 21 lutego 2021


 

Niedzielnie…

Czas się wypełnił. Bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię.

(Mk 1, 15)

Królestwo Boże jest bliżej niż mi się wydaje. Teraz. Tutaj. Kiedy nic nadzwyczajnego się nie dzieje i czasem się chce gryźć ścianę.

Czas pandemii jest dla mnie pustynią. Mam ograniczone możliwości wyjazdów, spotkań, rzucenia się w wir jakiejś nowej działalności, która by mnie pochłonęła i pomogła uciec od Boga i samej siebie. Zawsze tak robiłam, a tu nagle wszystkie furtki się zatrzasnęły.

Królestwo Boże jest bliżej niż mi się wydaje. Nawrócić się mogę tylko DZISIAJ. Opowiedzieć o Jezusie i Jego miłości mogę tylko tym, których spotykam DZISIAJ. Pani, która chce się umówić ze mną na kawę. Dziewczynie, której nie odpisałam na wiadomość. Dzieciom przygotowującym się do I Komunii i i ich rodzicom z naszej parafii. Młodzieży na zdalnej katechezie. Moim współsiostrom.  Mamie, która dzwoniła, bo chciała ze mną porozmawiać, a ja nie odebrałam telefonu.

Bardzo zwięzła ta dzisiejsza Ewangelia. Mówi: masz tę jedną chwilę. To jest Twoja pełnia czasu. Nie wiesz, czy będzie następna.  Królestwo Boże jest tuż obok. Poza granicą twojego zwątpienia, rutyny, lenistwa.  Dzieli cię od niego ten jeden krok wyjścia z twojej strefy komfortu.

Co to znaczy? „Królestwo Boże” – czyli życie w bliskości Boga. Z tymi problemami i ograniczeniami, które mam, nawet z tym lękiem i niewiarą  - ale z Nim.

Jeden krok w Jego stronę może w moim życiu zmienić wszystko.

niedziela, 14 lutego 2021


 

Niedzielnie…

Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. (Mk 1, 40)

Od roku mam wrażenie, że jestem bohaterką jakiegoś apokaliptycznego filmu science – fiction… W czasach Jezusa ludzie byli bezradni wobec trądu.  Trąd oznaczał wyrok: wykluczenie, upokorzenie, a przede wszystkim izolację.  Mamy rok 2021 i covid, który też w okrutny sposób obnażył naszą bezradność. Nie jesteśmy bogami. Jedna choroba zakaźna może sparaliżować cały świat. Jedyne, co możemy zrobić, to wprowadzanie obostrzeń i izolacji już nie jednej osoby, lecz całych społeczności.  Cała nadzieja w szczepionce. A może w Bogu?

„Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić.”

Trędowaty z dzisiejszej Ewangelii mówi do Jezusa: „Jeśli chcesz…”. Boję się wypowiadania w modlitwie tego „jeśli chcesz”. Boję się, że Bóg mi pokrzyżuje plany. Że odbierze mi marzenia. Że sprowadzi do mojego życia jakąś katastrofę w imię „dobra duszy”. I to budzi we mnie lęk i złość. A jednak jest to jedyna droga do uzdrowienia nie tylko ciała, ale i duszy. Powiedzieć z całym zaangażowaniem, jak moja współsiostra z nowicjatu: „Nad wszystkim jest Pan Bóg”. Nie miała łatwego życia, ale ten jeden krótki tekst pomógł jej przetrwać.

Puścić to, co mnie dławi w środku. Wyjść z klatki własnego lęku. Odetchnąć.

Panie, moje serce się nie pyszni

i nie patrzą wyniośle moje oczy.

Nie dbam o rzeczy wielkie

ani o to, co przerasta me siły.

Lecz uspokoiłem i uciszyłem moją duszę;

jak dziecko na łonie swej matki,

jak ciche dziecko jest we mnie moja dusza.

Izraelu, złóż nadzieję w Panu,

teraz i na wieki.

 

(Ps 131)

 

- mówi Psalmista.

Jeśli pozwolę Jezusowi, żeby mnie dotknął, stanie się cud. On jest najlepszym Reżyserem mojego życia i jeżeli dam Mu szansę, to zrobi z niego arcydzieło.

 

środa, 10 lutego 2021


 

Myśli niedorzeczne…

Dwanaście groszy i strach o świcie. Odszkodowanie dla Tomka Komendy

Pandemia nie odpuszcza. W kraju podziały – ruch Ośmiu Gwiazd i maseczki z błyskawicą. Jakby tego wszystkiego było mało, dzisiaj rano w większości stacji telewizyjnych, radiowych i portali pojawił się na czarnym tle ponury napis: „Media bez wyboru”.  Chaos, agresja i wielkie pogubienie.

A w tym wszystkim dobra wiadomość: Sąd Okręgowy w Opolu przyznał Tomkowi Komendzie za 18 lat niesłusznego odsiadywania kary w więzieniu odszkodowanie w wysokości 811533 złotych i 12 groszy. Najbardziej zaintrygowało mnie to 12 groszy. Podobno suma jest wyliczona na podstawie  zarobków, jakie miał Komenda w momencie utraty wolności i potencjalnych zarobków, jakie by przez ten cały czas otrzymywał, gdyby nie był w więzieniu. „Sąd bardzo wysoko ocenił wolność obywatela i bardzo się z tego cieszę; to rekordowe zadośćuczynienie” – skomentował decyzje sądu Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar.

Ja też się cieszę. Wygrała sprawiedliwość. Próbuję sobie wyobrazić, jakie to uczucie być obudzonym o świcie przez walącą do drzwi grupę agresywnych policjantów, którzy bez żadnych wyjaśnień zakuwają mnie w kajdanki i wiozą w nieznane. A potem to „nieznane” zamienia się w koszmar, który trwa prawie 20 lat. Kiedy nareszcie udaje mi się wyjść, jestem czterdziestoletnim wrakiem człowieka. Mój dawny świat rozsypał się na kawałki, gdy w kolejnych więzieniach mnie bito i gwałcono przy milczącym przyzwoleniu klawiszy. Bo przecież gwałciciel i morderca dziewczynki zasługuje na największe okrucieństwo ze strony osadzonych, którzy go nazywają „dzieciojebcą”. Tyle tylko, że Tomek Komenda nigdy tej dziewczynki nie widział, a podczas tragicznej sylwestrowej nocy 1996/ 97 siedział sobie spokojnie w domu…

Przypuszczam, że rzeczywistość drastycznie przedstawiona w znakomitym filmie Jana Holoubka 25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy jest tylko namiastką tego, co tam się działo naprawdę…

W głowie mi się nie mieści, jak można się tak beztrosko pomylić. Nie zweryfikować przesłanek. Poświęcić niewinnego chłopaka w imię policyjnych układów i szybkiego zakończenia śledztwa, bo przecież trzeba KOGOŚ zamknąć. Równie dobrze można by zrobić na ulicy łapankę jak w czasach okupacji. Ale na szczęście wszystko skończyło się happy endem, jak w dobrym kinie akcji. Tyle że kino akcji urywa się w tym właśnie momencie: ocalony bohater wychodzi na zalaną słońcem ulicę, gdzie czeka na niego rozanielona ukochana. Ewentualnie jeszcze brawurowo wygrywa rozprawę w sądzie. I już jest dobrze. Kłopoty w magiczny sposób wyparowały. Można zacząć żyć długo i szczęśliwie. Kino akcji się tutaj kończy, bo jak opowiedzieć to, co było dalej? Nocne koszmary? Stany depresyjne? Poharataną duszę, która ciągle jeszcze tkwi w więzieniu? Długie godziny u terapeuty?

Oczywiście to wszystko nie musi dotyczyć akurat Tomka Komendy. Nie wierzę jednak, że wyszedł na zalaną słońcem ulicę jakby nigdy nic. Osiemnaście lat absolutnej ciemności pozostawia w psychice trwały, niezatarty ślad. Tacy święci jak Maksymilian Kolbe, Edyta Stein czy Jerzy Popiełuszko w podobnych okolicznościach potrafili zachować nie tylko twarz, ale nawet pogodę ducha i miłość do nieprzyjaciół. Mieli jednak punkt odniesienia, który był jak wąż miedziany przywracający życie Izraelitom na pustyni: krzyż Chrystusa. Taką postawę nazywamy heroizmem. A więc jednak czymś niezwykłym. Nie wszystkich stać na heroizm. Nie wiem, jaki jest stosunek Komendy do Pana Boga. Mało tego: nie wiem, jak ja bym się zachowała w takiej sytuacji.

Dlatego rozczula mnie te 12 groszy. Czego stanowią równowartość? Strachu, kiedy było słychać łomot do drzwi? Jakiejś jednej łzy? Niedopitej kawy, która została na stole, gdy po niego przyszli? Ulubionego programu w telewizji, którego nie zdążył obejrzeć? Kilku sekund spędzonych tamtego dnia o świcie w radiowozie?

Czy mogę czuć się bezpiecznie w kraju, gdzie policja w każdej chwili może mnie zakuć w kajdanki w imię jakichś absurdalnych zarzutów? A równocześnie w tym samym kraju odbywają się tak ohydne praktyki jak handel dziećmi i policja nic z tym faktem nie robi? Podobno po premierze Oczu diabła Patryka Vegi prokuratura i policja nareszcie zajęły się tą sprawą na prośbę Państwowej Komisji ds. Pedofilii. Oby. Nie, nie oglądałam jeszcze dokumentu Vegi. Nie wiem, czy się odważę. Nie chcę wiedzieć, ile w tym prawdy.

Chcę tylko pamiętać o słowach, które w ostatnich dniach mi towarzyszą:

Ukochałem cię odwieczną miłością,

dlatego też zachowałem dla ciebie łaskawość.

Znowu cię zbuduję i będziesz odbudowana,

Dziewico-Izraelu!

Przyozdobisz się znów swymi bębenkami

i wyjdziesz wśród tańców pełnych wesela.

 (Jr 31, 3 - 4)

 

Tego newsa nikt mi nie odbierze. Jest aktualny bez względu na to, co się dzieje wokół mnie. Nawet, gdyby ktoś miał mnie bez uprzedzenia wciągnąć o świcie do radiowozu.

 

sobota, 6 lutego 2021


 

Powiew COOL - tury

Pestki jabłka i czułość

(Cząstki kobiety, reż. Kornél Mundraczó, Netflix 2020)

To nie jest film do siedzenia na kanapie i przeżuwania popcornu. To nie jest wciągające kino akcji. Na pięćdziesiąta pierwszą twarz Greya też nie ma co liczyć. To jest film kameralny, momentami wręcz klaustrofobiczny, powstały po premierze spektaklu o tym samym tytule, w warszawskim Teatrze Rozmaitości, w tej samej reżyserii i z tą samą autorką scenariusza
Katą Wéber, a jednak w filmie są zmienione realia: akcja się dzieje już nie w Polsce, lecz w Stanach Zjednoczonych.

To jest film na temat,  którego kamera bardzo nie lubi: utraty dziecka. To film o samotności. To także film o przekroczeniu siebie. Poruszający i warty obejrzenia, choć niełatwy w odbiorze i  wymagający uwagi. Utrata dziecka – ważny problem, zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń związanych z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego i Strajkiem Kobiet. Film Mundraczó ukazuje kobiecość, macierzyństwo i wartość ludzkiego życia od tej drugiej strony, tej, o której demonstranci milczą: straty i jej śladu w psychice.

Martha i jej partner wydają się być szczęśliwi. Oczekują upragnionej córeczki. Wszystko idzie dobrze pomimo kontrowersyjnej decyzji o porodzie domowym do momentu… No właśnie: do momentu, gdy nowonarodzona córeczka tak po prostu sinieje i przestaje oddychać. Nie wiadomo dlaczego. Dziecko wygląda na zdrowe i w pierwszej chwili wszystko przebiega prawidłowo. Położna robi co w jej mocy, żeby się udało. Karetka przyjeżdża bardzo szybko, ale o tę jedną chwilę za późno…

I tutaj reżyser mógłby pójść w stronę melodramatu. Mógłby także wybrać thriller: któreś z dwojga bohaterów okazuje się psychopatą i doprowadza do śmierci dziecka. Albo w kierunku dramatu z rozprawą sądową w tle, gdzie osią fabuły byłoby dochodzenie, w którym momencie położna popełniła błąd. Okazuje się jednak, że nie ma to żadnego znaczenia, choć dochodzi do rozprawy sądowej. Jest to jednak przede wszystkim rozprawa Marthy z samą sobą i to jest mocna strona tego dramatu. Martha Vanessy Kirby to kobieta z pozoru twarda i nie uzewnętrzniająca emocji, ale właśnie dlatego krucha. Aktorka zarysowuje tę postać bardzo powściągliwie i dlatego hipnotyzuje widza. To są niuanse: wzrok wbity w przypadkowo spotkane dziecko, szybkie, energiczne wejście do biura pierwszego dnia „po”, mocne, przesadne, wręcz rozpaczliwe malowanie ust. To, co w tym filmie najważniejsze, wydarza się pomiędzy Marthą a jej partnerem. Traumę przeżywa nie tylko kobieta. W filmie bardzo wyraźnie pokazany jest dramat osieroconego ojcostwa i za to duże brawa dla reżysera, scenarzysty i Shia LaBeouf w roli Seana.

Dzieło Mundraczó jest ascetyczne w formie: naturalistycznie ukazany poród (zmęczyłam się tą sceną, pół godziny to jednak dużo!),  przytłaczająca cisza i minimalne wykorzystanie muzyki, i detale – upiorny, marcepanowy bobas na torcie, brudne naczynia w zlewie, uschnięte, od kilku tygodni niepodlewane kwiaty, pestki jabłka pracowicie zbierane przez bohaterkę i pory roku – jesień i zima. Dopiero na końcu wiosna. Z porami roku związana jest kolorystyka: w większości ciemna, szaroniebieska, ale w finale już  pastelowa  i jasnozielona. Kolory i światło korespondują ze stanem psychicznym bohaterów. Co oznacza wiosna w finale? Przełom, którego doczekuje się bohaterka. Wychodzi ze skorupy. Budzi się. Zaczyna żyć. Film pozostawia widza z przesłaniem nadziei, że nie ma takiego tunelu, na końcu którego nie byłoby światła. Trzeba tylko zrobić krok, a potem kolejny, i tak aż do celu. Co to znaczy? Trzeba wybaczyć sobie i przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest, z całym jej dramatem i niesprawiedliwością. A potem zacząć na nowo budować swój świat. To jest proces – długi i bolesny jak poród, ale możliwy do przejścia. A wtedy z pestek jabłka wyrosną piękne jabłonie.

Skąd taki nieoczywisty tytuł Cząstki kobiety? Cząstki to jakieś ciało obce, którego trzeba się pozbyć. Jak najszybciej wyrzucić, oddać na uczelnię do badań anatomicznych, zapomnieć. Cząstki to także pokawałkowane życie. Uporządkowany i ustalony świat, który nagle legł w gruzach. Rozbita dusza. Ale te cząstki można przecież pozbierać i ocalić jak pestki jabłka, które – jeśli się je pielęgnuje – zaczną kiełkować.

Cząstki kobiety to film o czułości, którą warto okazać przede wszystkim sobie, żeby móc potem dawać ją innym.

Zwiastun:

https://www.youtube.com/watch?v=-coKnDqPDwA

poniedziałek, 1 lutego 2021



 

Powiew COOL - tury

Karnawał i wspomnienia z kołchozu

(Ożenek, reż. Nikołaj Kolada, Teatr Śląski im. Stanisłąwa Wyspiańskiego w Katowicach, premiera: 23. 10. 2015)

Ożenek Nikołaja Kolady to przede wszystkim festiwal kolorów: motywów folkowych na kostiumach i elementach scenografii, szmacianych lalek animowanych przez aktorów, ostrych, cyrkowych makijaży i dywanów, jakimi w Rosji obwiesza się ściany. Nierzeczywisty świat będący idealną odskocznią od szarej, pandemicznej rzeczywistości. Wzruszyłam się, kiedy na czacie przy transmisji pojawiły się wpisy: „Zaraz zerknę do programu”, „Proszę nie jeść chipsów tam w trzecim rzędzie” czy: „Czy ja dobrze słyszę? Pierwszy dzwonek! Czas znaleźć swoje miejsce!”. Tęsknimy za teatrem, bo to jedno z tych miejsc, które nam daje poczucie wspólnoty i przeżycia czegoś wielkiego i ważnego, co w nas zostanie…

Spektakl Kolady nam, widzom, zapewnia to przeżycie. Na początku uczestniczymy w sprawnie zagranej farsie. Aktorzy nużąco przerysowują swoje role, narasta groteska i mocno skumulowany komizm – a wszystko w rytm skocznego motywu z Traviaty Giuseppe Verdiego i rosyjskich pieśni ludowych. Zalotnicy Agafii Tichonowny pojawiają się w groteskowych frakach i kubrakach, z przyczepionymi do tylnej części spodni pawimi piórami i poduszkami przy pasie, a na głowie – zamiast kapeluszy – noszą dumnie pokrywki od samowara. Tutaj duży ukłon w stronę autorów scenografii i kostiumów: Anny Tomczyńskiej i samego reżysera. Bohaterka spektaklu Agafia jest mocno podstarzałą panną na wydaniu o potężnej, przytłaczającej wszystkich panów posturze. Na nosie ma okulary z jednym zaklejonym szkiełkiem i oczywiście całą galerię kolorowych spódnic, z wyjątkiem pierwszej sceny, gdzie jeszcze nie jest przygotowana na wizytę konkurentów do jej ręki, i siedzi rozkraczona w negliżu. Wszystko jest tutaj tak brzydkie i absurdalne, że aż piękne. Im bliżej finału, tym bardziej odkrywamy sens tej zamierzonej brzydoty, groteski i bombardowania widza „skansenowymi” kolorami. Opowieść o starej pannie, która nie ma wielkiego wyboru wśród kandydatów do jej ręki, i zalotniku, którego do żeniaczki pchają koledzy i ostatecznie ucieka sprzed ołtarza, powoli się wycisza. Zmienia tonację. Łagodnieje. Przez to staje się coraz bardziej przejmująca. Farsa przekształca się w dramat egzystencjalny. W spektaklu są dwie mistrzowskie sceny, które wbiły mnie w fotel: scena miłosna między Duniaszką (Alina Chechelska) i Stiepanem (Michał Piotrowski) oraz monolog Agafii (Grażyna Bułka) tuż przed niedoszłym ślubem. Dlaczego akurat te sceny? Bardzo dobrze pokazują, o czym jest Ożenek Kolady. To dramat o samotności. O lęku przed bliskością. O niemożliwości porozumienia. O ucieczce przed odpowiedzialnością za drugiego człowieka. O głodzie miłości, który nami targa i czasem sobie z nim nie radzimy… Bardzo to aktualne i daleko wykracza poza XIX – wieczną farsę.

Oto Duniaszka i Stiepan patrzą sobie głęboko w oczy, zahipnotyzowani sobą. Między aktorami – podobnie jak w wypadku pary głównych bohaterów – jest duża różnica wieku i postury. Wizualnie do siebie nie pasują. On młody i wątły, ona – dojrzała i postawna. Ale zachowują się wobec siebie ostrożnie, delikatnie, z czułością, jakby przeżywali pierwszą nastoletnią miłość. I nagle on zaczyna ją brutalnie bić i popychać, a potem ją po prostu zostawia. Jak zużytą ścierkę. W tle słychać nostalgiczną pieśń cerkiewną. Jak gdyby na naszych oczach odbywał się jakiś kuriozalny rytuał kata i ofiary. Tej sceny nie ma w dramacie Gogola. Dopisał ją reżyser. Podobno jest jego wspomnieniem z dzieciństwa spędzonego w kołchozie. A przecież nie trzeba sięgać myślą do kołchozów, żeby zobaczyć w tym obrazie przerażającą prawdę o toksycznych relacjach i samotności w związku…

Agafia stoi ubrana w strój panny młodej. Bez groteskowego makijażu. Bez maski dużego dziecka. Piękna w swojej autentyczności. Opowiada o swoim lęku i tęsknocie: za bliskością mężczyzny, za tym, żeby nie być samotna, żeby czuć się kochana… Grażyna Bułka mówi ten monolog jak znużona spektaklem aktorka w garderobie, która już zdjęła kostium, zmyła podkład i pozostał jej tylko przytłaczający smutek. Żadnej radości z oświadczyn. Żadnego podekscytowania zbliżającym się weselem. Dlatego Agafia Tichonowna w jej wykonaniu to prawdziwa kreacja.

Podsumowując: warto zobaczyć Ożenek w Teatrze Śląskim. Najlepiej na żywo. To historia o nieustającym karnawale, w którym kolory i muzyka są rozpaczliwą próbą zagłuszenia pustki egzystencjalnej i samotności. Tak więc spektakl, choć na wskroś rosyjski w treści i formie, opowiada również o Polsce Anno Domini 2021. I naprawdę nie ma to nic wspólnego z pandemią. Raczej z socjalnym dystansem, który wytwarzamy sami: ze strachu, lenistwa, wygody. Tytułowy ożenek wymaga przecież wyjścia z własnej skorupy w stronę drugiego człowieka. A to zawsze trochę boli.

Fot. Przemysław Jendroska

Zwiastun spektaklu:

https://www.youtube.com/watch?v=xGa-6iFbrk0