niedziela, 29 listopada 2020


 

Niedzielnie…

Jezus powiedział do swoich uczniów: "Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał. Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodzianie przyszedłszy, nie zastał was śpiących. Lecz co wam mówię, do wszystkich mówię: Czuwajcie!".

(Mk 13, 33-37)

Pan zostawia swój DOM – czyli Kościół. Zostawia każdemu z nas, mnie i Tobie. Bo wszyscy jesteśmy Kościołem i mamy konkretne zadanie do spełnienia.

Adwent jest czuwaniem, a czuwanie to uważność na obecność Boga. Przychodzi niepostrzeżenie: w drugim człowieku i jego większej czy mniejszej biedzie, w pracy, którą mam wykonać, a nie zawsze ja lubię, w mojej wspólnocie zakonnej czy rodzinie.

Dom to Kościół. Dom to moje powołanie. Dom to moje życie. Dom to moje relacje z ludźmi.

Są tacy, którzy przesypiają powrót Gospodarza. Są tacy, którzy ten dom rujnują…

A ja? Czy Jezus czuje się w moim życiu jak w domu?

niedziela, 22 listopada 2020


 

Niedzielnie…

 „ A On oddzieli jednych od drugich jak pasterz oddziela owce od kozłów.” (Mt 25, 32).

Król podczas Sądu Ostatecznego pyta o miłość. To jego pytanie przyprawia mnie o dreszcz, bo od razu sobie przypominam te wszystkie sytuacje, kiedy mi się po prostu nie chce. Ktoś dzwoni do drzwi i nie chce mi się otworzyć. Ktoś do mnie pisze i nie chce mi się poświęcić tej osobie czasu i uwagi. Ktoś prosi o modlitwę, obiecuję zdawkowo „tak, tak, będę pamiętać” i… natychmiast zapominam.

Król pyta o miłość. Nie o światopogląd. Nie o to, na kogo głosowałam. Nie o to, czy popierałam taki czy inny protest. Nawet nie o to, czy byłam praktykującą katoliczką – lecz o miłość.

Czy to znaczy, że te inne rzeczy nie są istotne? Że wszystko jedno, jakie wartości wyznaję? Że nie ma znaczenia, na jakiego polityka głosuję i po jakiej stronie się opowiadam? A to, czy regularnie się modlę, przyjmuję sakramenty i słucham Jego Słowa też jest dla Niego nieważne?

Ważne. To wszystko bardzo wiele mówi o moim życiu i o tym, co wybieram. Ale miłość mówi coś ważniejszego: DLACZEGO wybieram. I ostatecznie tylko miłość będzie się liczyć.

Zawsze wzruszały mnie słowa Jezusa: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić.” Dzisiaj zwróciłam uwagę jeszcze na coś innego. Na słowa: „A On ODDZIELI jednych od drugich”. Jak to? Chrystus przychodzi, żeby tworzyć podziały? Nie: On przychodzi, żeby zaprosić mnie i Ciebie do wielkiej, bezwarunkowej miłości, która przekracza wszelkie granice. Podział na „owce i kozły” oznacza tych, którzy potrafią dostrzec Chrystusa w drugim człowieku - nawet, jeśli w ten sposób Go nie nazywają - i tych, którzy Go mijają, zapatrzeni jedynie w siebie.

Panie, naucz mnie takiego spojrzenia, które potrafi Cię rozpoznać i nakarmić, napoić, przyodziać, przyjąć, odwiedzić…

 

poniedziałek, 16 listopada 2020


 

Powiew COOL - tury

 Królowa w świecie bez Boga

(Gambit królowej, reż. Scott Frank, Netflix, 2020)

Właśnie obejrzałam ostatni odcinek i trudno mi się uspokoić. Przejść do porządku dziennego jakby nigdy nic? Po prostu się nie da. Choć nie mam pojęcia o szachach, w Gambicie królowej, a zwłaszcza w postaci głównej bohaterki, odnajduję siebie.

Już pierwszy odcinek rozłożył mnie na łopatki. Utożsamiłam się z dziewczynką o bogatej wyobraźni błądzącą po mrocznych zakamarkach bezdusznego sierocińca. Chociaż moje losy nie są (na szczęście) aż tak dramatyczne jak losy genialnej szachistki Beth Harmon, bohaterki powieści Tevisa Waltera i Netflixowego serialu Scotta Franka, zobaczyłam siebie w peerelowskim przedszkolu tęskniącą za rodzicami mieszkającymi w innych miastach.

Przy kolejnych odcinkach było już tylko gorzej: czyli mocno, angażująco, poruszająco, momentami nawet wstrząsająco. A przecież nie ma w serialu ani kropli krwi, ani grama brutalności, żadnej sceny ostrego seksu. Jest jednak to, co najbardziej kocham w kinie, teatrze, literaturze: opowieść, która dotyka serca.

Serial ogląda się jednym tchem. Mam znajomych, którzy poświęcili na te 7 odcinków jedną noc. Ja nie byłabym w stanie, nie tylko dlatego, że potem trzeba wstać bladym świtem, ale przede wszystkim dlatego, że to dla mnie zbyt duża dawka emocji, dotykających mnie osobiście tematów i pytań, które muszę zadać również sobie.

Jakie to tematy? Jakie pytania?

1.      Pasja – główna „bohaterka” serialu, bo przecież to historia o szachach. Dodajmy: pasja, która jest kobietą, bo przecież to serial o szachistce, która z wdziękiem i zimną krwią miażdży wszystkich męskich przeciwników. Nawet tych światowej sławy. I to w wieku niecałych dwudziestu lat! Muszę przyznać, że moja kobieca duma tutaj uśmiecha się z dziką satysfakcją. Ale pasja ma także swoją cenę: domaga się wyłączności. Uzależnia. Może sprawić, że ktoś, kto się jej poświęci, całkowicie zamyka się w jej świecie… Zachwyciła mnie szachownica – mówi bohaterka – Odrębny świat na 64 polach. Czuję się w nim bezpieczna. Kontroluję go, panuję nad nim. Jest przewidywalny. Jeśli tracę, winię tylko siebie.

2.      Zmaganie – coś, co czyni film o pasji prawdziwym. Oczywiście pojawia się tutaj pewien „hollywoodzki” schemat, ograny już w niejednym, nie tylko amerykańskim filmie o sportowcach i geniuszach: trudny punkt wyjścia – mentor - debiut – rozwój – pierwszy spektakularny sukces – porażka – równia pochyła – „albo się ogarniesz, albo będziesz nikim” – mordercza walka z sobą – zwycięstwo. To, co najciekawsze, to właśnie ta mordercza walka z sobą. Nie tylko o tytuł arcymistrza, znacznie bardziej – o wolność. Beth Harmon jest uzależniona od tabletek na uspokojenie. Tych samych od lat. Wychowawcy dawali je dzieciom w sierocińcu, żeby nie sprawiały kłopotów. Do tego dochodzi jeszcze alkohol i mamy gotowy scenariusz na film o geniuszu, który się stacza – jak choćby w Narodzinach gwiazdy czy naszym rodzimym Skazanym na bluesa. Beth podejmuje jednak walkę. I to jest jej najważniejszy mecz – o wszystko.

3.      Rozliczenie z przeszłością. Beth będzie musiała wrócić do sierocińca, żeby się z nim ostatecznie pożegnać. I wtedy poczuje się prawdziwie wolna, a przynajmniej ten proces w jej psychice się rozpocznie. W serialu oprócz akcji właściwej widzimy retrospekcje. Nie jest ich wiele, ale wystarczająco, żeby zrozumieć bohaterkę, jej wybory, zachowania, zagubienie, i to, dlaczego nigdy się nie uśmiecha, a w sytuacjach intymnych z facetami najbardziej lubi… grę w szachy. Twórcy serialu odkrywają te retrospekcje stopniowo, jakby dokładali do tworzącego się obrazu kolejne puzzle.

4.      Samotność i lęk przed bliskością. Beth jest samotna z oczywistych względów: niewydolni wychowawczo rodzice nie dali rady, zresztą nie żyją. Dziewczynka zostaje skazana na jeden z najgorszych koszmarów dzieciństwa: sierociniec. Adopcyjni rodzice też nie dają rady. Kiedy dziewczyna już osiąga wszystko, nagle się okazuje, że najtrudniejsze są powroty po zagranicznych turniejach do pięknego, lecz pustego domu. I to jest właśnie początek równi pochyłej. Beth szuka bliskości w relacji z koleżanką z sierocińca i pierwszym nauczycielem szachów: woźnym Shaibelem. Potem w dziwnych związkach – nie związkach z kolegami „po fachu”, z którymi czuje się bezpiecznie jedynie wtedy, gdy rozgrywa z nimi partię. Ale prawdziwej bliskości nie umie okazać nikomu, bo nie umie zaufać.

5.      Siła przyjaźni. To jest wątek, który sprawia, że do tej pory mroczny i przygnębiający serial daje nadzieję. Woźny Shaibel przez całe lata zbierał wszystkie informacje i wycinki z prasy na temat sukcesów Beth. Dawna przyjaciółka z sierocińca Jolene pojawia się dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Koledzy szachiści wspierają Beth w finałowym, najbardziej decydującym meczu w Rosji. A przecież potraktowała każdego z nich przedmiotowo. Uwaga, teraz można wybrzydzać: ee, w życiu tak nie ma. Prawdziwa Beth pewnie by przedawkowała prochy popijając je alkoholem, i znaleziono by jej ciało w hotelowej łazience, brzydkie, sine, cuchnące i bez makijażu. Jasna sprawa. Jednak od kina oczekujemy - poza wzruszeniem i mocnymi wrażeniami – otuchy i odrobiny magii. Poza tym scenariusz miniserialu operuje pewnym skrótem, uproszczeniem, a nawet schematem, żeby wydobyć to, co najważniejsze.

6.      I ostatnia kwestia, dla mnie najważniejsza: świat bez Boga. Nie podejrzewam twórców Netflixowej produkcji o takie przesłanie, ale cóż robić: tak im niechcący wyszło. Właśnie ten brak Boga uderzył mnie tutaj najmocniej. To oczywiste, że Boga nie ma na suto zakrapianych alkoholem imprezach, gdzie się pali marihuanę i uprawia seks z tym, obok kogo akurat się siedzi na kanapie. Oczywiste też, że nie ma Go w ponurej, sowieckiej Rosji, ukazanej zresztą w serialu w sposób wysmakowany i niezwykle sugestywny: szarość na ulicach i w ubiorze przechodniów, krwawa czerwień hotelowego neonu, posępne twarze sowieckich elit szachowych i… stoliki z szachami na każdym skwerze, i tłumy wynędzniałych ludzi, którzy je zajmują, bo to jedyna radość, jaka im została w tym smutnym totalitarnym świecie. Doskonale wiemy, że w tej „czerwonej” rzeczywistości nie ma Boga, bo zastąpił ją komunizm. Dużo bardziej bolesne jest jednak to, że Boga nie ma także w chrześcijańskim sierocińcu, gdzie dzieci szpikuje się tabletkami na uspokojenie, a potem przymusowo zapędza się je do kaplicy, żeby ćwiczyły pobożne pieśni. Nie ma Go również w organizacji o niepokojącej nazwie Krucjata Chrześcijan, która hojnie sponsoruje szachistów, ale za cenę gorliwego promowania ich postulatów „walki z ateizmem”. Nie dziwię się bohaterce, że była niewierząca. W takich warunkach trudno spotkać żywego Boga. Nasuwa się jednak pytanie: jeśli nie Bóg, to co? Pasja, kariera, błysk fleszy? Czy tytuł arcymistrza na dłuższą metę coś znaczy, jeśli zabraknie towarzystwa największego Mistrza, Jezusa Chrystusa? A jeżeli się już osiągnie w swojej dziedzinie absolutnie wszystko, to co dalej? Serial nie odpowiada jednoznacznie na to pytanie. sprawia jednak, że ono nie daje spokoju. 

Podsumowując: warte obejrzenia. Poprzez ten serial można zobaczyć i przeżyć własną historię. A przecież chyba o to chodzi w dobrej sztuce, prawda?

Nie mogę jednak nie wspomnieć o rewelacyjnej muzyce Carlosa Rafaela Rivery: buduje napięcie w rytm tykającego zegara szachowego. Warte uwagi są również kostiumy Gabriele Binder, bajeczne, oddające ducha epoki i ewolucję głównej bohaterki. No i oczywiście sama Beth czyli Anya Taylor – Joy i grająca jej młodszą wersję dziecięca aktorka Isla Johnston. Mistrzostwo świata! Tym razem w aktorstwie. Jeśli do tego dodamy jeszcze Marcina Dorocińskiego jako Borgova, najważniejszego przeciwnika Beth w szachach, to mamy gotowy pojedynek, nie tylko szachowy (aktorzy byli przygotowywani do roli przez specjalistów), ale też aktorski. Okazuje się, że szachy mogą być jak taniec.

Na koniec kilka słów o tytule. Jako kompletny laik szachowy, musiałam sprawdzić, co to jest „gambit”. Otóż jest to otwarcie szachowe, w którym gracz poświęca jedną lub kilka bierek za uzyskanie lepszej pozycji. A „królowa”? Najważniejsza figura w szachach, inaczej „hetman”. Kim jest tytułowa „królowa”, nie mamy wątpliwości. Bohaterka jest rzeczywiście w każdym calu KRÓLOWĄ, nawet gdy leży pijana pod stołem: w ubiorze, ruchach, zdecydowaniu i kompetencji, powściągliwych gestach, hipnotyzującym spojrzeniu, z twarzą, na której prawie nigdy nie pojawia się uśmiech, a jednak jesteśmy po jej stronie. Co więc Królowa poświęca, żeby uzyskać lepszą pozycję i być może wygrać życie? Czas, relacje, życie osobiste, zdolność kochania. Czy warto było? A jeśli nie, to czy będzie  w stanie to wszystko odzyskać? Zakończenie sugeruje przełom, ale pozostawia nas w niepewności.

niedziela, 15 listopada 2020


 

Niedzielnie…

„Podobnie jest z królestwem niebieskim jak z pewnym człowiekiem, który mając udać się w drogę, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek.” (Mt 25, 14 – 30)

Ile razy czytałam tę Ewangelię, to zawsze myślałam o tych sługach, którzy pomnażali lub zakopywali talenty. Dzisiaj moją uwagę przykuł właściciel majątku.

Jeden talent to w czasach biblijnych ok. 35 kg złota. Ogrom! Tymczasem gospodarz zostawia ten ogrom sługom i tak po prostu wyjeżdża. Powierza skarb nie rodzinie, nie przyjaciołom, nie bliskim współpracownikom – ale sługom czyli ludziom, którzy mogli mieć do swojego pana różny stosunek. Byli wśród nich tacy, którzy pracowali z zapałem i szczerze kochali swojego pana. Inni pewnie pracowali według przysłowiowego grafiku i ani minuty dłużej. Jeszcze inni udawali, że pracują albo wręcz kradli czy niszczyli jego własność. Czy pan o tym nie wiedział? Zapewne wiedział. I to jest właśnie w tej przypowieści zdumiewające: pan daje swoim sługom to, co najcenniejsze i zarazem najbardziej delikatne – swoje zaufanie. Wszystkim bez wyjątku. Leniom, oszustom, złodziejom i zdrajcom też.

Tym Gospodarzem  jest Bóg. Pytamy: gdzie On jest, kiedy rozpadają się małżeństwa i cierpią dzieci, ludzie się zabijają na wojnach, coraz więcej księży żyje w sprzeczności ze swoim powołaniem aż po jedną z największych zbrodni, jakie sobie można wyobrazić: pedofilię? Dlaczego Bóg NATYCHMIAST nie ukarze zbrodniarzy? Dlaczego milczy? Bo obdarzył mnie i ciebie zaufaniem. Dał nam największy majątek: samego Siebie w Słowie i sakramentach, i czas, abyśmy pomnażali ten „talent” we własnym sercu.

Każdy zmarnowany dzień, kiedy zaniedbałam modlitwę, nie spotkałam się ze Słowem, Msza Święta była dla mnie tylko jednym z wielu punktów grafiku do „zaliczenia”, minęłam obojętnie kogoś, kto potrzebował mojego czasu i uwagi, jest jak zakopany talent. Wyrzucone „35 kilo skarbu” czyli łaski. Zawiedzione zaufanie Boga, który daje mi wszystko, co ma: Siebie.

niedziela, 8 listopada 2020


 Niedzielnie…

Senność ogarnęła wszystkie i posnęły. (Mt 25, 5b)

Przypowieść o pannach roztropnych i nieroztropnych często przywołuje się podczas ślubów zakonnych albo rekolekcji dla sióstr. Szkoda, że kojarzy się głównie z siostrami, bo przecież wszyscy jesteśmy w orszaku Oblubieńca. Każdy, kto otrzymał sakrament chrztu.

Było już bardzo wiele komentarzy zwracających uwagę na spóźnialstwo tych biednych panien, ich niezaradność, i na to, że Oblubieniec przyjął tylko te „lepsze”.

Tymczasem w przypowieści nie ma lepszych i gorszych. Tak, jak w życiu duchowym. To, co dzisiaj szczególnie mnie uderzyło, to słowo „POSNĘŁY”. Wszystkie. To nie było tak, że te mądre stały całą noc na baczność jak przed Grobem Nieznanego Żołnierza. „Pośnięcie” – czyli utrata czujności, znużenie modlitwą, lenistwo, rutyna, kryzys powołania czy nawet wiary, bo przecież Oblubieniec miał przyjść i ciągle Go nie ma, a wokół ciemna noc – jest rzeczą ludzką. Zdarza się i mnie, i Tobie. Może właśnie dlatego dzisiaj przemówił do mnie akurat ten fragment? Przeżywam bardzo trudne chwile. Te jesienne, pandemiczne dni, których groza spotęgowana jest jeszcze niespokojną sytuacją w kraju, są jak noc, w której Oblubieniec się opóźnia.  Pytanie: czy mam zapas oliwy?

Bardzo długo nie rozumiałam panien roztropnych. Denerwowały mnie. Co by im zależało – myślałam – użyczyć koleżankom odrobinę tej oliwy?

Dzisiaj to zrozumiałam. One po prostu nie mogły. Oliwą jest MOJE życie sakramentalne. Oliwą jest MOJE zaangażowanie w modlitwę, rozważanie Słowa Bożego, adoracja Najświętszego Sakramentu. Oliwą jest MOJA miłość do ludzi, których stawia na mojej drodze Bóg. Oliwą jest MOJE  świadectwo wiary. Oliwą jest MOJA relacja z Jezusem.

Nikt mnie w tym nie zastąpi, choćby nie wiem jak chciał. Nikt mi nie może „użyczyć” swojej wiary i przyjaźni z Bogiem. Tak jak nikt nie może za mnie przeżyć życia.

A Oblubieniec nadchodzi…

niedziela, 1 listopada 2020


 Świątecznie…

„Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię” (Mt 5,5)

Osiem błogosławieństw przez całe wieki obrosło komentarzami. Trudno się dziwić: to lekcja Ewangelii w pigułce. Ewangelii, która jest niewygodna, niepopularna i po ludzku nielogiczna. Ewangelii, która obiecuje coś trwałego, ale nie natychmiastowego: nagrodę wieczną. A my przecież żyjemy w kulturze natychmiastowości. Nie lubimy czekać.

Mnie dzisiaj uderzyło jedno z nich: błogosławieni cisi. Może dlatego, że sama do cichych nie należę. Kiedy dwadzieścia lat temu wstępowałam do mojego zgromadzenia, wszyscy znajomi jednogłośnie wróżyli mi rychły powrót „do świata”. Bo albo mnie wywalą, albo ja rozwalę klasztor… Jestem i trwam, co jest bardzo konkretnym dowodem na Boże miłosierdzie i poczucie humoru.  Mam jednak ogromny problem, żeby nie błyszczeć, nie oczekiwać na oklaski i wybierać na „uczcie” życia ostatnie miejsca (to z kolei wczorajsza Ewangelia). Śledzę, ile polubień ma „Zakonnica bez przebrania”, tęsknię za przygodą, rozgłosem, kolejnymi sukcesami na płaszczyźnie pisarskiej czy teatralnej, a czas pandemii temu nie sprzyja.

Właśnie. Czas pandemii. Bardzo źle znoszę to przymusowe, bezterminowe zatrzymanie, choć wiem, że ono jest po coś. Że to jest właśnie dla mnie lekcja ciszy. Boję się tej ciszy, bo w niej przemawia Bóg, czyli mogę odkryć trudną prawdę o sobie: jak wiele jeszcze we mnie egoizmu, wygodnictwa, dbania o ludzkie uznanie.

Druga rzecz: kiedy cała Polska krzyczy, na ulicach wzbiera fala agresji i pada tyle słów nienawiści - choć przecież w debacie publicznej tak bardzo podkreśla się konieczność zaprzestania mowy nienawiści - niczego tak nie potrzebujemy jak ciszy. To, co w Ewangelii najważniejsze, dokonało się w ciszy: Zwiastowanie, kiedy bardzo młoda, po ludzku nic nie znacząca dziewczyna zgodziła się zostać matką Zbawiciela, narodzenie Jezusa w jakiejś nędznej grocie dla zwierząt na peryferiach małego miasteczka, wreszcie: zmartwychwstanie.

Prawdziwe dobro przychodzi niepostrzeżenie, przez granice naszych serc, i nie potrzebuje do tego ani fleszy, ani protestów.


Fot. s. Regina Dorota Krzesz.