piątek, 31 grudnia 2021


 

Myśli niedorzeczne

 

Pożegnanie 2021

Smutno mi, że odchodzisz, 2021. Potraktowałeś mnie z czułością. Miałeś dla mnie sporo niespodzianek, które na chwilę pozwalały zapomnieć, że żyjemy w czasach, w których nie wypada oczekiwać niespodzianek.

Poznałam osobiście tak wspaniałych ludzi jak  Piotr Tomaszuk, twórca Teatru Wierszalin i pisarka Maria Paszyńska.

Nawiązałam kilka przyjaźni.

Zagraliśmy  z moją młodzieżą musical o bł. Julii Rodzińskiej Miłość zmartwychwstała, i to aż 5 razy! Byliśmy z tym spektaklem na VI Przeglądzie Teatrów Amatorskich Kurtyna w Gdyni. Stacjonarnie! Zdobyliśmy też on – line (zupełnie nieoczekiwanie) Grand Prix na XXXIV Łódzkim Przeglądzie Teatrów Amatorskich „ŁóPTA” za Balladę o Mistrzu i to wywołało u moich starych, studiujących i pracujących Dzikich Kotów nieodpartą chęć reaktywacji tego spektaklu. A do grupy teatralnej chce powrócić Kacper, charyzmatyczny odtwórca roli Mistrza. A tak narzekałam na brak chłopaków…

Byłam na XXX – leciu Teatru Wierszalin i na premierze znakomitej Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka, a wcześniej, latem na festiwalu  Między Wierszami, i nareszcie poczułam, jak pachnie Wierszalin, i mogłam dotknąć figurki Turlajgroszka, od którego się zaczęła trzydziestoletnia historia tego malutkiego – wielkiego teatru…

Miałam wreszcie spotkania autorskie na żywo i po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam w targach książki.

Dostałam w szkole dziwny przedmiot: ekspresję twórcza w ramach rozszerzenia teatralnego.

Przyjęto do druku moją kolejną książkę: felietony z tego bloga. Zaczęłam pisać nową powieść.

Rozpoczęłam z moją młodzieżą pracę nad Nie – boską komedią.

No i oczywiście – co istotne – zaszczepiłam się przeciw wiadomej chorobę.

Można powiedzieć: typowy rok siostry Beni. Szalony, nieprzewidywalny, bogaty w nieoczywiste wydarzenia i fascynujące spotkania.

Nie. Jednak inny. Doświadczyłam rzeczywistości dla mnie nowej, obcej, i przeraża mnie jej nieodwracalność. Zmarł mój tato. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Nasza ostatnia rozmowa przez telefon była banalna, zdawkowa jak zawsze. Nic nie zapowiadało tej nieuchronności ostatniego razu. Zakończyliśmy ten kilkuminutowy telefon jakimś konwencjonalnym „na razie”. A może w tym „na razie” jest głęboki sens: bo przecież w perspektywie wiary takie rozstania zawsze są tymczasowe. Zabrakło tej jednej rozmowy, która by coś wyjaśniła, podsumowała, uporządkowała, jak mocny akord kończący symfonię.

Tymczasem na świecie nadal chaos. Na wschodnie granicy kryzys humanitarny, tu i ówdzie przebąkiwania o zagrożeniu kolejną wojną światową, pandemia niewiele sobie robi ze szczepionek.

Miałeś być tym Lepszym Rokiem, 2021. Zawsze tak sobie życzymy 31 grudnia, w ten dzień magicznych zaklęć.

Byłeś lepszy – bo ja jestem lepsza. Bogatsza o dwanaście miesięcy, które już się nie powtórzą, a ukształtowały nową ,mnie. Może mądrzejszą. Może wchodzącą w nowe nieznane ze spokojem kogoś, kto wie, że kolejny sylwester niczego nie zmieni.

Cienka granica zmiany przebiega przez moje serce. Oddaję Ci nowy rok, Jezu. To Ty bądź jego Reżyserem. Najlepszym z możliwych.



Fot. s. Regina Dorota Krzesz i Magdalena Rybij.

środa, 29 grudnia 2021


 

Powiew COOL - tury

Koniec świata może nas zastać przy jedzeniu

(Nie patrz w górę, reż. Adam McKay, Netflix 2021)

Co można zobaczyć patrząc w górę? Gwiazdy – a stąd już prosta droga do refleksji, że w życiu chodzi o coś więcej niż napędzanie lajków i kliknięć. Na nieszczęście pewna doktorantka z prowincjonalnego uniwersytetu lubi patrzeć w gwiazdy i dokonuje odkrycia, którego nie chce…

Film, który właśnie obejrzałam, jest podobno komedią, ale nie śmiałam się ani przez moment. Poraził mnie realizm tej historii. Oto para naukowców chce ostrzec świat przed katastrofą. Do ziemi zbliża się kometa o średnicy kilku kilometrów. Nikt nie ma szans na przeżycie. Czasu jest bardzo mało: pół roku. Sytuacja jednak wbrew pozorom nie jest beznadziejna: można wysłać misję kosmiczną uniemożliwiającą zderzenie komety z ziemią i pani prezydent USA (znakomita jak zwykle Meryl Streep) wyraża na to zgodę, choć naukowcy będą musieli czekać na audiencję w Białym Domu kilkanaście godzin, ponieważ głowa państwa ma w tym czasie ważniejsze problemy: aferę pornograficzną, w jaką jest uwikłany jeden z sędziów i… urodziny sekretarki, której wszyscy radośnie śpiewają „sto lat”. Te życzenia w obliczu nadciągającej katastrofy brzmią groteskowo. Pani prezydent po patetycznym przemówieniu do narodu (świetna scena pokazująca kulisy takich wystąpień i ich fałsz!) oraz spektakularnym starcie rakiet, który śledzi cały świat, jednak odwołuje misję. Dlaczego? Bo to się kłóci z interesami pewnego potentata finansowego, który, jak się okazuje, jest nie tylko właścicielem potężnej sieci komórkowej, ale – ludzkich dusz. Czasu ubywa, kometa jest coraz bliżej ziemi,  ludzkość żyje kolejnym rozstaniem celebrytów, a główny bohater, który trafił do mediów, żeby ostrzec przed katastrofą, zyskuje popularność jako „najseksowniejszy astronom świata” (trudno się dziwić, skoro w tej roli widzimy Leonarda di Caprio, ale w tak ponurych okolicznościach wymowa tego epitetu jest wyjątkowo gorzka…).

Oglądając Nie patrz w górę aż chce się powtórzyć za Czesławem Miłoszem:

W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

(…)

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
(…).
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Koniec świata w filmie McKaya jest tak banalny, że aż trudno go zapamiętać, a ludzkość umiera w samotności – parafrazując słowa jednego z bohaterów. Do ostatniej chwili, kiedy wszystko drży i rozpada się na kawałki, liczy się oglądalność i „klikalność”, lajki i komentarze. No i oczywiście władza, wpływy i kasa. Nie wolno krzyczeć do kamery i używać brzydkich słów, nawet jeśli same się cisną na usta, bo to się nie sprzeda. Para głównych bohaterów rozpaczliwie, ale bezskutecznie próbuje obudzić opinię publiczną. Od czasu do czasu – zupełnie jak w wierszu Miłosza – widzimy w kadrze przelatującą pszczołę, foki i rodzące się dzieci. Koniec świata przychodzi przy okazji… czego? Trudno powiedzieć. Tego wszystkiego, co wypełnia ludzkości 24 godziny życia.

Brzmi znajomo? Ma tak brzmieć. Koniec tego świata może nas zastać przy kompulsywnym jedzeniu, piciu, seksie, nagrywaniu filmików na Tik – Toku i oglądaniu memów.

Ciekawy jest tytuł filmu. Jedna grupa Amerykanów nawołuje do patrzenia w górę, bo katastrofa jest coraz bliżej, inna – żeby tego nie robić, bo to spisek „żydowskich miliarderów”, manipulacja światowych elit, które chcą nam odebrać wolność. Jakbym słyszała Facebookowe mądrości na temat pandemii…

Ale „nie patrz w górę” może być także metaforą świata, który próbuje żyć bez Boga. Tak się jednak nie da. Człowiek nie potrafi egzystować w pustce: w coś trzeba wierzyć. Nawet, jeśli tym czymś okaże się światowy koncern sieci komórkowej, który staje się potęgą i potrafi zawładnąć nie tylko Białym Domem, ale i ludzkim losem. Algorytmy koncernu przewidują nawet sposób, w jaki umrzemy…

Niektórzy próbują się modlić, gdy kometa już niemal styka się z ziemią. Inni do ostatniej chwili nagrywają filmiki i kolekcjonują lajki.

Dla mnie to film o bezmyślności władzy, manipulacji tłumem, pustce, jaka przebija przez portale społecznościowe i medialny przekaz. Zadaje ważne pytania: co jest moją wartością nadrzędną? Jak będzie wyglądał mój koniec świata i czy to naprawdę musi być koniec? W jakim kierunku patrzę: w dół czy w górę? Przecież „każde dobro, jakie otrzymujemy, i wszelki dar doskonały zstępują z góry, od Ojca świateł, u którego nie ma przemiany ani cienia zmienności.” (Jk 1, 17).

Co robię z darem, jakim jest moje życie? Zamieniam na lajki czy przeżywam każdy dzień z wdzięcznością? Bo może być tak, że gdzieś na jakimś prowincjonalnym uniwersytecie właśnie ktoś odkrył Koniec Świata…


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=9UjbfoRAxJ8

 

poniedziałek, 27 grudnia 2021


 

Powiew COOL - tury

 

West Side HerStory (West Side Story, reż Steven Spielberg, 2021)

Kiedy zobaczyłam na plakacie scenę balkonową Tony’ego i Marii, a w zwiastunie filmu tę charakterystyczną sukienkę bohaterki, białą z czerwonym paskiem, pomyślałam: Steven Spielberg skopiował hit z 1961 roku. Tylko po co?

Nic bardziej mylnego. Już pierwsze minuty West Side Story Spielberga wbijają w fotel. Słyszymy niepokojącą muzykę Leonarda Bernsteina, z tymi charakterystycznymi gwizdami, jak gdyby nawoływaniami gangów, a autor zdjęć, znakomity Polak Janusz Kamiński zaprasza nas na spacer po nowojorskich slumsach pokazanych dużo bardziej obskurnie niż w wersji sprzed 60 lat. Widzimy gruzy, ruiny i odpadający tynk. Potem się okazuje, że mieszkańcy West Side mają być wysiedleni. I walczą. O co? O ostatni kawałek podłogi. Nieważne, że rozpadający się na naszych oczach – ale własny. Będący częścią ich świata. W innym nie umieliby żyć. I od pierwszych minut wiem, że jest w tej wersji musicalu dynamizm, napięcie i temperatura, która rośnie aż do wrzenia. Chłopcy z obu przestępczych band są nieuczesani, trochę obszarpani, brudni. Kiedy wywołują kolejną taneczną rozróbę, to prawie czuję zapach potu. Zacierają się granice między realizmem a konwencją filmu muzycznego. Konflikt jest żywy, pełen emocji, w każdym geście i spojrzeniu młodych gangsterów pulsuje energia. Tego nie było w pierwowzorze. Tam przedstawiciele gangów: „białych” Jetsów i „kolorowych”, latynoskich Rekinów byli odziani w czyste ubranka, z gładko ułożonymi włosami, przypudrowani, a ich olśniewający i profesjonalny taniec bardziej przypominał balet niż walkę. Chłopcy z West Side 1961 przypominali mi raczej uczestników wyjazdu wakacyjnego dla ministrantów niż młodocianych przestępców z traumatyczną przeszłością, a ich konflikt, kończący się przecież tragedią, był bardziej podobny do szkolnych przepychanek niż ustawki na śmierć i życie. Nie jest to wina twórców legendarnego arcydzieła, które się przecież nie zestarzało. Raczej kanonów, w jakich robiło się filmy w latach 50. i 60. XX wieku. W wersji Spielberga czuję jednak prawdę: mocną, brutalną i ogołoconą z musicalowego sztafażu, i nostalgiczny ukłon w stronę genialnego pierwowzoru. Takie połączenie wywołuje u mnie wstrząs i wzruszenie, którego zawsze szukam w tego typu produkcjach.

Mogłabym się tutaj rozpisywać o widowiskowości tej wersji, ciekawej kolorystyce – szarych, mrocznych slumsach skontrastowanych z przepychem rozkloszowanych sukienek tancerek na potańcówce, gdzie spotykają się zakochani, i mistrzowsko zrobionym songu America, fascynującej choreografii, która już nie jest baletem, lecz inscenizacją, zastanawiających zmianach w scenariuszu - ale o tym piszą inni krytycy. Moją uwagę zwróciła jedna rzecz: kobiecość tego filmu. West Side Story A.D. 2021 jest opowieścią o kobietach w świecie, w którym karty rozdają mężczyźni. Po pierwsze: wykreślono ze scenariusza dialogi mówiące o tym, że miejsce kobiety jest w domu z gromadką dzieci, a dziewczyna gangstera ma wiernie czekać, aż jej książę wróci z ustawki i zechce z nią spędzić noc. Po drugie – główna bohaterka Maria wyraźnie komunikuje swojemu bratu, że ma swoje lata i wie co robi, ma prawo się zakochać w kim chce, a poza tym zamierza iść na studia. Po trzecie: sklepikarza z pierwowzoru zamieniono tutaj na… sklepikarkę, mistrzowsko zagraną przez prawie 90 – letnią Ritę Moreno, odtwórczyni roli Anity w wersji z 1961 roku. Sklepikarka Valentina pełniąca rolę „ojca Laurentego”, pomagająca dwojgu zakochanym, jest mądra, czuła, pełna ciepła, ale także silna. To kobieta, która z perspektywy całego życia wie, o co naprawdę warto walczyć. Mówi Tony’emu: „Życie jest ważniejsze niż miłość”. A sama Anita czyli Ariana DeBose? To wulkan energii, kipiąca namiętnością, ale wyraźnie podkreślająca, co myśli na temat przestępczej działalności kochanka. O nie! – ta Anita nie będzie ze słodką rezygnacją zgadzać się na wyskoki swojego Bernarda. Jest gotowa dać mu solidnie po pysku, a chwilę potem skoczyć za nim w ogień. Wstrząsający jest dla mnie moment, kiedy Anita idzie do sklepu Valentiny powiadomić Tony’ego, że jego ukochana za chwilę przyjdzie i będą mogli razem uciec. Zostaje jednak napadnięta przez koczujących tam Jetsów i prawie zgwałcona. I wtedy podejmuje okrutną decyzję: powie Tony’emu, że Maria nie żyje. To – podobnie jak w Romeo i Julii Szekspira – pociągnie za sobą splot wydarzeń prowadzących do tragicznego finału. Fascynuje mnie walka wewnętrzna, jaką toczy w tym momencie bohaterka. Zmieniający się wyraz twarzy. Rozpacz, która powoli przechodzi w nienawiść. Milczący krzyk skrzywdzonej kobiety. Wreszcie: Maria w wykonaniu młodziutkiej Rachel Zegler. To nie jest typ postaci, która z błogim uśmiechem stoi na balkonie i czeka na ukochanego jak Nathalie Wood w wersji z 1961 roku. To dziewczyna, która jest jeszcze bardzo niedoświadczona i naiwna, ale szybko się uczy, że świat jest brutalny, i świadomie się decyduje postawić wszystko na jedną kartę, bez względu na konsekwencje: na wariacką miłość ponad podziałami. Te trzy indywidualności – Maria Rachel Zegler, Anita Ariany DeBose i Valentina Rity Moreno – wyznaczają kierunek filmowej narracji. Przynajmniej jedna z tych aktorek powinna dostać Oscara! To historia o kobietach, które chcą walczyć o swoje szczęście i decydować o własnym życiu w niepoukładanym świecie zdominowanym przez mężczyzn. I chcą mieć w tym świecie coś ważnego do powiedzenia: na przykład, żeby odpuścić sobie absurdalne wojenki o „kawałek podłogi” i zobaczyć w drugim człowieku brata. Budować mosty zamiast barier. Jakie to aktualne w czasach, kiedy nad światem wisi ponure widmo konfliktu zbrojnego, na naszej wschodniej granicy koczują uchodźcy, a na wieczerzy wigilijnej wystarczy wspomnieć, jaką partię polityczną się popiera, i zapytać, kto się szczepił, i wojna gotowa…

I jeszcze jedno: mocno zaakcentowana damska solidarność. Ciekawi mnie historia czerwonego paska Marii. W pierwowzorze był po prostu częścią sukienki. W tej wersji Anita w ostatnie chwili zdejmuje swój pasek i daje go Marii, młodej debiutantce, która wybiera się na swoją pierwszą potańcówkę. Nic nie znaczący szczegół? A może symbol kobiecej więzi, której nic nie zniszczy, nawet wojny gangów? Druga scena, dla mnie przejmująca: napad na Anitę w sklepie. Chłopcy z Jetsów siedzą tam razem ze swoimi dziewczynami. Dziewczyny próbują rozpaczliwie bronić Anity, nawet gdy zostają przez chłopaków wypchnięte ze sklepu. Przecież są kobietami wrogiego gangu. Przecież są po „niewłaściwej” stronie. Przecież to białe dziewczyny, może nie czystej krwi, lecz Amerykanki!

Ale kobieta zawsze zrozumie kobietę. I o tym jest ta opowieść: o kobiecej mądrości i czułości silniejszej niż wszelkie podziały. Dla mnie film Spielberga powinien nosić tytuł West Side HerStory.

Obowiązkowy do obejrzenia dla płci obojga!


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=A5GJLwWiYSg

niedziela, 7 listopada 2021


 

Niedzielnie…

„Ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała na swoje utrzymanie.”

(Mk 12, 44)

Wdowa złożyła Bogu dar „ze swego niedostatku”. Co to znaczy dzisiaj dla mnie? To znaczy, że jestem zaproszona do przyjaźni z Bogiem tu i teraz. Z całą swoją bylejakością. Nawet, a może przede wszystkim, gdy nie mam nic: ani umiejętności modlitwy, ani zaangażowania emocjonalnego, które by mi pomogło w modlitwie i wypełnianiu obowiązków, ani pasji głoszenia Słowa, ani po prostu wiary, o której Jezus tak często mówi w Ewangelii.

Tak, bardzo często bywam niewierząca. Nie mam nic – tylko pustkę wynikającą z koncentracji na sobie. I właśnie to „nic” mogę ofiarować Bogu. Jak ta wdowa w świątyni. Jak inna wdowa z Sarepty Sydońskiej, o której opowiada pierwsze czytanie. Miała tylko dzban mąki i baryłkę oliwy oraz dziecko na utrzymaniu. Panował głód. Mogła nie posłuchać proroka Eliasza, popukać się w głowę i zatrzymać te resztki dla siebie. Starczyłoby na jeden posiłek dla niej i dla syna. Ostatni. Tymczasem ta kobieta zrobiła inaczej: oddała Bogu te marne resztki i to był początek cudu.

Cuda, których Bóg dokonuje w moim życiu, zaczynają się od momentu, w którym oddaje Mu swoje „nic”.

 

sobota, 6 listopada 2021


Powiew COOL - tury

 

Świnka pod sufitem  (Squid Game, reż. Dong-hvuk Hwang, Netflix 2021)

 

Obejrzałam. Przeorało mnie kompletnie.

Czym ten serial nie jest?

Nie jest krwawą, bezrefleksyjną  jatką. Oczywiście dzieci i młodsza młodzież absolutnie nie powinny tego oglądać, więc wcale się nie dziwię, że pedagodzy i psychologowie na całym świecie biją na alarm. Bo potem dzieci urządzają takie „zabawy” w szkołach i na podwórkach. Myślę jednak, że żaden rodzic przy zdrowych zmysłach na oglądanie czegoś takiego przez kilkulatka by się nie zgodził. Problem jest więc chyba szerszy: czy rodzice w ogóle wiedzą, że ich dzieci coś oglądają? W serialu Squid Game pomimo jego brutalności na pewno nie chodzi o bieganie z kałachem, festiwal sadyzmu i robienie z ludzi kotletów mielonych.

Squid Game nie jest tylko i wyłącznie krytyką kapitalizmu, jak głoszą prawie wszyscy recenzenci. To ważny aspekt, ale nie jedyny.

Nie jest  też po prostu komercyjną bajką dla dorosłych z elementami grozy.

Jeśli miałam tu jakieś popkulturowe skojarzenia, to określiłabym Squid Game jako coś pomiędzy amerykańskimi Igrzyskami śmierci a koreańskim hitem Parasite. Fabuła jest tyleż prosta, co wstrząsająca: oto ponad 400 zadłużonych Koreańczyków decyduje się na turniej, w którym można wygrać bajeczne pieniądze, ale stawką jest życie. Turniej polega na rozegraniu sześciu znanych z dzieciństwa zabaw. Wydaje się to proste? Cóż, uczestnicy gry już przy pierwszej rundzie zamilkli sparaliżowani strachem… Żeby spotęgować grozę, twórcy serialu zdecydowali się na przedszkolny sztafaż: labirynt schodów w landrynkowych kolorach, upiorny, choć z pozoru sielankowy plac zabaw, w którego centrum postawiono gigantyczną lalkę, żołnierzy w różowych kombinezonach i trumny z różową kokardką wędrujące prosto do krematorium. W tle beztroski walc Straussa, przerywany czasem nieco bardziej psychodelicznymi motywami muzycznymi. Taka zabawowa wersja obozu koncentracyjnego, ale jeszcze bardziej szokująca, jeśli sobie uświadomimy, że więźniowie są w tym kuriozalnym miejscu z własnej woli.

Zaprzyjaźniłam się z grupą protagonistów. Kibicowałam im w kolejnych „konkurencjach”. Mam ogromny żal do twórców serialu, że bohaterowie po kolei giną. Postaci w charakterystycznych zielonych dresach jest coraz mniej, łóżek w sypialni ubywa, robi się coraz bardziej przytłaczająco, jak po apokalipsie… I tylko pieniędzy jest coraz więcej w wielkiej szklanej śwince – skarbonce zawieszonej pod sufitem, żeby – niczym biblijny złoty cielec - przypominała graczom, po co tu są.

Z coraz większą niecierpliwością czekałam na finał. Prześladowało mnie przede wszystkim pytanie: po co te krwawe zawody? Szybko się zorientowałam, że nie chodzi ani o totalitarne zawładnięcie światem jak w Igrzyskach śmierci, ani o pieniądze jak w Parasite. Doczekamy się odpowiedzi, ale jest naprawdę przerażająca…

Po co więc oglądać Squid Game? Nie ukrywam, że skusiła mnie popularność serialu. Pomyślałam sobie: jeden odcineczek, żeby zobaczyć, co tak wstrząsnęło światem. Pochłonęłam wszystkie. Koreańska produkcja mnie zaskoczyła… ewangelicznym przesłaniem. I właśnie dlatego jest tak wartościowa.

„Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone.” – czytamy w Ewangelii (Łk 6,37). Oto serialowe postacie przychodzą do tej upiornej krainy gier z własną, dramatyczną historią: ojciec – nieudacznik, który chce odzyskać córkę i ratować zdrowie ciężko chorej matki, absolwent renomowanej uczelni, którego policja ściga za długi, ale jego matka jest ciągle z niego dumna i nie ma pojęcia, co mu grozi, dziewczyna, która zabiła ojczyma, bo ją regularnie gwałcił i zamordował jej matkę, młoda uciekinierka z Korei Północnej, która marzy, żeby wydostać brata z domu dziecka i sprowadzić do Korei Południowej mamę, Pakistańczyk wyzyskiwany przez pracodawców, mający na utrzymaniu żonę i małe dziecko, zawsze uśmiechnięty, niegroźnie wyglądający staruszek z guzem mózgu… Kto powinien znokautować pozostałych graczy i zgarnąć tę zawrotną sumę? Komu się ona najbardziej należy? A kto musi zginąć?

Po pierwszej „zabawie” bohaterowie się orientują, że z panami w różowych kombinezonach nie ma żartów. Grupa głosuje za opuszczeniem gry, lecz gdy wracają do swojego życia, to tak naprawdę lądują w kolejnej, jeszcze bardziej brutalnej grze. Większość więc decyduje się wrócić do landrynkowej fabryki śmierci…

Powiecie: przecież to niemożliwe, żeby cywilizowani ludzie w XXI wieku chcieli uczestniczyć w śmiercionośnych rozgrywkach. Czy aby na pewno? Systemy totalitarne rodziły się w świecie cywilizowanych, myślących, często wykształconych ludzi…

Warto sobie zadać pytanie: czy pod sufitem w moim pokoju nie wisi przypadkiem jakaś świnka – skarbonka, dla której jestem w stanie poświęcić mój system wartości: Boga, bliskich, przyjaciół, wszystko, w co wierzę i co mnie ukształtowało? Co jest tą „skarbonką”, bożkiem, który odbiera mi wzrok i jasność myślenia? Kasa? Kariera? Opinia publiczna? Popularność? Lęk przed hejtem? Toksyczna relacja? Może jakieś uzależnienie, niekoniecznie od razu od alkoholu czy substancji psychoaktywnych?

W ewangeliczne przesłanie wpisuje się główny bohater, Gi-hun Seong, życiowy nieudacznik, który postanawia walczyć o prawa rodzicielskie do swojej dziesięcioletniej córki, i o zdrowie matki. To taki koreański Forrest Gump: człowiek, który nawet w tak ekstremalnych warunkach potrafi zapomnieć o sobie i zadbać o towarzyszy niedoli. Potrafi też wybaczać. W ostatecznym rozrachunku okazuje się niezwykle odważny i bezkompromisowy.

Tutaj wielkie brawa należą się odtwórcy tej roli, Jung-Jae Lee. Aktor w fascynujący sposób zmienia się wraz z postacią, kreując najpierw irytującego fajtłapę, któremu kompletnie nic się nie udaje. W wieku 40 lat mieszka z mamą, a córce na urodziny kupuje zabawkowy pistolet, bo nie ma lepszego pomysłu. Kiedy jednak trafia do landrynkowego obozu graczy „w kalmara” , powoli nabiera charakteru, pewności siebie, wyrazistości. To postać z krwi i kości, której o coś chodzi. Jest wiarygodny. Na początku raziło mnie przerysowane koreańskie aktorstwo – zarówno w przypadku tego aktora, jak reszty zespołu -  tak różne od naszych europejskich wzorców. Szybko jednak zrozumiałam, że to kwestia zupełnie innej kultury.

Squid Game warto też obejrzeć dla dwóch scen z końcówki serialu. Pierwsza to przejmujący moment, gdy zwycięzca śmiercionośnej rozgrywki zostaje wyrzucony z limuzyny na bruk. Dosłownie. Jak śmieć, a nie jak ktoś, kto wygrał grube miliony. Ma opaskę na oczach. Nagle na ulicy pojawia się uliczny kaznodzieja z krzyżem i woła do przechodniów, że Jezus jest naszym Zbawicielem. Wygrany uczestnik upiornego turnieju powoli się podnosi z chodnika i zdejmuje opaskę: jakby właśnie przejrzał na oczy…

Obraz drugi: zakład dwóch bohaterów o pijaka, któremu grozi zamarznięcie. Czy do północy ktoś się przy nim zatrzyma i mu pomoże?

Tak, w tej obrzydliwie komercyjnej Netflixowej jatce pojawia się pytanie o granice człowieczeństwa. A co najważniejsze: wygrywa dobro, choć nie ma oczywistego happy endu. To historia, która pozostawia mnie z nadzieją, że moja empatia i system wartości nie kończy się wraz z zawieszeniem pod sufitem szklanej świnki. Czymkolwiek by ona była.


 Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=L9VzmFfOtCE

wtorek, 2 listopada 2021


 

Myśli niedorzeczne

 

List, który zawsze chciałam napisać

Kochany Tato,

Mało mamy wspólnych wspomnień, dlatego pomyślałam, że te, które są, pozbieram z uwagą i starannością dzieci zbierających barwne, jesienne liście.

Kiedy miałam pięć lat, podarowałeś mi wielkiego, pluszowego psa. Bardzo go lubiłam i długo zajmował honorowe miejsce w moim pokoju. Niestety nie wiem, jakie były jego dalsze losy. Pluszaki też umierają i często nawet nie znamy ich daty śmierci. Ale chciałabym, żebyś wiedział, że ten pies był dla mnie bardzo, bardzo ważny, i często się do niego przytulałam.

Potem były jakieś rozprawy o podwyższenie alimentów. Nie chcę do tego wracać. Sam wiesz, że w skomplikowanym świecie dorosłych dzieci nie mają zbyt wiele do powiedzenia.

Ale zawsze tęskniłam i długo, długo miałam takie marzenie, że pewnego pięknego dnia będziecie z mamą znowu razem.

Ten piękny dzień nigdy nie nadszedł. Ale kiedyś nadejdzie, tam, w tej naszej prawdziwej Ojczyźnie.

Potem Cię szukałam w różnych mężczyznach, których spotykałam na swojej drodze. To były tego typu zauroczenia, które rodziły się i umierały w mojej nastoletniej głowie, ale ładunek emocjonalny był tak silny, jak gdyby się działy naprawdę. Często byli dużo starsi ode mnie: jakiś nauczyciel, aktor, potem profesor na uczelni. Wystarczyło, że wyłowili mnie na chwilę z tłumu i sprawili, zazwyczaj niechcący, że poczułam się kimś wyjątkowym.

Ale to nie byłeś Ty i teraz bym powiedziała tamtej dziewczynie, żeby nie oszukiwała samej siebie, bo to prowadzi w ślepy zaułek. A w ślepym zaułku jest ciemno, zimno, do domu daleko, a przede wszystkim: daleko do samego siebie, do prawdy o sobie, którą trzeba odkryć,  żeby stać się wolnym. W ślepym zaułku jest niebezpiecznie.

Pewnego razu, było to tuż przed maturą, postanowiłam o Ciebie zawalczyć. Ubrałam się jak milion dolarów, zrobiłam sobie makijaż, rozpuściłam te swoje kilometrowe włosy i pojechałam do Katowic. Akurat w Teatrze Śląskim trwał spektakl z Twoim udziałem. Zaczekałam na Ciebie w garderobie. Wyobrażałam sobie, że będzie jak na filmach: zachwycisz się, oszalejesz, odnajdę w twoim spojrzeniu dumę. Tymczasem byłeś zakłopotany, bezradny jak dziecko i nie wiedziałeś, co zrobić z rękami, Ty, który zdobywałeś wszystkie możliwe Złote Maski za najbardziej wymagające role teatralne.

Pisałam. Dzwoniłam. Odpisywałeś, oddzwaniałeś. Zawsze zdawkowo, ale w starych papierach znalazłam jeden jedyny długi list od Ciebie, z kwietnia 2004 roku. Właśnie skończyłeś 57 lat, jakiś film, w którym miałeś grać, „wisi”, bo główny sponsor poszedł siedzieć za oszustwa paliwowe, a dyrektor Teatru Śląskiego (który już dawno nie jest dyrektorem) ma w planach rozpoczęcie prób do „Białego małżeństwa” Różewicza, w którym masz grać nigdy nie zagraną postać Ojca. Do premiery z nieznanych mi powodów nie doszło. Ja jestem młodą siostrą zakonną, krótko po nowicjacie, na swojej pierwszej placówce w ośrodku wychowawczym w Kielcach…

Czytam Twój list po latach i widzę, ile było w Tobie podziwu i ciepłych myśli: „Cieszę się bardzo, że teatr cały czas jest z Tobą i w Tobie. Dobry Bóg wie, jak pokierować, abyś wykorzystała to, czym Cię obdarował i podzieliła się tym z innymi. Wiem, że też pewnie jest Ci trudno pogodzić Twoją służbę i zajęcia teatralne, ale każdy nosi swój krzyżyk. Podziwiam tę Twoją teatralną pasję.”

Miałeś rację. Dobry Bóg wiedział, jak tą moją pasją pokierować.

Dalej piszesz: „Jestem trochę dumny z siebie, że siadłem i naskrobałem trochę. Być może będzie tak częściej. Rozbroiłaś mnie tą kartką: obiecałeś. Mea culpa, mea culpa…”.

Nie pamiętałam tego listu. Wrócił do mnie dzisiaj niespodziewanie.

Potem już były tylko krótkie, konwencjonalne kartki świąteczne, na których podpisywałeś się wraz z żoną, i telefony, w których tak trudno mi było opowiedzieć Ci samą siebie. Miałam do Ciebie żal.

I były moje śluby zakonne, najpierw pierwsze, potem wieczyste. Płakałeś ze wzruszenia, po czym bardzo szybko uciekałeś z uroczystego obiadu.

Potem Twój głos nagrywany specjalnie dla mnie w teatralnym studiu – niezapomniany Narrator w jasełkach, misteriach Męki Pańskiej, „Małym Księciu”. Prawie wszystkich przedstawieniach, które robiłam z dziećmi i niepełnosprawnymi.

I ten mój przyjazd którejś wiosny czy lata, kiedy wpadłam do Ciebie do teatru i siedzieliśmy kilka godzin w rekwizytorni. Jakaś Twoja młoda, niedawno zatrudniona w teatrze koleżanka myślała, że obok na Małej Scenie jest gościnny występ i ja w tym białym habicie siedzę sobie tutaj z Tobą, bo mam przerwę. Był tam komputer, więc pokazałam Ci wtedy na płytce chyba trzy czy cztery przedstawienia, jakie zrobiłam z niepełnosprawnymi chłopcami w Broniszewicach, z Twoim głębokim, niezwykle eleganckim głosem z „offu”. A Ty to wszystko wytrzymałeś. Podziwiam. Teraz już bym Ci tych przedstawień nie pokazała.

A potem kilka premier w „Śląskim”. Pękałam z dumy, że to mój tato, ale gdzieś na dnie serca czaił się podskórny żal, że Ty tak nie pękasz myśląc o mnie. Że w ogóle nie myślisz.

Na pogrzebie dowiedziałam się od Twoich kolegów i koleżanek z teatru, że bardzo często powtarzałeś, jaką masz wspaniałą córkę i że jesteś dumny. Zaczynam rozumieć, że dałeś mi wszystko, co mogłeś. To było twoje maksimum.

Ostatni raz spotkaliśmy się w sierpniu 2020 na spektaklu „Skazany na bluesa”, nie licząc oczywiście tego dnia w szpitalu, dnia, którego nie zapomnę.

Pamiętasz? Przywiozłam Ci wtedy do teatru moją ponad 600 – stronicową książkę z dedykacją, a Ty się chwaliłeś kolegom, że córka Ci podarowała „swoją nową broszurkę”. Wtedy, ponad rok temu, byłam wzruszona, że otworzyli po lockdownie teatry. Mogłam poczuć miękkość fotela i zapach kulis, ale nie widziałam żadnych innych powodów do wzruszeń. Widzisz, Tato, zawsze mi brakowało intuicji. Pod tym względem to straszny ze mnie beton. Gdybym była moją mamą, pewnie bym miała jakieś niejasne przeczucie, że należy się zatrzymać, zapamiętać tę ciszę, kiedy już padły te wszystkie zdawkowe formułki, raz jeszcze obejrzeć się za Twoją zmarnowaną, naznaczoną przez ciężką chorobę serca sylwetką znikającą za drzwiami teatralnej garderoby. Gdy na scenie żegnałeś się z Ryśkiem Riedlem jako jego ojciec, byłam bardzo poruszona, ale tylko tak, jak można być poruszonym prawdą płynącą ze sceny. Nie wiedziałam, że ta prawda tak mocno przeniknie do mojego życia. I tak szybko.

Potem czerwiec 2021. Dzień Ojca. Moje konwencjonalne życzenia. Naprawdę się nie wysiliłam. Pytałam, czy u ciebie wszystko w porządku ze zdrowiem. „Tak, córcia, tak…” – powiedziałeś jakoś niepewnie, a ja nie usłyszałam tej niepewności. Może nie chciałam usłyszeć. Pożegnałam się z ulgą nie wiedząc, że to była nasza ostatnia rozmowa.

I te długie wakacje, kiedy bez przeszkód mogłam zadzwonić, przyjechać choć na parę godzin, zamienić z Tobą kilka banalnych słów, żeby zapamiętać Twój głos. Może właśnie wtedy byś mi powiedział, że się zastanawiasz, czy we wrześniu nie iść do szpitala na kardiologię na „przegląd techniczny”. Może poprosiłbyś mnie o modlitwę jak wtedy, kilka lat temu, kiedy wymieniano Ci rozrusznik.

Nic nie powiedziałeś. Może nie chciałeś mnie martwić. Może byłeś pewien, że to tylko chwilowe kłopoty, ale przecież zaraz Ci to wszystko tam poustawiają, ponaprawiają, a Ty grzecznie podziękujesz, ubierzesz się i wyjdziesz jakby nigdy nic. Jak się wychodzi od fryzjera.

I wyszedłeś jakby nigdy nic. Jak się wychodzi z życia do innego Życia, tego, za którym wszyscy tęsknimy i którego się boimy…

Wiesz, zawsze miałam takie niedorzeczne marzenie, że kiedyś jako bardzo stary człowiek zostaniesz sam i powiesz: „Potrzebuję cię, córeczko.” Stało się zupełnie inaczej, według niezrozumiałego dla mnie scenariusza. Nie było ostatniej, szczerej rozmowy. Nie było ostatniego uścisku. Powiedziałam, że Cię kocham, do kogoś bardzo niepodobnego do Ciebie, nieruchomego, zszarzałego, podłączonego do labiryntu rurek i urządzeń. Kiedy przyszłam na OIOM, byłam zagubiona. W pierwszej chwili nie mogłam rozpoznać Ciebie wśród tych anonimowych, wyglądających tak samo pacjentów, w których tliły się resztki życia. Jak gdyby zawieszonych między życiem a śmiercią, ziemią a niebem. Jak gdyby w poczekalni jakiegoś wielkiego biura, gdzie decydują, gdzie ich odesłać. O mało co nie stanęłam przez pomyłkę przy innym łóżku.

Twoim ostatnim spektaklem okazał się „Mayday”, głupia komedyjka grana od dwudziestu paru lat w Teatrze Śląskim. Nawet w liście, który znalazłam, piszesz o tym „Maydayu”: że nic w tym miesiącu ciekawego nie gracie, tylko „Mayday”. I to właśnie ta farsa stała się Twoim pożegnaniem z teatrem. Ostatnim poligonem, na którym morderczym wysiłkiem pokonałeś własne ciało, żeby zagrać za wszelką cenę, do samego końca. Cóż, nigdy nie traktowałeś zbyt serio siebie, ale teatr: tak.

Odszedłeś bez wielkich ceregieli wieczorem tego samego dnia, kiedy do Ciebie przyjechałam, zadzwoniłam po kapelana, pożegnałam się z Tobą razem z Elą, Twoją żoną. Kobietą, z którą spędziłeś czterdzieści lat. Cały czas myślałam, jeszcze na pogrzebie: „tutaj POWINNA BYĆ moja mama”. A z drugiej strony nie chciałabym widzieć mamy w takim stanie. Cóż, była ta kobieta, która miała być, i tej wersji się trzymajmy.

Odszedłeś, kiedy już wszystko, co najważniejsze, było załatwione.

Przyjdzie taki dzień, kiedy się spotkamy i dokończymy wszystkie rozmowy, i wszystko sobie powiemy, i nigdzie nie będziemy się śpieszyć. Podaruję Ci moją kolejną „broszurkę”, opowiem Ci o Łódzkim Przeglądzie Teatrów Amatorskich, o Kurtynie, o XXX – leciu Teatru Wierszalin, o próbach „Nie – boskiej komedii”, o tym, że prowadzę w szkole taki dziwny przedmiot, który się nazywa ekspresja twórcza, o tym, jak trudno pozbierać młodzież po pandemii i zachęcić ich do jakiegokolwiek „nadprogramowego” działania. O tym, jak zakradłam się do Twojej pustej garderoby, już PO. O tym, że nie skasowałam Twojego numeru z książki kontaktów. O tym, że nie umiałam sobie wyobrazić, jak to jest nie zadzwonić do Ciebie z okazji urodzin - a zarazem Międzynarodowego Dnia Teatru - a zamiast tego jechać na Twój grób w oktawie Wszystkich Świętych. I zapytam, dlaczego wtedy, w wakacje mi nie powiedziałeś. Przyjechałabym.

I wierzę, że tam, gdzie jest Życie w obfitości, będziemy się cieszyć sobą bez lęku, bez nieporadności, bez niedomówień. Jak wariaci.

Pada deszcz płomiennych liści. Razem z nimi pada deszcz wspomnień. Zbieram je starannie z ziemi, żeby żadnego nie zmarnować. Zbieram dla ciebie, Tato. Dla nas obojga.



poniedziałek, 1 listopada 2021


 

Świątecznie…

 

Pełnia życia

 

Jak wyobrażam sobie niebo? Często zadawałam ten temat dzieciom albo młodzieży na katechezie. W tym roku odpuściłam. Większość z nich nie wyobraża sobie nieba. W ogóle sobie niczego nie wyobraża. Jedno kliknięcie wystarczy, żeby mieć dostęp do informacji, nieważne, czy zweryfikowanych, czy nie, więc po co się wysilać?

Dlatego piszę ten tekst także z dedykacją dla Was, moi kochani uczniowie. Ale najpierw zadedykuję go sobie.

1.     NIEBO TO NIE MIEJSCE. NIEBO TO FORMA ISTNIENIA. Stan, w którym widzę Boga, i to mi wystarczy. Wszystko inne przy Nim jest jak śmieci. Jaki On musi być fascynujący, skoro nikt ani nic nie wytrzymuje z Nim konkurencji. Skoro w Nim jest wszystko…

2.     NIEBO TO RELACJA: z Bogiem i tymi, których kochałam na ziemi. Wierzę, że tam spotkam babcię, która będzie jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach sprzed wojny, i nareszcie pełna łagodnego spokoju, i tatę bez rozrusznika, który powie mi, że jest ze mnie dumny, przytuli mnie i nigdzie się nie będzie śpieszył.

I Bóg. Tego spotkania nie umiem sobie wyobrazić, jak chyba większość z nas. Wiem tylko, że to jest właśnie to, za czym najbardziej tęsknię, choć nie zdaję sobie z tego sprawy.

 

3.     NIEBO TO ZDZIWIENIE. Mogę tam spotkać największych totalitarnych zbrodniarzy, seryjnych morderców i zwyrodnialców na miarę serialu Squid Game, o ile zdążyli się nawrócić choćby sekundę przed śmiercią. Pod warunkiem, że ja też się nawrócę i tam trafię. A nawrócenie to uznanie, że Bóg jest większy od wszystkiego, również od mojego grzechu, i że On sobie ze wszystkim poradzi.

4.     NIEBO TO BRAK NUDY. Będzie pięknie i twórczo. Po coś te talenty i pasje Pan Bóg nam dał…

5.     NIEBO TO PEŁNIA SZCZĘŚCIA. Na pewno nie będzie nam brakować niczego, co kochamy. Być może czekają tam na nas również wszystkie nasze koty, psy i chomiki.

6.     NIEBO TO COŚ O WIELE WIĘKSZEGO NIŻ NASZE WYOBRAŻENIA. Nie dorastamy do Bożej kreatywności, dlatego biblijne opisy nieba są tak enigmatyczne.

Ja osobiście lubię ten cytat:

„Ja jestem bramą owiec. Wszyscy, którzy przyszli przede Mną, są złodziejami i rozbójnikami, a nie posłuchały ich owce. Ja jestem bramą. Jeśli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony (…). Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości.” (J 10, 7 – 10)

Jezus chce, żebym osobiście doświadczyła Jego miłości. On jest bramą do pełni szczęścia. Tylko On może mi dać „życie w obfitości”. Czyli poczucie sensu i spełnienia, co nie jest wcale równoznaczne z brakiem problemów.

I to jest właśnie początek nieba. Ciąg dalszy nastąpi…

czwartek, 28 października 2021


 Myśli niedorzeczne

 

Chłopiec oparty o ścianę czyli refleksja starej nudziary

 

Obrazek pierwszy. Mam zajęcia z ekspresji twórczej w ramach rozszerzenia teatralnego, które od września wprowadzono w naszym liceum. Klasa pierwsza, więc na języku polskim omawiają starożytność. Prezentują etiudy inspirowane wybranym opowiadaniem biblijnym lub mitem. Tak swoją drogą, to ciekawe, że większość wybiera mitologię. Biblia nie jest w cenie… Ale to temat na osobny tekst. Większość  - pomimo drobnych błędów – podeszła do polecenia w sposób bardzo kreatywny. Widać, że włożyli w to zadanie całe serce i dobrze się bawią Jedna z Eurydyk zostaje zamordowana przez Narcyza, jeden z Orfeuszów (a właściwie Orfeuszka) „gra” na skrzypcach – do włączonej muzyki co prawda, ale zawsze – Hades siedzi na biurowym krześle obrotowym i ma z Orfeuszem „deal”, że tamten się nie obejrzy wychodząc z Eurydyką z otchłani, a Ewa zostaje skuszona do grzechu przerwania diety… pączkiem.

Zajęcia odbywają się w niedawno otwartej, przestronnej sali relaksu, pełniącej czasem także funkcję szkolnej świetlicy. No i tkwi tam taki jeden młodzieniec. Siedzi oparty o ścianę i grzebie w telefonie. Caluśkie 40 minut. Ani drgnie. Ani razu nie podnosi głowy, żeby zobaczyć, dlaczego ta dziwna grupa kładzie się na podłodze, prowadzi jakieś szemrane interesy z królem piekieł i udaje, że gra na skrzypcach. Nic go nie rusza. To już wolałabym, żeby przeszkadzał. Przynajmniej wiedziałabym, że żyje, a tak – nie mam pewności.

Obrazek drugi. Też ekspresja twórcza. Podchodzi do mnie dziewczyna i tłumaczy, że nie zrobiła zadania domowego, ponieważ dopiero tydzień temu przepisała się na rozszerzenie teatralne i chyba się przeniesie na kolejne, bo to jednak nie dla niej.

Obrazek trzeci. Wybory do Samorządu Uczniowskiego. Zgłosiła się jedna uczennica, która została przewodniczącą. Dobrze że się w ogóle ktoś zgłosił. Pamiętam te gorące debaty sprzed czterech lat i szkołę oblepioną profesjonalnymi plakatami z drukarni. Na jednym z nich krzyczało wielkie hasło: „Make Chrobry great again!”. Czułam się jak podczas kampanii wyborczej na prezydenta RP.

Obrazek czwarty. Szukam chłopaków do grupy teatralnej Dzikie Koty. Dawno nie było tak źle z męską częścią obsady. Zawsze na początku roku szkolnego zgłaszało się kilku kandydatów. Niektórzy nawet zastępowali mi drogę w drzwiach, bo wyczytali gdzieś w Internecie o naszej grupie. A teraz nie działa żadna metoda spośród tych, które w poprzednich latach były pewniakami. Ani na Facebookowe ogłoszenie: lajkują dotychczasowi członkowie Dzikich Kotów, nauczyciele i dziewczyny. Ani na udostępnienia znajomych. To miłe, ale bez rezultatów. Ani na spektakularne sukcesy („Wygraliśmy Łódzki Przegląd Teatrów Amatorskich! Jedziemy na Kurtynę!” ). Ani na indywidualną łapankę: podchodzę po lekcji do delikwenta, mówię, że ma świetny, radiowy głos, a ten… ucieka. Nie zadziałała też metoda „na ładną koleżankę”, którą wymyśliły moje zwariowane „teatralne” dziewczyny. Biegały podczas lekcji po salach i oznajmiały, że szukają Hrabiego Henryka do Nie – boskiej komedii. Jedyny odzew, jaki miałam, to ze strony jednej z polonistek, która zapytała następnego dnia, czy znalazł się Hrabia Henryk, a ja nie mogłam wyjść ze zdumienia, skąd ona wie, bo już zdążyłam zapomnieć o zajściu…

Obrazek czwarty. Początek roku szkolnego, pierwsza lekcja religii. Robię wśród pierwszaków ankietę, co ich interesuje, jakie mają pasje, plany na przyszłość, marzenia. Odpowiedzi: nie mam zainteresowań, nie wiem, moją pasją jest granie na komputerze i oglądanie seriali, nie mam marzeń, nie wiem, co będę robić w przyszłości.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo jestem zdruzgotana.

„Ech… Rok szkolny tuż za drzwiami. I dosłownie, i w przenośni. Czuję dreszcz podekscytowania na myśl o kolejnych teatralnych wyzwaniach z moimi Dzikimi Kotami…

Czuję radość na myśl, że znowu zobaczę moją młodzież: i tych „starych”, i nowych. Bardzo jestem ciekawa tych nowych!

Czuję tęsknotę na myśl, że już nie spotkam w tych murach maturzystów A.D. 2019. Są mi szczególnie bliscy. Taka dziura w sercu, która się nie da niczym zapełnić. Bo każde spotkanie z drugim człowiekiem jest wyjątkowe. Zdarza się tylko raz. I to nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych.”

– tak pisałam na tym samym blogu ponad dwa lata temu, u progu nowego roku szkolnego 2019/20. Byłam pełna nadziei, radości, zafascynowania… Jeszcze wcześniej pisałam, że chyba przyszło mi pracować w jakiejś szkole artystycznej: sami aktorzy, wokaliści, fotografowie, filmowcy, muzycy, graficy, twórcy teatru anglojęzycznego… Czy ja  z tym swoim teatrem (który wtedy dopiero kiełkował) nie wożę drzewa do lasu? Doszłam do wniosku, że nie, bo piękna nigdy dość.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że tak szybko nasz stary świat runie i wszystko będzie inaczej. I nie chodzi mi o okoliczności zewnętrzne, na które nie mamy wpływu. Chodzi mi o to, że coś się zmieniło w naszym myśleniu. Że tak naprawdę tę pandemię mamy w głowie. Że ona odbiera nam siły. Że młodzież – oczywiście nie wszyscy i nie wszędzie, ale w sporej części – zmienia się w zombie. Bez marzeń, bez planów, bez pasji.

Gdzie się podziała ich energia i ciekawość świata?

Chłopcze, oparty o ścianę i wpatrzony w telefon, ucieka ci życie! Nie słucha. Nawet nie drgnął.

Czy jest na to jakaś rada? Pewnie ciągle ta sama, najważniejsza: dać się porwać przez Źródło życia. „Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości.” (J 10,10) – mówi Ten, kto niczego tak nie pragnie, jak tego, żeby nasze życie było twórcze i pełne pasji.

Ale chłopiec musi podnieść głowę znad telefonu i zobaczyć, że ktoś w ogóle do niego mówi.




 

 

sobota, 23 października 2021


 

Powiew COOL - tury

Ta książka mnie przeorała

 (Maria Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Za zasłoną chmur, Książnica 2021)

 

Ta książka mnie przeorała. Jej lektura przytrafiła mi się akurat w bardzo trudnym momencie mojego życia: śmierci i pogrzebu taty, ale oczywiście nie jest to winą autorki. Tak wyszło. Może nawet tak miało być.

Czekałam na zakończenie tetralogii Wiatr ze Wschodu, choć monologi tajemniczej postaci – jak się można domyśleć, głównego bohatera - wplecione w narrację na początku i końcu poszczególnych tomów sugerowały, że nie będzie happy endu. Trudno zresztą, żeby bohaterowie żyli długo i szczęśliwie, gdy znaleźli się w państwie rządzonym przez Czerwonego Cara, na Ukrainie panuje przerażający głód, który historycy nazwą później Hołodomorem, a sami mają za sobą traumatyczne przeżycia, które pozostawiły w ich psychice niemożliwe do zagojenia rany.

Zresztą sytuacja, w jaką się uwikłali Kazimierz, Anastazja i Tatiana, jest bez wyjścia. Cokolwiek by wybrali, jest w jakiś sposób złe. Autorka jednak uniknęła melodramatycznej tandety. Zamiast tego mamy opowieść o przebaczeniu, przyjaźni i dorastaniu do ojcostwa, i miłości, która woli stratę niż szczęście kosztem cudzego bólu. Dlatego ostatnia część Wiatru ze WschoduZa zasłoną chmur  - to książka na nasze czasy. Dotyka spraw, którymi żyjemy.

Ale to, co mnie najbardziej fascynuje w powieści Paszyńskiej to ciekawe - jak zwykle -  ukazanie tła historycznego. Cała tetralogia opowiada o narodzinach bolszewickiej Rosji i mechanizmie totalitarnej władzy, która zawłaszcza każdą dziedzinę ludzkiego życia i steruje jednostkami za pomocą okrutnego w swojej skuteczności mechanizmu kontroli i zastraszenia, a także zakłamywania rzeczywistości. Autorka tym razem kontrastuje realia Leningradu z lat 20. XX wieku z beztroską Warszawy tego samego okresu. Bo właśnie w Warszawie pojawia się Kazimierz po rozstaniu z Anastazją, nieświadomy, jakie były skutki tego rozstania dla zdrowia i życiowej przyszłości dziewczyny… Tutaj chłonie atmosferę nocnych lokali, dancingów i bankietów, pracuje nad konstrukcją nowinki technologicznej: samolotu, i zawiera nowe przyjaźnie, przede wszystkim ze słynnym inżynierem Stanisławem Wigurą i pilotem Franciszkiem Żwirką. I właśnie w kontekście tych zabaw i przyjaźni pojawia się mocna refleksja historiozoficzna, która jest dla czytelnika jak zimny prysznic:

„Gdyby zaszła taka potrzeba, nikt nie analizowałby ich talentu lotniczego czy geniuszu inżynieryjnego, nikt w ogóle nie zapytałby ich o zdanie. Gdyby zaszła potrzeba, w jednej chwili staliby się celem dla kul, mięsem armatnim, pożywką dla czerwi, by ktoś mógł zrealizować swoje mroczne fantazje.”

A czytelnik – o ile choć trochę jest zorientowany w historii najnowszej – wie, że taka „potrzeba” wkrótce zajdzie… Wybuchnie wojna, która okaże się jeszcze większą katastrofą dziejową niż I wojna światowa, i Warszawa też przestanie być beztroskim miastem kawiarni i dancingów.

Ale to już temat na osobną książkę, których zresztą napisano wiele.

Czy zatem w powieści Paszyńskiej nie ma przesłania nadziei? Czy za zasłoną chmur rozbłyśnie światło? Tak. Zawsze, jeśli potrafimy kochać. Bohaterowie cyklu Marii Paszyńskiej Wiatr ze Wschodu – Kazimierz, Anastazja i Tatiana – pokazali, że potrafią. Pomimo pogmatwanych losów i ran wyniesionych z rodzinnych domów. To właśnie miłość jest wyznacznikiem ich  życiowych decyzji i motorem ich działań.

sobota, 16 października 2021


 

Powiew COOL - tury

Reżyser „ukradł” mi finał – jeszcze o Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka i moim wewnętrznym Podlasiu

(Teatr Wierszalin, Nie – boska komedia, reż. Piotr Tomaszuk, premiera: 23. 07. 2021 on - line i 

15. 10. 2021 z publicznością)

 

Nareszcie mogłam poczuć, jak pachną spektakle Teatru Wierszalin. Słynny zapach drewna, o którym mówili niemal wszyscy goście podczas spotkań literackich i teatralnych letniego festiwalu „Między wierszami”, jest nasycony 30 – letnią historią tego miejsca. Historią pełną wspomnień, dźwięków, obrazów i twarzy, które tutaj ciągle żyją i wracają niczym dusze przodków na obrzęd Dziadów…

Właśnie wracam z uroczystości XXX – lecia tego niezwykłego teatru. Siedzę w pociągu relacji Białystok – Wrocław, złota, podlaska jesień ucieka nieubłaganie w przeciwnym kierunku, a jednak wiem, że zabrałam stamtąd swoje wewnętrzne Podlasie i ono już zostanie ze mną na zawsze.

Co więc zabrałam?

1.     Obrzędowość i mistycyzm. Podlasie jest jakby bliżej nieba i rzeczywistości duchowej. Przy polnych drogach kapliczki, w środku lasu osada proroka Ilji – ten „prawdziwy” Wierszalin, który zainspirował twórców supraskiego teatru – ruina, którą jednak ktoś odwiedza, bo nad drzwiami opustoszałej chaty wiszą malutkie ikony.

2.     Tajemnicę. Ona jest we wszystkim: w absolutnej ciszy, kiedy się wejdzie do doliny, gdzie znajduje się dawna osada Wierszalin i Monoteistyczna Świątynia Świata proroka Ilji. Już kilka kroków dalej słychać, jak wiatr szumi w gałęziach, a tam nie. Tajemnica czai się na placu przed białostocką farą w dżdżysty poranek i w półmroku drewnianej izby, gdy zaczyna się wierszaliński spektakl.

3.     Wzruszenie. Udzieliło mi się, gdy mistrz Piotr Tomaszuk podczas jubileuszowych przemówień wyszedł na scenę z figurką Turlajgroszka – bohatera spektaklu, który zainaugurował działalność Towarzystwa Wierszalin i stał się początkiem wielkiej, teatralnej legendy. Pomyślałam o swoich Dzikich Kotach. Oczywiście nie jest to profesjonalny teatr i staż bez porównania mniejszy (ponad 4 lata), ale też mamy już swojego „Turlajgroszka”: drewniany kij, który „zagrał” w Balladzie o Mistrzu, a potem w Weselu. Dostał nawet od młodzieży imię: Kaduceusz.

4.     Szacunek dla kultury. Okazuje się, że można robić teatr bez trzymanych w ręku mikrofonów, projekcji multimedialnych, eksperymentów z płcią bohaterów oraz z samym tekstem nieprzypominającym oryginału, a także wszechobecnej folii i plastiku, i taki teatr może naprawdę poruszać i docierać do głębi serca. Bez kosmicznych nakładów finansowych i robionych „pod festiwale” udziwnień. A w dodatku jest ekologiczny. W Nie – boskiej komedii rewolucjoniści rzucają bio – odpadami, a wykorzystane w scenografii sprzęty pochodzą z darowizn i targów staroci czyli po prostu otrzymały drugie życie. Sam tekst literacki natomiast brzmi jak muzyka, mówiony przez aktorów z ogromnym pietyzmem, a jednak bez sztuczności.  I tak jak powiedział jeden z przemawiających na uroczystościach oficjeli: „Stachura napisał, że życie to jest teatr, a ja bym dodał: teatr to życie”. Bo Teatr Wierszalin pulsuje życiem. Niewymuszonym, prostym, nieulegającym trendom. Życiem, które płynie nieco pod prąd i dlatego jest wyjątkowe.

5.     Bliskość. Po raz kolejny na Podlasiu doświadczyłam ogromnej serdeczności i gościnności. To, co jest dla mnie symbolem tej bliskości i otwartości na drugiego człowieka, to sposób, w jaki urządzono w Wierszalinie salę bankietową: w garderobie. Miejscu, gdzie normalnie przebierają się aktorzy. Granice między kulisami a widownią zostały zatarte. Nie ma podziału na jakieś „my” i „ci z zewnątrz”. Teatr staje się wspólnym doświadczeniem. Zaprasza do współuczestnictwa. Cos takiego jest chyba w ogóle w mentalności ludzi Podlasia.

A teraz kilka słów o samej Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka. Pisałam już o tym spektaklu przed trzema miesiącami, ale trzeba tutaj dopisać kilka słów, bo wczoraj zobaczyłam inny spektakl. To, co najważniejsze, oczywiście pozostało: obrzędowość charakterystyczna dla wszystkich premier Wierszalina, mistyczny półmrok, hipnotyzująca muzyka Adriana Jakucia – Łukaszewicza, grana na żywo przez samego kompozytora na różnych ciekawych instrumentach z przewagą kontrabasu, siedem osób na scenie tak intensywnie obecnych, że mamy wrażenie zarówno intymności, jak rozmachu, urzekające płomyki świec, umieszczonych w różnych miejscach przestrzeni, zapalanych i gaszonych przez bohaterów (i ten zapach rozgrzanego wosku!), zderzenie dwóch planów: lalkowego i żywego, bo przecież Orcio jest drewnianą rozczłonkowaną lalką, a równocześnie ma twarz żywej aktorki, muzyczność i rytmiczność wypowiadanego i śpiewanego tekstu, która prowadzi aktorów przez poszczególne sytuacje i pomaga im wydobyć emocje. No i ten finał, który mnie rozjechał jak walec: Pankracy ginie cynicznie zamordowany przez Leonarda.

Co się zmieniło? Postać Hrabiego Henryka – kolejna genialna kreacja Rafała Gąsowskiego. Ten aktor zdobył moje serce rolą Gustawa – Konrada w wierszalińskich Dziadach. Nocy pierwszej i Dziadach. Nocy drugiej, i po prostu przepadłam. Dla mnie Gąsowski to prawdziwy arystokrata teatru, mówiący tekst z taką elegancją, że po usłyszeniu „gąsowskiej” wersji monologu jakiejś postaci trudno sobie wyobrazić inne wykonanie… Jednak podczas lipcowego streamingu widziałam zupełnie innego Henryka. Tamten był wycofany, zdystansowany emocjonalnie do tego, co się działo wokół niego, jak gdyby obok akcji i pozostałych postaci. Ten wchodzi w dramat, angażuje się emocjonalnie, jest rozedrgany, ale - wiarygodny. Gąsowski ani o milimetr nie przesadza, ani przez sekundę nie słychać w tej roli fałszywej nuty. Bardzo mi się podoba koncepcja reżysera: zbudowania wszystkich postaci dramatu wokół Henryka. Przypomina to nieco planety krążące wokół Słońca. W jakim celu? Może te postacie są wizją Henryka, dramatem, jaki się dzieje w jego głowie? Nie bez powodu Duch w tekście Krasińskiego mówi ironicznie do głównego bohatera: „Dramat układasz.” Jeśli mam tu jakie drobne zastrzeżenie, to do ustawienia postaci drugiego planu. Rozumiem zamysł reżysera, bardzo przemyślany i konsekwentny, ale w niczym by nie zaszkodziło większe wyeksponowanie Dziewicy (znakomitej, drapieżnej Katarzyny Wolak – Gąsowskiej), Marii (przejmującej Moniki Kwiatkowskiej) czy Orcia Magdaleny Dąbrowskiej. Tak, żeby było widać twarze aktorek. Może poprzez światło, może poprzez usytuowanie ich bliżej głównego aktora? Nie wiem. Brakuje mi ich spojrzenia. Spektakl mógłby na tym zyskać, ponieważ aktorki stworzyły tutaj niezwykle barwne kreacje. Szkoda też, że postacie z zaświatów nie mają mikroportów z pogłosem, tak jak to było podczas letniego spektaklu on – line. Dawało to efekt tajemniczości i niezwykłości, która oczywiście ciągle jest obecna w spektaklu, ale pogłos ją podkreślał.

Bardziej wyraziści są także inni bohaterowie: Orcio Magdaleny Dąbrowskiej i Pankracy Mateusza Stasiulewicza. Oglądając Nie – boską… po raz pierwszy w lecie, nie byłam przekonana do roli Orcia. Wydawał mi się trochę bezbarwny, jak gdyby niedokończony. Teraz nabrał charakteru. Scena śmierci Orcia, kiedy aktorka wypowiada jego ostatnie słowa bardzo subtelnie, jak modlitwę, po prostu wzrusza. I ja nareszcie Magdalenie Dąbrowskiej wierzę!

Pankracy Mateusza Stasiulewicza to mistrzostwo świata. Wszędzie go pełno, wije się jak piskorz, krzyczy owładnięty rewolucyjną manią, po to, żeby na końcu umrzeć z bardzo intymnym, niemal wyszeptanym wyznaniem: „Galilae vicisti!”. Rola Stasiulewicza, godna zapamiętania już w lipcu, nabrała teraz jeszcze większej mocy.

Wreszcie coś, co jest dla mnie tutaj kluczowe: finał. Czekałam na to słynne „Galilaee vicisti”. Pomimo wprowadzenia przez reżysera morderstwa, którego nie ma u Krasińskiego, wyznanie wiary wybrzmiało już podczas przedpremierowego pokazu on – line. Nie było jednak tak mocne i wstrząsające jak teraz, kiedy zostaje powtórzone przez postacie spektaklu wyłaniające się z półmroku. Taka wersja końcówki jest jak mocny akord kończący symfonię. Szepty się nakładają, a ja siedzę zahipnotyzowana i myślę z żalem i zachwytem, że… Piotr Tomaszuk ukradł mi finał. Bo mam dokładnie taki sam pomysł na zakończenie naszej adaptacji Nie – boskiej komedii, tej, którą za kilka dni zacznę realizować z moją młodzieżą w grupie teatralnej Dzikie Koty.

Galilejczyk zwyciężył. Jak zawsze. Jak przez tyle wieków. A ja próbuję po tym wspaniałym święcie teatru uporządkować to wszystko, "co się komu w duszy gra"…


Fot. Magdalena Rybij.