wtorek, 27 grudnia 2022


 

Powiew COOL - tury

 Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most…

(Śubuk, reż. Jacek Lusiński, premiera: 02. 12. 2022)

 

„Mówiłam, że się nie uda” – kwituje jedna z bohaterek filmu kolejną wizytę u bezdusznych urzędników. „Nie mówiłaś” – odpowiada druga. „Ale pomyślałam.” „To, k…wa, nie myśl!”.

Poszłam na film Jacka Lusińskiego z zaciekawieniem. Takie tematy są mi bardzo bliskie. Pracowałam kilka lat w ośrodkach dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością intelektualną, prowadzonych przez nasze zgromadzenie. To są cudowne dzieciaki, o niebo przewyższające nas, tak zwanych zdrowych, poziomem wrażliwości i empatii, czyli – żeby użyć modnego słowa – inteligencji emocjonalnej.

Film o dziwacznym tytule „Śubuk” bardzo mi przypomina Chce się żyć Macieja Pieprzycy. Tamta historia także opowiada o losie chłopca z niepełnosprawnością, który był niezrozumiany, a przez to odrzucony przez społeczeństwo. Tylko że narracja w Chce się żyć jest prowadzona z perspektywy niepełnosprawnego bohatera. W Śubuku świat widzimy oczami Maryśki, samotnej matki autystycznego chłopca. Film zaczyna się jak kino Hitchcocka: od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie.

Trzęsienie ziemi w filmie Lusińskiego jest banalne jak powiatowy melodramat: kilkunastoletnia Maryśka z dysfunkcyjnej rodziny, wychowanka domu dziecka, aktualnie mieszkająca ze starszą siostrą, zastępującą jej matkę, szuka miłości nie tam gdzie trzeba: w ramionach pewnego milicjanta, którego jedyną reakcją na wiadomość o ojcostwie jest zapakowanie ukochanej do samochodu i podwózka do ginekologa, żeby pozbyć się „kłopotu”. I tak się ten film zaczyna: od ponurej podróży samochodem i wizyty w gabinecie. „No to działamy”- rzuca od niechcenia lekarz (chwilę wcześniej poznajemy jego malutkiego, słodziutkiego synka o imieniu Jaś), przygotowując narzędzia i zakładając lateksowe rękawiczki. Maryśka jednak ucieka z fotela…

„Kłopot” okazuje się o wiele większy niż Maryśka myślała. Synek bohaterki, Kubuś, nie mówi. A raczej wypowiada tylko jedno słowo: „Śubuk”. Maryśka będzie potrzebowała czasu, żeby zrozumieć, że to odwrotność imienia Kubuś. Potem jest coraz trudniej, żeby nie powiedzieć: beznadziejnie. „Śubuka” wyrzucają z trzech przedszkoli, a potem podstawówki, dając wyraźnie do zrozumienia, że miejsce dzieciaka jest w szkole specjalnej, a najlepiej w jakimś szpitalu dla dzieci i młodzieży przewlekle chorych psychicznie. I to jest przełom. Maryśka postanawia się nie poddawać. Szuka kobiet w podobnej sytuacji, szturmuje burmistrza, kuratorium i Ministerstwo Edukacji. W szkole podstawowej, do której chodzi Śubuk, powstaje klasa integracyjna, a w liceum – do którego jej niemówiący syn się dostaje – odbywa się pierwsza w historii polskiego szkolnictwa matura dla autystycznego ucznia.

Film jest inspirowany prawdziwą historią Macieja Oksztulskiego, pierwszego w naszym kraju niemówiącego autystyka, który nie tylko zdał maturę, ale… obronił doktorat z nauk prawnych. Nie jest to jednak wierne odwzorowanie tej historii. Film jest sumą doświadczeń wielu matek dzieci z niepełnosprawnościami, matek, które nie przesypiają nocy, matek, które nie mają własnego życia, a raczej ich życiem i całym światem jest dziecko wymagające całodobowej opieki, matek, które ciągle zadają sobie pytanie: „co z nim będzie jak mnie zabraknie?”, matek, które często walczą samotnie z bezdusznym systemem, śmiesznymi przepisami, które zabraniają im pracować, jeśli pobierają zasiłek pielęgnacyjny na dziecko, wykluczeniem, niezrozumieniem, brakiem sił, tabunem przedszkolanek, dyrektorów szkół i urzędników państwowych, które patrzą na nie z politowaniem…

Film Lusińskiego to hołd złożony tym kobietom. To opowieść o kobiecości silnej, zdeterminowanej, a przecież głęboko ludzkiej. Takiej, która czasem nie ma siły, płacze po nocach, chce udusić swoje dziecko albo zabić siebie, a potem wstaje z gleby, otrzepuje spódnicę i idzie do kolejnego urzędu walczyć o swoje. Wbrew całemu światu.

Film jest także po prostu historią o miłości. Takiej właśnie, którą opisuje święty Paweł w liście do Koryntian: która „wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma.” (1 Kor 13, 7). Dla takiej miłości nie ma drzwi, których by się nie dało wyważyć, ani okna, przez które by się nie dało wejść. Jak w jednym z moich ulubionych wierszy Wisławy Szymborskiej Portret kobiecy:

Naiwna, ale najlepiej doradzi.

Słaba, ale udźwignie.

Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała (…).

Czyta Jaspersa i pisma kobiece.

Nie wie, po co ta śrubka, i zbuduje most (…).

Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.

Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.

Albo go kocha, albo się uparła.

Na dobre, na niedobre i na litość boską.

 

Taka jest właśnie Maryśka. Nie ma pojęcia o śrubkach, ale buduje mosty pomiędzy tym, co utarte i schematyczne, a nowym i nieznanym. Pomiędzy tym, co oczywiste, a nieoczywistym. Pomiędzy tym, co oswojone, a tym, w co się trzeba dopiero wsłuchać.

Śubuk może być opowieścią o każdym wykluczeniu, którego się boimy. O wszystkim, co w społeczeństwie inne i niezrozumiałe: o niepełnosprawnych, uchodźcach, ludziach innych kultur, wyznań czy orientacji seksualnej. Bo to historia, która  uczy uważności. Dostrzeżenia w INNYM człowieka, który myśli i odczuwa w bardzo podobny sposób, tylko mówi w obcym języku. Śubuk to także opowieść o byciu matką w dramatycznych okolicznościach. Maryśka decyduje się urodzić, choć wcale nie jest to łatwa decyzja, a jej macierzyństwo pozbawione jest ckliwego patosu. Scena, kiedy wymiotuje prosto do samochodu ukochanego i tenże ukochany mówi jej po latach, że jest jedyna kobietą w jego życiu, która… rzyga na jego widok, to mistrzostwo świata!

Maryśka wybiera ŻYCIE. Nie zabija swojego dziecka. To ważny głos w kontekście niedawnych Strajków Kobiet, czerwonych błyskawic i haseł „Wybór, nie zakaz!”. Śubuk ma szansę nie tylko przyjść na świat, ale się rozwijać. Mało tego: przy swoim dziecku rozwija się Maryśka. Uczy się człowieczeństwa. Uczy się też mądrej, odważnej, kochającej kobiecości. Tutaj warto zauważyć mistrzowską rolę Małgorzaty Gorol jako Maryśki. Tę aktorkę kojarzę jedynie z teatru: z genialnej roli Rycerza w Weselu Jana Klaty w krakowskim Narodowym Starym Teatrze. Cieszę się, że mogłam ją zobaczyć w kinie. Jej Maryśka jest impulsywna, zadziorna, ale wraz z rozwoje akcji i upływem lat zmienia się, uspokaja, dojrzewa, nabiera ciepła. Tę postać się po prostu lubi. Widz w sposób naturalny staje po jej stronie.

No i dwóch Wojtków w roli Śubuków na różnych etapach  życia: siedmiolatek czyli Wojtek Krupiński, autentyczny autystyk (chylę czoła dla pracy, jaką wykonała ekipa filmowa, żeby to dziecko czuło się dobrze i bezpiecznie na planie!), i maturzysta - zawodowy aktor Wojciech Dolatowski. Jestem zafascynowana szczególnie kreacją Dolatowskiego. Tak głębokie ukrycie się za swoją postacią wymaga ogromnej samodyscypliny i pokory wobec tematu. Ta rola przywodzi mi na myśl kreacje Dawida Ogrodnika w Chce się żyć i Johnnym. Chapeau bas! Czekam na kolejne role tego młodego, bo zaledwie 25 – letniego aktora.

Podsumowując: Śubuk to bardzo ważny film. Rzadko mi się zdarza przepłakać prawie cały seans, a tak było w tym wypadku. Ale też film pozostawia mnie z różnymi trudnymi pytaniami. Czym jest kobiecość? Macierzyństwo? Odpowiedzialność? Jak budować mosty między mną a drugim człowiekiem, zwłaszcza, gdy ten drugi człowiek jest z jakichś powodów inny ode mnie? Wreszcie: co to znaczy chronić życie nienarodzonych, żeby to nie były tylko puste słowa i bezduszne przepisy prawne? Bo matki dzieci z niepełnosprawnościami często muszą się same uczyć budowania mostów. Bez jakiejkolwiek pomocy. Nie wszystkie dają radę…

Ten film powinien dostać Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tę nagrodę przyznano Silent Twins Agnieszki Smoczyńskiej, filmowi tak nijakiemu, że nawet nie chciało mi się o nim pisać recenzji.




 Link do zwiastuna:

https://www.google.com/search?q=%C5%9Bubuk+zwiastun&oq=%C5%9Bubuk+zwiastun&aqs=chrome..69i57.4135j0j15&sourceid=chrome&ie=UTF-8#fpstate=ive&vld=cid:9fd37499,vid:VMH5e6608hU

niedziela, 11 grudnia 2022


 

Niedzielnie

 Czy ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? (Mt 11, 3).

 Jan Chrzciciel, największy z ludzi – tak o nim mówi sam Jezus. Ustawiały się do niego nad Jordanem kolejki. Niektórzy go mieli za Mesjasza. Herod się go bał, ale jednak chętnie słuchał.  Zachowywał się jak dzikus, nie był miły, kompletnie nie dbał o swój PR ani poprawność polityczną, ale miał siłę przyciągania. Zawsze jednak powtarzał: TO NIE NA MNIE CZEKACIE. Ja tylko zapowiadam Tego, który do was przyjdzie. Nie jestem tu dla oklasków. Nie zamierzam zostać waszym religijny celebrytą ani maskotką dla poprawy waszego samopoczucia. Jestem tu po to, żeby przygotować drogę Temu, o którym od wieków mówili prorocy. Ale On też nie będzie Wasza maskotką i nie założy fundacji „Spełniamy marzenia”. Przyjdzie inaczej niż to sobie wyobrażacie. Zupełnie inaczej.

Nie słuchali go zbyt uważnie. Trzymali się kurczowo własnych oczekiwań i wyobrażeń. Jezus powie: „Postąpili z nim tak, jak chcieli”. (Mt 17, 12).

Dzisiaj, w Niedzielę Radości, schodzimy z Janem Chrzcicielem w ciemność więzienia. Taki paradoks. Jan czeka na wyrok. Prawdopodobnie przeczuwa, że będzie to wyrok śmierci. I wątpi. On, największy z ludzi. Ostatni prorok Starego Testamentu. Przyjaciel Oblubieńca. Jan Chrzciciel przeprowadza nas dzisiaj, właśnie w tę „różową” niedzielę, przez ZWĄTPIENIE. Pyta Jezusa: Czy to NA PEWNO Ty? Czy ja się nie pomyliłem?

Tym samym pokazuje, że to nic złego. Że to ludzkie i naturalne. Że ja i ty mamy prawo zadawać Bogu takie pytania, kiedy coś w naszym życiu się sypie. Miałam takie chwile w życiu zakonnym. Waliłam pięścią w blat ławki w kaplicy, a równocześnie czułam, że właśnie w tym doświadczeniu… Bóg jest najbliżej.

Różne są ciemności naszych więzień. To może być nałóg, depresja, jakaś fatalna diagnoza, rozpad małżeństwa, kryzys powołania…

Pytamy: gdzie jesteś, Jezu? Czy  W OGÓLE jesteś? A Jezus schodzi razem z tobą do twojego więzienia, żeby być przy tobie i dać ci nadzieję. Bo przecież Jego pierwotne imię brzmi: JESTEM KTÓRY JESTEM (Wj 3, 14).

Dzisiaj, w Niedzielę Radości, Jan Chrzciciel pokazuje, ze nie ma takiej ciemności, w której by nie zajaśniało światło Chrystusa. Bo tylko radość, która pochodzi z Jego światła, jest trwała.

czwartek, 8 grudnia 2022


 

Powiew COOL- tury

 

Chłopięca zabawa z przebłyskiem geniuszu

(Adam Mickiewicz, Ballady i romanse, Teatr Wierszalin, reż. Piotr Tomaszuk, premiera: 22.07. 2022; Teatr TVP: 06.12. 2022).

Miałam wtedy może jedenaście, może dwanaście lat. W naszym domu na półce stały dzieła wybrane Mickiewicza. Dla nastolatków, z którymi aktualnie pracuję, nie miałyby żadnej wartości, niczego, co by mogło przyciągnąć ich uwagę: pożółkłe kartki zadrukowane drobnymi literami i płócienne, twarde okładki poszczególnych tomów. Nieokreślonego koloru. Pachnące nudą i starością. W środku nie było żadnych obrazków. Mnie jednak przyciągały. Zaintrygował mnie zwłaszcza jeden tom: Ballady i romanse. Pochłonęłam je w ciągu jednej nocy. Okno było uchylone, pachniało bzem, bo to była połowa maja, ciszę raz po raz przerywały głosy najpierw nocnych, a potem porannych ptaków. Mieszkałam co prawda w centrum Krakowa, ale w dzielnicy, gdzie jest dużo drzew,  położonej z dala od ruchliwych ulic. Oczami wyobraźni zaczęłam ich wszystkich widzieć: Karusię rozpaczającą po stracie ukochanego, panią, która zabiła pana, Krysię porzuconą przez cynicznego kochanka, która skoczyła w odmęty jeziora i powraca co noc, by nakarmić swoje dziecko, Świteziankę, która topi niewiernego Strzelca…

Potem VI Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza w Krakowie i spektakle na Święto Patrona Szkoły, które reżyserowała moja mama. W jednym mówiłam Widzenie Ewy z III cz. Dziadów (tekst pamiętam do dziś!), w drugim – byłam Marylą Wereszczakówną i naprawdę całowałam się na deskach Teatru Słowackiego z kolegą, który grał Mickiewicza. Cała szkoła nam kibicowała. Jak na meczu!

A potem studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim i zajęcia z moim mentorem: profesorem Bogusławem Dopartem. Zakochanym w Mickiewiczu.

Wreszcie – Ballada o mistrzu. Musical inspirowany życiem i twórczością Mickiewicza, który dwukrotnie zrobiłam z moja młodzieżą w Kłodzku.

Jestem pewna, że to nie ja wybrałam Mickiewicza, lecz Mickiewicz wybrał mnie. I ciągle zachodzi mi drogę. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Domaga się zachwytu.

Z niecierpliwością czekałam więc na Ballady i romanse Teatru Wierszalin. Spektakl mogłam obejrzeć jedynie w Teatrze Telewizji, ale jak w przypadku każdej premiery teatru z Supraśla: przedstawienie wchłania widza. Wciąga w obrzęd. Sprawia, że widz nie jest jedynie biernym oglądaczem, lecz uczestnikiem Opowieści. Niezależnie od tego, czy siedzi na widowni Wierszalina, pachnącej drewnem i tym nieokreślonym zapachem teatru, czy przed szklanym ekranem.

Ballady i romanse Piotra Tomaszuka zburzyły moje wyobrażenia o tych tekstach: obrazy pastelowych łąk, zwiewnych rusałek w wiankach na rozpuszczonych włosach, i ścigających je przaśnych młodzieńców… Tak właśnie jest w naszym musicalu Ballada o mistrzu. A u Tomaszuka - ascetyczne, ciemne kostiumy (jak w większości jego spektakli). Zunifikowane: bo to mundurki gimnazjalne czy studenckie. Takie, które kojarzą się ze szkolną beztroską młodego Mickiewicza i jego przyjaciół, „krajem lat dziecinnych”, który musiał na zawsze zostawić. Wszyscy bohaterowie są wciśnięci w ramy. A właściwie w jedną dużą ramę – centralny element bardzo prostej scenografii. Rama przypomina starą fotografię. Może zdjęcie klasowe? A zachowanie „uczniów” – dorosłych ludzi – jest zapożyczone trochę z Ferdydurke, trochę z Umarłej klasy Tadeusza Kantora. Trochę też przypomina mi film Marka Koterskiego Siedem uczuć, w którym czterdziestolatkowie wracają do peerelowskiej podstawówki ze swojego dzieciństwa, żeby przeżyć na nowo i przepracować zapomniane traumy… Rytmiczny stukot, dźwięk odkręcanej drewnianej korbki „uruchamia” pierwszego bohatera, wydaje się, że głównego: młodego Mickiewicza (w tej roli interesujący i brawurowy pod względem wokalnym Mateusz Stasiulewicz). I wtedy zaczynają grać i śpiewać Ballady… Po chwili się okazuje, że tu nie ma głównych bohaterów lub raczej: wszyscy nimi są. Każda ballada to odrębna historia kolejnej postaci ze „zdjęcia klasowego”, ożywiana hipnotyzującą, wykonywaną na żywo muzyką Adriana Jakucia - Łukaszewicza i samego reżysera - Piotra Tomaszuka, w której - dzięki lirze korbowej, skrzypcom i akordeonowi - pobrzmiewają tony ludowych i cerkiewnych pieśni z Kresów Wschodnich, ale także żydowskie nuty z wiejskiej karczmy (w pewnym momencie słyszałam nawet inteligentnie przetworzone If I were a rich man z musicalu Skrzypek na dachu!).

Zaczyna się nietypowo. Bynajmniej nie „sielsko anielsko”. W staccatowym śpiewie całego zespołu padają gorzkie słowa z mniej „sztandarowej” ballady Mickiewicza Tukaj:

O potęgo! O człowieku!

Wielkie zamki, wielkie imię,

Wielkie nic!

Ballady i romanse zostały napisane przez bardzo młodego Mickiewicza, który miał przed sobą jeszcze długą drogę do bycia narodowym wieszczem, ale na pewno ten tomik zrewolucjonizował polską historię literatury. Rozpoczął epokę romantyzmu. I taki jest ten Mickiewicz w supraskim spektaklu: wrażliwy chłopczyk z kwiatkiem w butonierce. I cała atmosfera spektaklu to taka trochę chłopięca zabawa z przebłyskiem geniuszu. Ale podszyta goryczą, tym „wielkim nic”, które odbiera marzenia, niszczy to, co kochamy, i pozostawia tęsknotę. Czasem jest bardzo poważnie: dziewczyna rozpacza za utraconą miłością, głucha i ślepa na „mędrca szkiełko i oko”, a pani po zabiciu pana wpada w obłęd tak efektowny, że nie powstydziłaby się go szekspirowska lady Makbet. Czasem jest mniej poważnie, nawet, gdy mowa o zatopionym mieście czy dziewczynie, która skoczyła z rozpaczy do jeziora. Ballady i romanse w teatrze Wierszalin to zabawa formą, konwencją i tekstem Mickiewicza, który prawie w całości jest śpiewany, bo przecież te frazy są napisane tak, jakby były muzyką.

Spektakl supraskiego zespołu jak zwykle wbija w fotel. Każda opowieść ze „zdjęcia klasowego” jest fascynującym popisem aktorskiego i wokalnego kunsztu, ale chciałabym tutaj wyróżnić trójkę wspaniałych aktorów: Katarzynę Wolak – Gąsowską. Monikę Kwiatkowską i Rafała Gąsowskiego. Jeśli chodzi o tego trzeciego, to ten aktor jest już od wielu lat twarzą Wierszalina. Kiedy słyszę to nazwisko, od razu mam przed oczami charyzmatyczne role Gustawa i Konrada w Dziadach. Nocy pierwszej i Dziadach. Nocy drugiej oraz Hrabiego Henryka w Nie-Boskiej komedii. Tutaj Gąsowski dał się poznać z zupełnie innej, komicznej strony: jako nieporadny młodzieniec w Świteziance, wystraszony kupiec z brawurowo odśpiewanego Powrotu taty i pijany w sztok Twardowski. Ubawiłam się jak nigdy! Ale jednak, moim zdaniem,  najnowsza premiera Teatru Wierszalin należy przede wszystkim do dwóch kobiet: Katarzyny Wolak - Gąsowskiej jako cudownej Karusi z Romantyczności i wzruszającej Przyjaciółki z Kurhanka Maryli i Moniki Kwiatkowskiej, Pani z ballady Lilije. Obie mnie zaczarowały. Zagrały tak poruszająco, że miałam ochotę je przytulić i płakać razem z nimi. Katarzyna Wolak – Gąsowska jako Karusia widząca zmarłego ukochanego jest subtelna, a zarazem do bólu wyrazista w swojej pewności, że widzi coś, czego NIGDY nie zobaczy gruboskórny mędrzec. Kiedy śpiewa partię Przyjaciółki, która straciła powiernicę, to ja od razu myślę o swoich przyjaźniach… I ten odważny, głęboki, trochę drapieżny wokal zdolny rozwalić mury Jerycha… Katarzyna Wolak – Gąsowska powinna koniecznie spróbować sił w musicalu. Ten głos trzeba rozwijać. Niech go usłyszy cała Polska! Wreszcie – Monika Kwiatkowska jako Pani. To jest prawdziwy popis: od lęku, poprzez obsesję, amok, histeryczną radość z zatarcia zbrodni, aż po utratę zmysłów. A wszystko wyśpiewane i przerywane recytacją, bardzo dobrze wkomponowaną w piosenkę i emocjonalnie uzasadnioną. Te „lilije” naprawdę wyrosły wysoko!

Podsumowując: nie zawiodłam się. Ballady i romanse Teatru Wierszalin to piękne podsumowanie kończącego się Roku Polskiego Romantyzmu. Bez zadęcia, za to z nutką tajemnicy i humoru: czyli z przebłyskiem  Mickiewiczowskiego geniuszu. Gorąco polecam na żywo w Supraślu lub na VOD TVP.

A ten tomik Mickiewicza z Balladami i romansami stoi teraz u mnie na półce w klasztorze. 



wtorek, 15 listopada 2022



 




Powiew COOL – tury

Gilead jest w nas

(Opowieść podręcznej, twórca serialu: Bruce Miller, HBO, 2017 – 2022)

Nie chcę tu pisać o feministycznym aspekcie Opowieści podręcznej.  O analogiach z aktualną sytuacją społeczno – polityczną w naszym kraju, z takim zapałem przywoływaną dwa lata temu podczas strajków kobiet. Myślę, że to zbyt daleko idące porównanie. Jednak żyjemy w rzeczywistości, gdzie kobiety mogą studiować, pracować zawodowo, mieć własne pieniądze, podróżować i jeździć samochodem. A także wierzyć, w co chcą, ubierać się jak chcą i robić, co chcą. Bez względu na to, jaka partia aktualnie rządzi. I nie próbujcie mi wmawiać, że jest inaczej.  W antyutopijnym świecie republiki o starotestamentalnej nazwie Gilead - nie mogą. Mają właściwie do wyboru kilka opcji, i to najczęściej nie ich wyboru, lecz wyboru smutnych panów w czarnych garniturach, którzy niczym bogowie decydują o życiu i śmierci: bycie żoną - najlepiej komendanta, bo to elita -„Martą” czyli służącą, wreszcie – podręczną czyli żywym inkubatorem dla dziecka, jeśli żona (oczywiście ZAWSZE żona!) jest bezpłodna. Jeżeli kobieta się nie nadaje do żadnej z tych ról, to pozostaje jeszcze zesłanie do burdelu („Jezebel”), których oficjalnie nie ma, a nieoficjalnie służą do zabawy komendantom, spragnionym wrażeń w tym ponurym, uporządkowanym świecie, albo do karnej kolonii, przypominającej do złudzenia obozy koncentracyjne. Kategoryzowaniu ludzi, zwłaszcza kobiet, służy restrykcyjnie przestrzegana uniformizacja.

Przesłanie powieści Margaret Atwood i inspirowany książką serial warto czytać z szerszej perspektywy. Dostrzegam tu kilka istotnych kwestii:

Antyutopia. Motyw, który pojawia się w kulturze zarówno wysokiej, jak masowej. Wystarczy wspomnieć Rok 1984 Orwella, Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya, Igrzyska śmierci Suzanne Collins czy lirykę Zbigniewa Herberta:

w raju tydzień pracy trwa trzydzieści godzin

pensje są wyższe ceny stale zniżkują (…..)

Boga oglądają tylko nieliczni

jest tylko dla tych z czystej pneumy

reszta słucha komunikatów o cudach i potopach

z czasem wszyscy będą oglądali Boga

kiedy to nastąpi nikt nie wie

Na razie w sobotę o dwunastej w południe syreny ryczą słodko

z fabryk wychodzą niebiescy ploretariusze

pod pachą niosą niezgrabnie swe skrzydła jak skrzypce

(Zbigniew Herbert, Sprawozdanie z raju).

Słowo „raj” brzmi obiecująco. Jak gwałtowne rozwiązanie wszystkich problemów egzystencjalnych i społecznych. Z naciskiem na „GWAŁTOWNE”. Bo okazuje się, że na drodze do wiecznej szczęśliwości pojawiają się przeszkody, które trzeba zlikwidować. Tymi przeszkodami okazują się najczęściej ludzie, którzy myślą inaczej niż inżynierowie Nowego Wspaniałego Świata. Nie mieszczą się w ramach. Wymykają się spod kontroli. Powstaje więc mur. I na tym murze wiesza się „zdrajców rodzaju”. Warto podkreślić, że w Republice Gilead, jak w każdej rzeczywistości totalitarnej, tymi „zdrajcami” okazują się także księża katoliccy i inni duchowni, a także siostry zakonne.  

Diagnoza społeczna: chaos, rozprzężenie, podatność tłumu na manipulację, upadek relacji rodzinnych i w ogóle międzyludzkich. Przeraża mnie stosunek Kanadyjczyków – obywateli wolnego kraju – do uchodźców z Gileadu. Najpierw przyjmują ich z otwartymi ramionami, jak bohaterów, po to, żeby za chwilę krzyczeć „won!”, gdy się okazuje, że oni ciągle napływają do Kanady. Brzmi znajomo… W dodatku w tej właśnie Kanadzie rośnie poparcie dla Gileadu. Mnożą się demonstracje i coraz częściej – ataki terrorystyczne. Hasła na transparentach się zmieniają. Jakie to aktualne…

Obraz relacji międzyludzkich. Trudny i skomplikowany, jak w pozafilmowej rzeczywistości. Trochę mi jednak przeszkadza nadmierna ekspozycja wątków homoseksualnych (naliczyłam cztery), a zwłaszcza uczuciowego życia głównej bohaterki (ma męża, którego zabrała innej kobiecie i właśnie dlatego Gilead jej odbiera prawa do życia rodzinnego, ale miłość do męża i do dziecka, które June chce za wszelką cenę odzyskać, nie przeszkadza jej w romansowaniu z przystojnym obywatelem Republiki Gilead, który przez to zdradza i potwornie krzywdzi swoje dwie żony…). Czy naprawdę tego typu zawiłości są normą, którą trzeba prezentować jak coś naturalnego, będącego na porządku dziennym?

Problem praw kobiet. To oczywiste, że w Republice Gilead tych praw kobiet nie ma. Tak jak w krajach arabskich, gdzie panuje prawo szariatu albo w żydowskiej enklawie Nowego Jorku: Williamsburgu. Daleko nam do takiej sytuacji, ale są miejsca na świecie, gdzie ona jest rzeczywistością. Wystarczy przypomnieć niedawne morderstwo 22 – letniej Mahsy Amini w Iranie za niewłaściwe nakrycie głowy… W serialu najbardziej poruszyła mnie jedna scena. Umiera noworodek. Lekarze (oczywiście mężczyźni) są bezradni. I wtedy zapada ryzykowna decyzja. Do szpitala zostaje nielegalnie wezwana jedna z „Mart”. Okazuje się, że w czasach „SPRZED” była najlepszym w kraju neonatologiem. Gdy kobieta bierze niemowlę na ręce, żeby je zbadać, płacze…

Gilead to fantazja. Po obejrzeniu serialu nasuwa mi się jednak pytanie: czy aby na pewno? System opresyjny to prawdziwy wynalazek państw totalitarnych. Tłum, który jednego dnia radośnie wita uchodźców, a następnego – staje z transparentami popierającymi Gilead – to również znajomy i powtarzalny w historii widok…

Gilead jest w nas. Zawsze, gdy pozwalamy się zmanipulować politykom, ideologiom, hasłom na transparentach, wzywających do łatwego rozwiązywania globalnych problemów. Warto o tym pamiętać, gdy tak blisko nas toczy się wojna, a dzisiaj ogłoszono, że na nasze terytorium spadły dwie rakiety. Oby przez pomyłkę. Tylko „pomyłka” nie jest chyba dobrym określeniem, gdy giną ludzie. W Gilead ginęli łatwo, szybko i hurtowo.

A serial warto obejrzeć. Dla dobrego scenariusza i reżyserii, poruszającej muzyki Adama Taylora, znakomitej strony wizualnej (zderzenie kilku kontrastujących kolorów: szarości, czerni, czerwieni i turkusu tworzy atmosferę grozy i osaczenia) i kreacji aktorskich trzech niezwykle wyrazistych kobiet: podręcznej June (Elisabeth Moss), żony komendanta Sereny Joy Waterford (Ivonne Strahovsky) i sadystycznej ciotki Lydii (Anne Dowd).

 

 



Link do zwiastuna 5.sezonu:


 

wtorek, 8 listopada 2022


 

Powiew COOL – tury

 

Opowieść o niekochaniu (Blondynka, reż. Andrew Dominik, Netflix 2022).

 

„Blondynka” to tytuł, który oddaje sens filmu o pięknej kobiecie, która nie wie, kim jest, bo nikt jej tego nie nauczył. Dla chorej psychicznie, zranionej matki będzie ciężarem, którego trzeba się pozbyć. Dla pierwszego męża, baseballisty Joego DiMaggio własnością, dla dwóch kochanków, z którymi tworzy trójkąt, a potem dla prezydenta Kennedy’ego – erotyczną zabawką, dla drugiego męża, Arthura Millera – pierwszą niespełnioną miłością o imieniu Magda. Blondynka to etykietka. Blondynką można pomiatać. Można się nią bawić. Można ją zgwałcić na biurku w swoim gabinecie albo w hotelowym pokoju, nie przerywając nawet służbowej rozmowy przez telefon. Blondynka na pewno nie wie, kim był Czechow, i jedynym jej atutem jest „tyłeczek”. Blondynka nie ma prawdziwego imienia, w najlepszym wypadku tylko pseudonim. Blondynki nikt nie traktuje serio. A wieczorami, kiedy już może zamknąć drzwi przed tłumem dziennikarzy, paparazzich i wygłodniałych fanów, Blondynka płacze, zażywa tabletki uspokajające i popija je alkoholem. Aż wreszcie uspokoi się na zawsze i znajdą ją w łóżku martwą…

Film Andrew Dominika nie jest klasyczną, linearną biografią Marilyn Monroe. To raczej opowieść o niekochaniu, która dzieje się w głowie głównej bohaterki i dlatego jest tak mocna. Mimo że nie znam zbyt dobrze życiorysu hollywoodzkiej aktorki, narracja filmu jest dla mnie bardzo przejrzysta i czytelna. Początek to krótka retrospekcja z dzieciństwa bohaterki. Mamy rok 1933 i małą, wystraszoną dziewczynkę, którą niezrównoważona psychicznie matka obwozi po płonącym Los Angeles (bo „chce zobaczyć piekło z bliska”), a potem wrzuca dziecko do wanny z gorącą wodą i ląduje w zakładzie dla psychicznie chorych.  Mała trafia do sierocińca. Następna scena to już początki kariery filmowej młodziutkiej, niespełna osiemnastoletniej Normy Jeane Mortenson, późniejszej ikony popkulturowego seksu: Marilyn Monroe. Dramatyczne, bo zostaje w cyniczny sposób wykorzystana. To, co mną najbardziej wstrząsnęło to portret ojca. Przystojniaka w kapeluszu, z dobrze przystrzyżonymi wąsikami, o gangsterskim spojrzeniu, przypominającego trochę Clarka Gable. Portret wisiał na ścianie w sypialni. Mała Norma Jean całe życie będzie za nim tęsknić i nigdy go nie pozna. Ten głód ojca będzie tak wielki, że każdego kolejnego partnera będzie nazywać tatusiem…

Film nie wyjaśnia, kim właściwie był jej ojciec i dlaczego nie mógł się z nią spotkać, tak jak nie wyjaśnia i nie porządkuje wielu innych szczegółów jej biografii. Wiemy tylko, że ojciec to Wielki Nieobecny. I właśnie ta nieobecność wypali w sercu bohaterki nieuleczalną ranę, którą będzie próbowała zaleczyć kolejnymi związkami i karierą aktorską. Ten wątek jest mi szczególnie bliski, ponieważ sama mam bardzo podobne doświadczenia, choć w porównaniu z Marilyn Monroe jestem szczęściarą. Mam kochającą mamę. Wiem jednak, czym jest tęsknota za Wielkim Nieobecnym. Tatę co prawda spotkałam kilka razy w życiu, ale do jego śmierci byliśmy dla siebie właściwie obcymi ludźmi. Niedawno w Dniu Ojca wrzuciłam na Facebooka post o zmarłym tacie. Pewien młody człowiek, ateista, napisał, że go to bardzo poruszyło, ale dodał, że brakuje mu w tym wpisie wzmianki o tym najważniejszym Ojcu, tym w niebie. Zawstydził mnie tą uwagą. Miłość tego Ojca nigdy nie zawodzi. On jest zawsze obecny i bliski. „Niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu” – powiedział święty Augustyn. Blondynka jest właśnie obrazem takiego niespokojnego, zranionego serca małej dziewczynki, która nie wie, czym wypełnić pustkę powstałą po odrzuceniu przez mężczyznę, dla którego powinna być całym światem, ale zna go jedynie z portretu.

Film jest także rejestracją tego, co się dzieje w duszy artysty. Duszy delikatnej, nadwrażliwej, bezbronnej, niedopasowanej do norm społecznych. Sposób filmowania poszczególnych scen (jakby to były kadry robione telefonem komórkowym czyli coś subiektywnego, widzianego z jednej perspektywy), kolorystyka raz wielobarwna, raz czarno – biała jak w starym kinie, nietuzinkowy, oniryczny sposób opowiadania, kiedy widzimy bohaterkę uciekającą z fotela ginekologicznego podczas zabiegu aborcji i wbiegającą do płonącego lasu - wspomnienia z dzieciństwa, paparazzich strzelających z aparatów fotograficznych jak z karabinów i groteskowo wykrzywione twarze fanów przypominające zwierzęta gotowe pożreć ofiarę, przypomina koszmarny sen. Blondynka jest opowieścią o niekochaniu, którą doskonale streszczają wypowiedziane przez bohaterkę słowa: „Straszne są te sceny z prawdziwymi ludźmi. Ciągną się jak podróż autobusem, bez końca. Jak mam zrozumieć, o czym mówią, skoro pewnie mówią o niczym? Tu nie ma scenariusza ani sensu. Wszystko dzieje się samo, jak pogoda.”

Jest w tym gorzka prawda. Bo sens można znaleźć tylko tam, gdzie jest miłość. Marilyn Monroe rozpaczliwie szukała tej miłości przez całe życie. Bezskutecznie.

Blondynkę bardzo polecam, nie tylko ze względu na znakomitą rolę Any de Armas, oś całego filmu. Przede wszystkim po to, żeby się przejrzeć w lustrze, w którym przegląda się Blondynka, i zobaczyć w nim siebie i własny niezaspokojony głód. A potem zobaczyć coś jeszcze: że za naszymi plecami stoi Ojciec, który chce nas wziąć w swoje ramiona i nadać sens wszystkiemu, co robimy.



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Blondynka+Zwiastun+nr+1+polski-62074

czwartek, 6 października 2022


 

Powiew COOL – tury

 

Johnny mnie przytulił (Johnny, reż. Daniel Jaroszek, 2022)

Bałam się tego filmu. Nie lubię tematyki związanej z chorobą i śmiercią. A tymczasem urzekła mnie już czołówka: „Skosztujcie i zobaczcie jak dobry jest Pan” Pawła Bębenka zderzone z osiedlowym rapem. Eucharystia sprawowana przez tytułowego bohatera zderzona z szemranymi interesami Patryka, drugiego bohatera, którego los czy Pan Bóg – jakkkolwiek to nazwiemy – styka z tytułowym Johnnym i to zetknięcie na zawsze zmieni jego życie…

Z kina wyszłam pełna nadziei. Jeśli mogłabym cokolwiek powiedzieć o tym filmie w jednym słowie, to ujęłabym to określeniem: ŚWIATŁO. Wpada przez okna i drzwi puckiego hospicjum. Wędruje po twarzach bohaterów. Jest obecne w całym przesłaniu filmu. Niektórzy zarzucają twórcom filmu ckliwość i kicz właśnie ze względu na to operowanie  światłem, zwłaszcza w scenach umierania. Mnie to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: uważam, że ten zabieg jest przemyślany. Potrzebujemy światła w czasach, kiedy się wydaje, że zwycięża ciemność. Potrzebujemy refleksji, że skoro miejsce największego cierpienia może okazać się domem, to jesteśmy w stanie przejść przez każdą naszą życiową ciemność. Tak jak Johnny.

Nie ksiądz Jan, ale właśnie – Johnny. Zwyczajny jak ta ksywka i z tego samego powodu – nadzwyczajny. Johnny brzmi ciepło, swojsko i właśnie tak „osiedlowo”. Johnny to ktoś, kto jest blisko cierpiących, wykluczonych i niepoukładanych. A jednocześnie Johnny to ktoś, kto w sposób naturalny i bezpretensjonalny pokazuje, co go trzyma przy życiu i daje nadzieję. A właściwie KTO: Jezus. „On nie ma na ciebie wy… ebane” – mówi do Patryka i to jest jedno z najlepszych kazań, jakie słyszałam. Dla Patryka chyba też, skoro spotkanie z Johnnym całkowicie rewolucjonizuje jego biografię. Nawet nie zauważa, kiedy odrabianie godzin pracy społecznej w puckim hospicjum staje się dla niego przygodą życia.

Johnny nie ma jednak gotowej recepty na życie. Nie boi się przyznać, że nie wie, jaki jest Bóg i dlaczego cierpimy. Wie tylko, że przyjaźń z Jezusem daje mu siłę nie tylko w dźwiganiu własnej choroby, ale byciu z tymi, którzy dzielą jego los. Żeby – jak sam mówi – pomóc im przejść przez granice życia i śmierci, pokazać, że dadzą rade. I dlatego puckie hospicjum jest właśnie DOMEM, a nie UMIERALNIĄ. Tu rodzi się prawdziwe życie: to, które się zmienia, ale nie kończy, które – dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa – jest niezniszczalne. Taką  postawę miała moja współsiostra bł. Julia Rodzińska w obozie Stutthoff, św. Maksymilian Kolbe w Auschwitz, Matka Teresa w slumsach Kalkuty i wielu innych świętych. Taką postawę mają wobec swoich „synków” moje współsiostry z Domu Chłopaków dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością w Broniszewicach. Do takiej postawy sama chciałabym dorosnąć…

Film jednak nie jest słodką, „kościółkową” laurką. Scenariusz, reżyseria i kreacje Dawida Ogrodnika i Piotra Trojana powodują, że oglądamy prawdę o księdzu, który podobno miał trudny charakter. Johnny ma swoje chwile kryzysu, słabości, nie jest ideałem, przeklina, pali fajki, ale najpiękniejsze jest w nim właśnie to – poza głęboka wiarą – że potrafi być CZŁOWIEKIEM dla innych. Dlatego debiutancki film Daniela Jaroszka łączy zarówno wierzących, jak niewierzących. Wszyscy potrzebujemy miłości, nadziei, przykładów człowieczeństwa w nieludzkim świecie i tego, żeby ktoś nas przytulił i powiedział: „Dasz radę, ja też przez to przechodzę”.

Johnny mnie przytulił. Chyba zacznę go prosić o wstawiennictwo w różnych sprawach. W dużej mierze jest to zasługa kreacji Dawida Ogrodnika, którego cenię za inną znakomitą rolę w Chce się żyć. Chwilami nie mogłam odróżnić, czy mam do czynienia z prawdziwym Kaczkowskim, czy aktorem grającym te rolę. Ale na wielkie uznanie zasługuje Trojan w roli Patryka. Po Sprawie Tomka Komendy czekałam na kolejne olśnienie,. Nie zawiodłam się. Osiedlowy twardziel powoli zmienia się w chłopaka, w którym coś pęka. Chłopaka, który nie boi się konfrontacji z własnymi zranieniami. Dojrzewa do ojcostwa. Odkrywa pasję… Twórcy filmu skupili się właśnie nie na biografii ks. Kaczkowskiego, lecz na wątku przemiany recydywisty w człowieka, który odkrywa sens życia. A jest nim miłość, której się uczy od Johnny’ego, i wychodzi ze swojej ciemności w stronę światła. Naiwne? Cóż. Oparte na faktach.

Film polecam absolutnie każdemu. Podobnie jak Boże Ciało Jana Komasy, film Jaroszka łączy ludzi o różnych światopoglądach. Pozwala zobaczyć, że: „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogarnęła” (J1, 5). Bez względu na to, czy dla ciebie tym światłem jest Chrystus, czy relacja z drugim człowiekiem. Czy jesteś na skraju ciemności jak Patryk, kiedy zgłasza się do hospicjum z wyrokiem sądowym, czy zanurzony w świetle jak Johnny.  Czy jesteś wierzący, czy niewierzący.

Nie dziwię się, że Johnny zdobył Nagrodę Publiczności podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Złote Lwy dla Piotra Trojana i debiutantki, Marty Stalmierskiej za rolę Żanety, dziewczyny Patryka. Mógłby zdobyć o wiele więcej.

Zwiastun:

https://www.youtube.com/watch?v=ZoWWzJ_W5Ac

czwartek, 11 sierpnia 2022


 

Powiew COOL – tury

 

Nawet kanarka nie można zabrać do raju

(„Marzec 68”, reż. Krzysztof Lang, 2022)

 Film zaczyna się jak musical. Piękna dziewczyna i sympatyczny chłopak śpiewają lekki, dynamiczny duet. Okazuje się, że to zajęcia w szkole teatralnej, gdzie studiuje Hania. Po zajęciach dziewczyna pędzi do teatru. Jest spóźniona, ale na ulicy zdąży jeszcze wpaść na Janka - miłość swojego życia. Oboje lądują w kulisach Teatru Narodowego. Trwa spektakl „Dziadów” Kazimierza Dejmka, których wystawienie zapoczątkowało tragiczne wydarzenia marca 1968 roku. Słyszymy, jak Gustaw Holoubek nie kończy Konradowej myśli oskarżającej Boga, ale robią to za niego złe duchy:

„… żeś Ty nie ojcem świata, ale…

- Carem!”.

Janek zdobywa dla Hani autograf Dejmka na egzemplarzu reżyserskim i tym jej imponuje. To ważny szczegół. Równie ważny, jak to, że chłopak stwierdza beztrosko na studenckiej imprezie: „Przecież żadna rewolucja nie zaczęła się przez teatr!”.

Tragedia marca’68 pokazana jest tak, jak najbardziej lubię: z perspektywy jednostki uwikłanej w historię i miłości, która nie może się skończyć happy endem. Kilkanaście lat temu, w „Różyczce” Jana Kidawy – Błońskiego pokazano miłość na tle tych samych wydarzeń w sposób bezwzględny, cyniczny, podeptaną i wyplutą jak śmieć. Tutaj mamy dwoje niewinnych młodych ludzi, którzy chcą być po prostu szczęśliwi. Poza systemem. Ale system ich wchłania i niszczy.

Kiedy oglądałam ten film, to wstrząsnęła mną jedna scena: kontrola Żydów przed przymusowym wyjazdem z Polski do Izraela. Mieli oddać prawie wszystko. Bezduszny funkcjonariusz każe oddać bohaterce także egzemplarz „Dziadów’ z autografem Dejmka i aktorów.

- Rękopisów też nie wolno!

- Ale to maszynopis!

Funkcjonariusz (w tej roli znakomity Dariusz Chojnacki) przegląda scenariusz i trafia na autografy.

- To są dedykacje – tłumaczy bohaterka.

- No właśnie. A rękopisów nie wolno.

Przypomina mi się wiersz Zbigniewa Herberta „U wrót doliny” – wstrząsający i ironiczny obraz Sądu Ostatecznego:

 

„idą spuściwszy głowy na znak pojednania

ale w zaciśniętych pięściach chowają

strzępy listów wstążki włosy ucięte

i fotografie

które jak sądzą naiwnie

nie zostaną im odebrane”

W wierszu widzimy drwala, który nie chce rozstać się z siekierą, i staruszkę, która rozpaczliwie przyciska do piersi zwłoki kanarka. Ale nic nie można ze sobą zabrać do raju… Wiersz powstał dziesięć lat przed wydarzeniami, o których opowiada film Krzysztofa Langa, i odnosi się do koszmaru II wojny  światowej, ale jest przerażająco aktualny. Również dzisiaj.

Myślę o uchodźcach z Ukrainy. Ludziach, którzy ukończyli wyższe uczelnie, mieli doktoraty, byli właścicielami firm i pięknych domów. Z dnia na dzień musieli to wszystko zostawić i przy dobrym szczęściu są teraz w gościnnym, ale obcym kraju, gdzie nie znają języka i muszą się odnaleźć w nie swojej rzeczywistości. Kilka dni temu szukałam w przydomowym markecie sosu pomidorowego. Zapytałam obsługującej ekspedientki. Była przerażona i bezradna. Wskazała mi półkę z ketchupem. Mówiła z ukraińskim akcentem. Wieczorem, na krakowskich Plantach, zaczepiła mnie inna kobieta z wózkiem po obwarzankach. Szukała hotelu Royal. Być może musiała tam odprowadzić ten wózek po całodziennym utargu. Prawie płakała. Też miała ukraiński akcent.

Pomyślałam: może w TAMTYM życiu te kobiety były lekarzami? Może prawniczkami? Może artystkami? Zresztą nieważne: żyły w jakimś oswojonym świecie, miały swoje wydeptane ścieżki. Ale nie ma już tamtego życia.

Film „Marzec 68” jest dla mnie w tej chwili przypowieścią o utracie jakiegoś „tamtego” życia. Warto go obejrzeć. Choćby ze względu na znakomitą rolę Vanessy Alexander jako Hani. Dziewczyny tryskającej energią, pełnej życia, która na raty to życie traci, bo jacyś smutni panowie wymyślili sobie, że będą decydować, kto ma prawo być polskim obywatelem. Młoda aktorka przejmująco pokazuje przemianę postaci. To umieranie na raty.


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=zKS0Kxq__0k

 

niedziela, 7 sierpnia 2022


 

Niedzielnie…

 

„Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego pana…” (Łk 12, 35 – 36a).

Czy Kościół umiera? Nie. Dopóki ja i ty OCZEKUJEMY PANA – nie umiera. JA I TY -  nie rodzice, dziadkowie, sąsiadka, księża, biskupi, zakonnice, bliżej nieokreśleni „ludzie Kościoła”. Przepasane biodra są symbolem gotowości, jak wtedy, gdy naród wybrany miał wyjść z ziemi egipskiej. Podczas wieczerzy paschalnej nie wolno było Izraelitom rozsiadać się przy stole. Może się nam to wydać dziwne, ale uroczystą wieczerzę – tę, która dała początek największemu  żydowskiemu świętu - mieli spożyć w pospiechu, gotowi do podróży.

Dopóki moja postawa jest postawą pielgrzyma, człowieka w drodze – moja wiara jest żywa. Będę wiarygodnym świadkiem Chrystusa. Co to znaczy?

To znaczy, że nigdzie się nie rozsiadam. Że każda sytuacja, w której postawi mnie Jezus – czy to katecheza, za którą nie przepadam, czy teatr i pisanie, które kocham, czy sprzątanie, w którym, delikatnie mówiąc, nie jestem ekspertem – jest okazją do głoszenia Ewangelii. To znaczy, że czekam na Jezusa jak słudzy na swojego pana, a więc potrafię za Nim tęsknić. Nawet po dwudziestu latach bycia w klasztorze.

Wtedy moja pochodnia nie zgaśnie. Będzie dla innych ludzi światłem wskazującym drogę do Jezusa. Nawet, jeśli sami będą ateistami czy wręcz przeciwnikami Kościoła, i nie będą chcieli pójść ta drogą.

Jezu, niech moja tęsknota za Tobą będzie wciąż żywa i uważna.

środa, 3 sierpnia 2022


 

Myśli niedorzeczne

 

„Wygląda siostra, jakby siostra szła” – pielgrzymka dominikańska na Jasną Górę

 

Znowu poczułam ten duszący zapach kadzideł. A może to wzruszenie tak dławi mi gardło? Znowu zobaczyłam tłum ludzi z plecakami i chustkami pielgrzymkowymi w kościele dominikanów na ulicy Stolarskiej – uczestników XXXI Pieszej Pielgrzymki Dominikańskiej na Jasną Górę.  Warto było wstać na 7.00 rano, żeby ich odprowadzić swoją modlitwą i pomachać, kiedy zaczną wychodzić.

- Po dwóch latach znowu jesteśmy razem i idziemy! – powiedział ojciec Maciej Soszyński i w całym kościele rozległy się brawa. W ogromnym gotyckim oknie nad prezbiterium zajaśniało wschodzące słońce.

„Dzięki serdecznej litości naszego Boga,

Z jaką nas nawiedzi z wysoka Wschodzące Słońce,

By oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają,

Aby nasze kroki skierować na drogę pokoju” (Łk 1, 78 - 79).

– mówię każdego ranka wraz z Zachariaszem słowa, które znam na pamięć i dawno przestały mnie zachwycać. A dzisiaj, na tej pielgrzymkowej mszy, w tłumie ludzi gotowych, żeby wyruszyć w drogę z Jezusem, te słowa ZOBACZYŁAM.

Rafael, Cisza, Dorośli, Beczka, Dziewiętnastka, dwie grupy Rodzinne i Pokuta wyruszyły. A ja zostałam. Czuję dławienie w gardle. Odżyły wspomnienia, obudziła się tęsknota i pragnienie, żeby iść za rok. Nie wiem, jak to zrobię. Nie mam pojęcia, jak pokonać własne ciało, które nie chce mnie słuchać, co zrobić z bolącym kolanem i kręgosłupem. Wiem, że serce się rwie i nie daje mi spokoju.

- Siostra też na pielgrzymkę? – pyta mnie jakiś dominikanin, którego nie znam.

- Nie – uśmiecham się – Nie tym razem.

- A wygląda siostra, jakby siostra szła.

A więc mam pielgrzymkowy wygląd. To już coś.

Liturgia słowa dała nam dużo nadziei:

„Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego też podtrzymywałem dla ciebie łaskawość. Znowu cię zbuduje i będziesz odbudowana.” (Jr 31, 3 – 4). Może pielgrzymowanie jest właśnie po to, żeby coś w sobie odbudować? Żeby sobie przypomnieć, że jest Ktoś, dla kogo moje życie jest bezcenne, i ten Ktoś chce mnie prowadzić.

I Ewangelia o kobiecie kananejskiej. Tej, która błaga Jezusa o uwolnienie jej córki spod władzy złego ducha, a Jezus traktuje ją bardzo nieelegancko, bo mówi, że nie należy zabierać pokarmu dzieciom, a dawać psom. Kobieta jednak nie ustępuje i Jezus spełnia jej prośbę. Żadna interpretacja tej Ewangelii mnie jakoś do tej pory nie przekonywała. A dzisiaj na kazaniu usłyszałam, że to nie tylko przykład wiary, ale także MIŁOŚCI. Takiej miłości, która gotowa jest na wszystko, również na nieeleganckie potraktowanie, żeby walczyć o ukochaną osobę.

Pielgrzymowanie to zarówno akt wiary, jak miłości. Idę z konkretnymi intencjami – za tych, których kocham, i tych, którzy potrzebują mojej modlitwy. Idę, żeby być świadkiem wiary dla wszystkich, których spotkam po drodze. Idę, żeby na nowo zaprzyjaźnić się z Jezusem.

W tym roku duchowo, a za rok… Kto wie?

Serce się rwie i nie daje mi spokoju.




poniedziałek, 1 sierpnia 2022


 

Myśli niedorzeczne

 Dla kogo mogłabym żyć i umrzeć? Kilka słów o dzisiejszej rocznicy.

 Obejrzałam z mamą rocznicowo „Miasto 44” Jana Komasy. Jest tam taka scena: bohaterka opatruje rannych w szpitalu polowym i opowiada dzieciom bajkę o mieście, w którym wszyscy byli szczęśliwi, dopóki nie przyszedł zły król, co chciał zawładnąć całym światem.

- Zabronił mieszkańcom miasta wszystkiego: śmiać się, bawić, chodzić do szkoły, pracować… Jednej rzeczy nie mógł im zabronić: marzyć.

Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdybym się znalazła w sytuacji tamtych ludzi. Może bym biegła ratować tych, których kocham, albo – obcych ludzi, bo akurat byliby najbliżej. A może bym siedziała skulona w jakiejś piwnicy i wyła ze strachu. Nikt z  nas tego nie wie.

Łatwo oceniać z perspektywy nadal spokojnych ulic, ciągle jeszcze wygodnego fotela i póki co, spokojnego nieba nad Polską. Że powstanie było głupotą, że bezsensownie poświęcono miasto i tysiące ludzi, że cywile nie mieli nic do gadania. Jest w tym słuszność.

Czuję złość i przerażenie, kiedy czytam relacje o mordowaniu niemowląt na oczach ich matek czy gwałceniu kobiet przez zwyrodnialców Dirlewangera czy żołdaków RONA.  Nie byłoby tej apokalipsy, gdyby nie decyzja o godzinie „W”…

Ale nikt z nas nie był na miejscu tamtych ludzi, a oni nie mogli w stu procentach wiedzieć tego, co my wiemy dzisiaj: że Armia Czerwona będzie sobie cynicznie czekać, aż Polacy się wykrwawią, a Zachód będzie udawał, że to nie jego problem. Nikt z nas nie wie, jakie to uczucie żyć przez pięć lat w ciągłym strachu przed łapankami, rozstrzelaniami, wywózką do obozów czy na przymusowe roboty. Strachu i poczuciu upokorzenia. Oni mieli po prostu dość. Ale mieli jeszcze coś bardzo ważnego: nadzieję.

I ta nadzieja przetrwała: w tych młodych ludziach, którzy potrafili walczyć do końca. W artystach, którzy w tym piekle na ziemi potrafili tworzyć sztukę, żeby inni się nie załamali. W siostrach zakonnych, które z narażeniem życia pomagały powstańcom, ratowały cywilów, ukrywały Żydów…

Przeraża mnie, że dokładnie takie same obrazy dzieją się tuż obok, w 2022 roku. Że historia z taką bezwzględnością się powtarza. Tam, w Ukrainie, też są ludzie, dla których wartością nadrzędną jest wolność. Nawet za cenę życia.

Czym jest dla mnie dzisiejsza rocznica? Okazją do zadania sobie pytania, czy są takie wartości, dla których jestem gotowa zarówno żyć, jak umrzeć. Wierzę, że dla Jezusa: również obecnego w drugim człowieku. Mam nadzieję, że nie wyłabym ze strachu, skulona w piwnicy.

Nie mogę jednak mieć pewności. Nikt z nas nie może.

A film Komasy gorąco polecam. Nie tylko w rocznicę Powstania.