niedziela, 29 września 2019


Niedzielnie…

„Między nami a wami zionie ogromna przepaść” (Łk 16, 26)

Cała przypowieść o bogaczu i Łazarzu może przyprawić o ciarki, ale te słowa chyba najbardziej mnie przerażają. Wypowiada je Abraham do cierpiącego piekielne męki bogacza, który na ziemi „dzień w dzień ucztował” i nawet nie zauważył, że u jego bramy siedzi żebrak, który nawet niczego nie oczekuje, lecz tylko czeka na odpadki.
Nie „długa droga”, nie wielka góra, nawet nie granica, bo one jeszcze pozwalają uwierzyć, że przeszkoda jest możliwa do pokonania – ale PRZEPAŚĆ. Czyli śmierć. Dla bogacza nie ma już nadziei. Wejście do nieba zostało dla niego odcięte przepaścią.
Jak Bóg może być tak okrutny, żeby wrzucać człowieka do przepaści? 
...Bóg? A może człowiek, który wyklucza Boga ze swojego życia?
Kto odrzuca Boga, ten idzie w kierunku przepaści. Sam. Nikt go tam nie pcha. W innym fragmencie Ewangelii Jezus wypędza z człowieka złego ducha i ten zły duch wstępuje w stado świń, które biegnie na oślep właśnie w przepaść i rzuca się z urwiska (Mk 5, 1 – 20).
Kiedyś może zabraknąć wszystkiego, co jest moim bogactwem: zdrowia, sił, środków materialnych, przyjaciół, talentów…
Co pozostanie?
To, co pozostaje starszym, schorowanym ludziom, niepełnosprawnym, umierającym na szpitalnych łóżkach i dzieciom: obecność Boga. Będziemy wiedzieć, co z nią zrobić, tylko, jeśli Mu zaufamy. Dziś. Bo nie ma na co czekać.  



Myśli niedorzeczne…

BYCIE SAPEREM A PROWADZENIE SZKOLNEJ GRUPY TEATRALNEJ

To już dwa lata. Zaczęło się od tej oto karteczki, która zawisła na drzwiach mojej malutkiej sali katechetycznej w LO im. B. Chrobrego w Kłodzku. Przyszło kilka dziewczyn. Większość z nich była niezdecydowana. Dopadła mnie rezygnacja. No tak: przecież ja dla nich byłam po prostu "siostrzyczką od religii". Pomyślałam: "Z czym do ludzi? To nie ma sensu!".
Miało sens. Większy niż się spodziewałam. Ale ten sens wymagał czasu, cierpliwości, wzajemnego poznania się i oswojenia. Wejścia w świat młodzieży, dla mnie całkiem nowy i tajemniczy. A potem wszystko potoczyło się tak intensywnie i błyskawicznie, że przestałam nadążać za akcją
I tak Dzikim Kotom stuknął drugi roczek z 6 spektaklami na koncie, udziałem w festiwalu iTeatr, wycieczką do Krakowa, połączoną z prezentacją "Ballady o Mistrzu", zgłoszeniem na kolejny wyjazdowy festiwal, rozpoznawalnością w lokalnych mediach i kulturalnym środowisku Kotliny Kłodzkiej.
Ale to, co w tym wszystkim najcenniejsze, to same Dzikie Koty: fantastyczna, twórcza, pełna zapału młodzież. Aktorzy, muzycy, kompozytorzy, filmowcy, fotografowie... I mnóstwo nowych planów.
Czy łatwo być animatorem szkolnej grupy teatralnej? Cóż... mniej więcej tak łatwo jak saperem, antyterrorystą, prezesem korporacji albo psychoterapeutą. I najzabawniejsze jest to, że po troszę jest się każdym z nich...
Cieszę się ich sukcesami: zdanym egzaminem maturalnym, przyjęciem na studia, prawem jazdy.
Żyję ich zmartwieniami. Czasem to jest zawód miłosny, czasem poprawka z matmy, a czasem dramatyczna sytuacja rodzinna, walka z depresją czy jakimś nałogiem. Sen z powiek spędza mi zarówno problem typu "skąd wziąć mundury SS do nowego musicalu", jak to, że jakiś mój aktor deklaruje się jako niewierzący. Zmagam się zarówno z dylematami, na co w pierwszej kolejności wydać kasę ze zbiórek - na stroje czy dofinansowanie wycieczki - jak z zawiłościami planu lekcji mojego i moich aktorów. Padam po próbach, a przecież jest jeszcze mnóstwo innych, "nieteatralnych" spraw do ogarnięcia. I co? Czy rozwiązuję te problemy w bezbolesny i cudowny sposób, bo jestem jakąś turbozakonnicą? Guzik prawda. Najczęściej czuję się bezradna i idę z tym wszystkim do kaplicy.
Ale wiecie co? Nie zamieniłabym radości bycia z młodzieżą i wspólnego tworzenia tych wszystkich pięknych rzeczy na nic innego na świecie. Uzależnienie? Pewnie tak. I pewnie umrę niewyleczona
.

czwartek, 26 września 2019




Powiew COOL – tury…

Podróż w głąb serca. Wyspiański i dwa „Wesela”.

Dwa „Wesela”. Jedno w „poważnym”, zawodowym teatrze, drugie w „niepoważnym” teatrze szkolnym. Jednemu przyglądałam się jako widz, drugie powstawało na moich oczach, przez długie, mozolne godziny prób, bo byłam reżyserem. Jedno mnie poruszyło, tak jak może poruszać dobra sztuka, drugie to cząstka mnie: ćwiczenie z młodymi aktorami do upadłego po lekcjach i w czasie strajku nauczycieli, niekończące się dyskusje z mamą o rozwiązaniach inscenizacyjnych, śniące się po nocach próby…
Najpierw „Wesele” Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Klata i "Wesele" Wyspiańskiego to dla mnie brzmiało jak, nie przymierzając, Mentos i Pepsi. Pierwsze skojarzenia: gwałt na klasyce. Tani skandal. I to okropne, tak modne we współczesnym teatrze wydziwianie polegające na odzieraniu wielkiej literatury z wielkości i wrzucaniu jej w cuchnącą odchodami latrynę. I zaskoczenie już po pierwszych sekundach spektaklu. Po słynnym Czepcowym: "Cóz ta, panie, w polityce?". Zaskoczenie to mało powiedziane: raczej osłupienie. Że można w ten sposób i jest porywająco, dosadnie, a nawet pięknie. Tak - PIĘKNIE, bo tekst Wyspiańskiego brzmi mocno jak manifest, śpiewa, gra, krzyczy, otumania i urzeka. Jest manifestem, bo pyta o naszą tożsamość narodową i o to, co zrobiliśmy z naszymi marzeniami, również tymi młodzieńczymi. Śpiewa o tęsknocie za miłością i bliskością, której nie ma na psychodelicznej imprezie, gdzie każdy jest zupełnie sam. Nawet wtedy, gdy się pokątnie oddaje przypadkowemu partnerowi. A może zwłaszcza wtedy. Urzeka, bo jest mówiony przez aktorów z ogromną elegancją pomimo współczesnej formy.
Trampki zamiast kozaków? Koszulka z godłem narodowym pod szytą ze skrawków taniego materiału pseudokrakowską sukmaną? Zamiast chocholich skrzypków zespół heavymetalowy Furia, którego członkowie ucharakteryzowani na Nergala czają się nieruchomo w półmroku jak ogromne czarne pająki? Bałam się tego typu środków. Że reżyser znowu mi zaserwuje jakąś tanią, mdłą papkę, którą się teraz nazywa dumnie performancem, i nikt nie ma odwagi się przyznać, że tak do końca nie wie, co to znaczy. Tymczasem doświadczyłam prawdziwej uczty. Mądrej, pożywnej klasyki w najlepszym wydaniu.
Zobaczyłam bezradnie miotających się przed "chatą" ludzi, szukających sensu, kontaktu, celów, marzeń i uciekających przed widmami z przeszłości w imprezowy trans - chocholi, heavymetalowy taniec, który trwał przez cały czas tego ponurego wesela. Zobaczyłam Jaśka, który nawet nie miał czapki z piór. Zgubił za to swoją młodość, bo w finale wychodzi jego alter ego - starzec. Zobaczyłam Haneczkę i Zosię - nie głupiutkie podlotki w wieku nastu lat, lecz - co jest dużo bardziej tragiczne - głupiutkie podlotki w wieku kilkudziesięciu lat, desperacko szukające przygodnych znajomości. Zobaczyłam ciężarną Pannę Młodą i pomyślałam: "mogli sobie to już darować". Ale dialog Poety i Panny Młodej o "zakładce gorseta" i sercu, i słynne "a to Polska właśnie" nabiera dzięki temu zupełnie nowego znaczenia... Wreszcie Widma. Zwrócę uwagę na jedno, dla mnie wyjątkowo przejmujące: Rycerz Czarny w wykonaniu Małgorzaty Gorol. Żołnierz AK? Zdesperowani powstańcy, rycerze i bojownicy niepodległości wszystkich epok? Ucieleśnienie narodowowyzwoleńczego mitu? Może wszystko po trochu.
Na uwagę zasługuje jeszcze scenografia Justyny Łagowskiej: chwiejące się konstrukcje z desek i folii, jakby niewykończone, bylejakie, prowizoryczne, zupełnie jak nasze sny, mity i marzenia. Na środku pusta kapliczka. I kolorowe pasy, przez które przechodzą bohaterowie. Dokładnie takie, jakie jeszcze 20 - 30 lat temu można było zobaczyć w peerelowskich mieszkaniach, zwłaszcza na wsi. I może też dalekie, ironiczne nawiązanie do "bajecznie kolorowych" wstążek krakowskiego stroju.
Byłam jednym z pierwszych widzów, którzy na końcu wstali. Nigdy bym siebie o coś takiego nie podejrzewała w wypadku spektaklu tego reżysera...
Bardzo bym chciała na to "Wesele" w Narodowym Starym Teatrze zabrać swoją "teatralną" młodzież z Kłodzka. Inspirujące, prowokujące do myślenia, niezwykle twórcze podejście do klasyki.
„Wesele” w liceum Chrobrego w Kłodzku, w wykonaniu zespołu Dzikie Koty. Trudno pisać o czymś, nad czym samemu się pracowało. To trochę tak, jakby pisać o własnym dziecku. Praca nad spektaklem z tak cudowną młodzieżą jak licealiści z Kłodzka to podróż w głąb serca. Mojego i moich młodych aktorów. To coś więcej niż tylko „ustawianie” aktorów na scenie. To bycie świadkiem ich rozwoju. To odkrycie, że są dla mnie kimś wyjątkowym. Że ich najzwyczajniej w świecie kocham.
To miał być po prostu spektakl na 100 – lecie odzyskania niepodległości. Z zupełnie inną obsadą. Ale nagle ci, dla których stworzyłam ten scenariusz, zaczęli po kolei rezygnować. Chciałam się wycofać. To w dużej mierze osobom najbliższym – mamie i moim współsiostrom – zawdzięczam wiarę, że tak szalone przedsięwzięcie ma sens. Skąd jednak wziąć aktorów, którzy by podźwignęli przerażająco trudny tekst i temat? Opowiem tylko o jednej sytuacji. Szłam szkolnym korytarzem podczas przerwy. Nagle usłyszałam fascynujący, tubalny bas. Zatrzymałam się, zaintrygowana, do kogo należy. Zobaczyłam chłopaka, którego nigdy dotąd nie widziałam. Podeszłam i z głupia frant zapytałam, czy nie zechciałby dołączyć do Dzikich Kotów. Oczywiście, że nie zechciał. Zapomniałam zupełnie o tym zajściu. Po miesiącu jakiś młodzian mi zastąpił drogę i oznajmił: „Chciałbym się zapisać do PANI grupy teatralnej”. Był to ów tajemniczy Tubalny Bas. Został w „Weselu” Poetą. Lepszym niż mogłabym sobie wymarzyć…
Dobrnęliśmy do premiery. Zagraliśmy kilka kolejnych przedstawień. Przed nami dwa ostatnie, bo czas już zacząć coś nowego… Podczas pracy nad tym niełatwym spektaklem odkryłam, jakie to boleśnie aktualne. Na Weselu bawią się tłumy ludzi. W coraz większym obłędzie. I każdy jest tak naprawdę samotny. A finał: „Gwałtu, rety, co się dzieje, kto im wraził kosy?!” w kontekście zahipnotyzowanych weselników stojących w bezruchu z niewidzialnymi „kosami” w dłoniach brzmi przejmująco wobec tego wszystkiego, co dzieje się w naszym kraju…
I kiedy zadaję sobie pytanie, po co siostrze zakonnej teatr, to w takich chwilach nie mam wątpliwości: po to, żeby językiem sztuki opowiedzieć o tym, co nas dotyka i boli. Żeby próbować definiować rzeczywistość, nazywać ją, wyrażać. I w tym wszystkim szukać Boga, który jako jedyny może nas uwolnić od chocholego tańca naszych iluzji, niespełnionych marzeń i lęków.




niedziela, 22 września 2019



POWIEW COOL – tury…


HONOR, OSŁUPIENIE I NADZIEJA. „Legiony” (reż. Dariusz Gajewski, 2019)

Uwielbiam tego typu kino, więc bardzo się cieszę, że wybrałam się dzisiaj z siostrami na Legiony. Zapewne można temu filmowi zarzucić komiksowość, historyczne nieścisłości, uproszczenia w ukazaniu postaci, zarówno historycznych, jak fikcyjnych, przewagę wątku romansowego nad tak zwanym tłem historycznym, a także przedstawienie zaledwie wycinka Legionowej historii i marginalizację postaci Marszałka. Jeśli więc ktoś się spodziewał panoramy historycznej, to wyjdzie z kina zawiedziony. Ale może tak już jest z nieprzeżytą historią? Ona odeszła w bezpowrotny niebyt. Nie jest częścią naszego doświadczenia.  Jesteśmy wobec niej bezradni. Siłą rzeczy skazujemy ją na bycie odblaskiem jakichś naszych tęsknot i wyobrażeń, cząstkowym i niedoskonałym. Oj, jak ja to dobrze rozumiem, jako autorka dwóch biograficznych powieści…
Wątek miłosny też jakiś dziwny, urywany, desperacki. Można oczywiście się czepiać sztampowości jego fabuły, bo przecież schemat „On – Ona – Ten Trzeci” był już wykorzystany w takich perełkach wojennego kina jak Lecą żurawie (reż. Michaił Kałatozow, 1957) czy Pearl Harbor (reż Michael Bay, 2001), ale czy takie historie nie zdarzały się w czasie wojny, kiedy młodzi ludzie rozpaczliwie potrzebowali bezpieczeństwa i zapomnienia?
Jaki więc wycinek historii oglądamy w filmie Dariusza Gajewskiego? Walki legionistów z carskim wojskiem w latach 1914 – 1916. Nie ma tu epickiej pointy ukazującej z przytupem odzyskania niepodległości. Nie ma też jasnego, oczywistego happy endu w wątku głównych bohaterów. Wszystko jest otwarte, niedopowiedziane, jakby zastygłe w osłupieniu wojenną traumą. Nie może być inne, gdy ma się około dwudziestu lat i się nie wie, czy za godzinę będzie się jeszcze żyło. A jednak jest w tym filmie przesłanie nadziei. Jej uosobieniem jest Józef „Wieża”, młody dezerter z carskiej armii, który przyłącza się do Legionów. Fascynująca jest przemiana tej postaci z typka o podejrzanej przeszłości, który z powodu jakichś ciemnych interesów chce za wszelką cenę przedostać się do Łodzi, w bohatera, który bez zastanowienia ratuje życie rywalowi. I ten wymowny finał, kiedy Józef oddala się od grobu swojego dowódcy i – można tak powiedzieć – mistrza, Stanisława „Króla” Kaszubskiego,  prowadzony za rękę przez chłopca – przygarniętą sierotę… Może ten chłopiec za 25 lat będzie w dowództwie Armii Krajowej? Bo takie wartości jak honor, odwaga i – tak właśnie! – miłość do ojczyzny przechodzą z pokolenia na pokolenie. Naiwne? Niedzisiejsze? Nieopłacalne? Zapewne. Jak wszystko, co się robi z powodów innych niż wygoda i wola przetrwania.
I właśnie ze względu na te nieco staroświeckie wartości polecam ten film. I jeszcze z powodu postaci „Króla”, brawurowo zagranego przez Mirosława Bakę. I urzekającej muzyki Łukasza Pieprzyka. Już te trzy powody wystarczą, żeby spędzić popołudnie w kinie. Widzowie z mojego seansu wyszli w absolutnej ciszy.


Niedzielnie…

„Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.” (Łk 16, 10)
Trudno mi zrozumieć tę Ewangelię. Zawsze miałam problem z „ogarnięciem” ekonomicznych subtelności przypowieści o nieuczciwym rządcy i zrozumieniem, dlaczego Jezus go chwali. Może chwali po prostu jego zapobiegliwość i twórcze podejście do sprawy, na której bardzo mu zależy? I prowokuje w ten sposób nas, Jego uczniów, do zadania sobie pytania: na ile mnie zależy na Nim? Czy tak mocno, jak temu zarządcy na utrzymaniu swojej dobrej opinii?
Ale dzisiaj chciałam się zatrzymać nad powyższymi słowami – o drobnych rzeczach. Ciche zamykanie drzwi, życzliwy uśmiech do kogoś obcego, kiedy mam zły dzień, punktualność, dotrzymywanie słowa, codzienna modlitwa nawet, gdy mi się nie chce – to jest mała droga do wielkiej świętości. I nie ukrywam, że mam z tym duży problem. Łatwiej mi podjąć duże wyzwanie, odnieść sukces, zmęczyć się, a potem sobie odpuścić niż być wierna na co dzień, bezterminowo w sprawach, które nie trafiają na pierwsze strony gazet… Jestem typowym krótkodystansowcem. I to jest mój kierunek nawrócenia.
Jest taki film, który gorąco polecam: „Podaj dalej” (reż. Mimi Leder, 2000). Nauczyciel proponuje dzieciom nietypowe zadanie domowe: mają… zmienić świat. Tym, który najpoważniej podchodzi do wyzwania, jest 11 – letni Trevor. Co takiego robi? Urządza strajk klimatyczny? Dzwoni do prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby go uwrażliwić na ludzką biedę/ zanieczyszczenie środowiska/ wojny/ nieposzanowanie praw osób LGBT (niepotrzebne skreślić)? Nic z tych rzeczy. Wymyśla grę: jeśli ja pomogę trzem osobom, to one pomogą – każda osobno – kolejnym trzem. Tamte następnym… i tak dalej. Proste, prawda? Proste. Pod warunkiem, że mamy oczy szeroko otwarte i wierzymy w ludzką bezinteresowność. Ale ta wiara zawsze zaczyna się od nas samych. I od umiejętności dostrzegania rzeczy drobnych.

wtorek, 17 września 2019


Mówienie prozą...


Z DROGI! TO MIASTO JEST NASZE!

Nagła wieść spadła na Wilno jak grom z jasnego nieba. Razem z nią spadły zrzucane z radzieckich samolotów propagandowe ulotki wzywające polskich żołnierzy do przechodzenia na stronę Armii Czerwonej. 17 września 1939 oddziały wojsk Frontu Białoruskiego pod dowództwem Michaiła Kowalowa szły w kierunku miasta. Z początku nie pojmowano, po co. Kiedy jednak zaczęły docierać wiadomości z innych terenów wschodniej Polski, że Armia Czerwona dokładnie w tym samym czasie zajęła Kowno, Mińsk, Grodno, Lwów oraz okoliczne miasteczka i wioski, zrozumiano, że rozpoczęła się okupacja. Jak przypuszczano, nie mniej groźna niż ta niemiecka. Niektórzy uciekali w panice ze wschodniej części kraju wierząc, że lepiej schronić się tam, gdzie są Niemcy.
Zosia stała w kolejce do sklepu pani Montwiłłowej po chleb. Nie było nawet pewności, czy go wystarczy. Kiedy udało się w końcu zdobyć lichą porcję źle wypieczonego, ciemnego, gliniastego pieczywa z dodatkiem trocin, nie można było mieć już innych wymagań. Ulicą wlókł się oddział obdartych żołnierzy z orzełkami na czapkach. Nie wszyscy mieli broń.
- To nasi. Wracają z frontu – rozległy się szepty.
- Kiepsko im chyba poszło.
- Kiepsko? Mało powiedziane, droga pani! Przegrywamy.
- Ciągle przechodzą przez Wilno.
- A bo nie mają czego szukać w zachodniej Polsce. Tam już są Niemcy.
Zosia starała się nie słuchać tych posępnych nowin, ale było to bardzo trudne, zważywszy, że  miasto od nich huczało. Wreszcie udało się jej wejść do sklepu.
- Dzień dobry, pani Montwiłłowa! – zawołała. Przysadzista sklepowa zaczęła pakować do dużych koszy bochenki chleba dla sierocińca.
- Gdzie tam dobry, panienko kochaniutka… Czerwoni wkroczyli do Wilna.
- Może nie będzie tak źle.
- Dziecko, ty nie wiesz, co tu się działo w dwudziestym roku. Dziękuj Bogu, że jeszcze cię nie było na świecie…
- Co takiego? – spytała Zosia, ale nim sprzedawczyni zdążyła odpowiedzieć, rozległ się wystrzał.
- Z drogi! To miasto jest nasze! – wrzasnął jakiś męski głos łamaną polszczyzną, ze wschodnim akcentem. Ludzie z kolejki zaczęli krzyczeć i uciekać w panice. Do sklepu wpadła banda podpitych osiłków. Po drodze przewrócili kilka kobiet. Zarośnięte twarze, niedopasowane mundury i czapki z czerwoną gwiazdą nie pozostawiały wątpliwości, że są czerwonoarmistami.
- Nu… dawaj, co tam masz! – przywitali właścicielkę sklepu i kilku z nich, nie czekając na odpowiedź, wskoczyło za ladę. Nie zważali na protesty pani Montwiłłowej. Zaczęli ładować do wielkich, płóciennych worów i skórzanych plecaków cały zapas chleba, jaki przywieziono z piekarni.
- Zostawcie! – błagała Montwiłłowa – To mój towar!
Odpowiedział jej rechot. Żołdacy wybiegli ze sklepu na ulicę, niosąc z dumą swoje trofeum.

***
- Do czego oni są jeszcze zdolni? – zawołała Zosia.
Siostra Julia patrzyła na wychowankę ze smutkiem, w którym jednak krył się głęboki spokój.
- Nie wiem, Zosiu. Obawiam się, że to dopiero początek…
- Jak to, początek? – spytała Zosia – To może być coś gorszego niż bezprawne zabranie głodnym ludziom chleba?
- Oj, Zosiu, może  - powiedziała siostra Julia z taką powagą, że zabrzmiało to jak proroctwo – Ale pamiętaj: nasza miłość musi być zawsze silniejsza. Chodź!
- Dokąd?
Siostra Julia uśmiechnęła się zawadiacko.
- Do Hotelu Żorża. Słyszałam, że tam stacjonują. Oddadzą nam ten chleb.
- Ale jak?
- Nie wiem. Niech Pan Bóg się o to zatroszczy. My mamy iść.
Zosia zaniemówiła ze zdumienia, ale poszła posłusznie za swoją wychowawczynią.

***
Hol ekskluzywnego hotelu, kawiarnia, restauracja, schody wykończone kapryśnie wygiętą balustradą, wypełnione były żołnierzami w zdekompletowanych mundurach. Nowi goście zachowywali się głośno i bezceremonialnie, jak gdyby to miejsce było ich własnością. Obściskiwali pokojówki, zaglądali do wszystkich pomieszczeń, na miękkich, czerwonych dywanach zostawiali błotniste ślady, kuchnię ogołocili z zapasów, a nawet zjeżdżali po poręczach. Zewsząd było słychać rosyjskie przekleństwa, dźwięki akordeonu, zachrypnięte śpiewy i jazgotliwy śmiech. Śmierdziało papierosami i wódką. Kiedy siostra Julia z Zosią weszły do holu, właśnie dziarski krasnoarmiejec oddawał mocz na alabastrową rzeźbę, stylizowaną na dzieło starożytnych mistrzów. Przedstawiała półnagą piękność.
- A wy tu szto? – zatrzymał ich jakiś mundurowy.
- Chcemy zobaczyć się z dowódcą – odrzekła siostra Julia takim tonem, jakby sama tu dowodziła.
- Ale tu sami dowódcy! Katoryj?- zapytał żołnierz, zaskoczony determinacją dziwnie ubranej i jeszcze dziwniej zachowującej się rozmówczyni.
- Wsio rawno! – odparła siostra Julia.
- Gawriłow! – zawołał mundurowy do grupy rozochoconych żołnierzy. Jeden z nich, o twarzy czerwonej jak piwonia, ogromnym, nabrzmiałym nosie i małych, błyszczących i przyćmionych od nadmiaru alkoholu oczkach podszedł do nich chwiejnym krokiem. Kiedy zobaczył zakonnicę, zarechotał. Po chwili jego wzrok prześlizgnął się po Zosi. Oblizał mimo woli grube wargi. Zosia instynktownie zrobiła krok w tył.
- Zdrastwujtie! – powiedziała siostra Julia twardo – Mam sprawę.
Gawriłow, od kilku dni przebywający w Wilnie i przywykły do ludzi uciekających na sam jego widok, przyglądał się w oszołomieniu wysokiej kobiecie o zdecydowanych ruchach, ubranej w białe, powłóczyste szaty, jakich w życiu nie widział. Ona zaraz wyciągnie pistolet i strzeli mi w łeb, przemknęła mu przez głowę myśl, zupełnie irracjonalna, ponieważ władze sowieckie zaraz po wkroczeniu do Wilna nakazały ludności pod karą aresztowania zdać całą broń. W dodatku ta dziwna kobieta wyglądała na zakonnicę. Niewiele o nich wiedział. Ot, spotykał czasami ciemno odziane, milczące monaszki prawosławne, jakże różne od tej rześkiej niewiasty. Żadne zakonnice jednak broni nie nosiły.
- Szto wy chocziecie? – spytał niepewnie.
- Chleba, żołnierzu! – powiedziała przybyła w taki sposób, jakby wydawała rozkazy. Jemu, panu świata, zaprowadzającemu nowy, sprawiedliwy ład. Gawriłow był tak zaskoczony, że nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
- Nie panimaju.
- To ja wytłumaczę. Dzisiaj o siódmej rano wasi żołnierze wtargnęli do sklepu przy ulicy Rossa i zabrali cały zapas chleba. Oczywiście nie zapłacili. Był tam również przydział dla osieroconych dzieci.
- … Riebiata? Kakoje riebiata? Ja niczewo nie znaju – wyjąkał Gawriłow.
- Dzieci z sierocińca przy ulicy Witebskiej. Ja się nimi opiekuję. I nie pozwolę, żeby umarły z głodu! – siostra Julia wbiła wzrok w żołdaka i, chociaż nie miała broni, ten się mimo woli cofnął.
- A ja się opiekuję żołnierzami, którzy walczą o wolność z niemieckim okupantem.
- Nie rozśmieszaj mnie, żołnierzu. Zdrowi, silni mężczyźni sobie poradzą.
- My też potrzebujemy żywności.
- Tak, ale nie kosztem bezbronnych dzieci. To tacy z was żołnierze? Wstydzilibyście się!
Gawriłow postanowił zachować resztki bezczelności, która do tej pory pomagała mu otwierać wszystkie drzwi, brać wszystko, na co tylko miał ochotę, i zdobywać każdą napotkaną kobietę, niekoniecznie za jej zgodą. Dopadł do siostry Julii.
- Ty polska, katolicka bladź!
Zosia zakryła usta dłonią, tłumiąc jęk przerażenia. Gawriłow z całej siły chwycił siostrę Julię za szyję, mnąc w ogromnej pięści jej biały, krochmalony kornet. Przyśpiewki, śmiechy i rozmowy umilkły. Wszyscy z zainteresowaniem przypatrywali się scenie.
- Jak śmiesz obrażać radzieckiego żołnierza!
Patrzyła na Gawriłowa bez cienia lęku. Z uwagą, w której była domieszka troski. Jakby był dzieckiem, o które ta zakonnica się martwi. Jedną z jej sierot. Gawriłow zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Jego ofiara nie krzyczy ani się nie wyrywa. Jego ofiara nie błaga o litość tym denerwującym, służalczym tonem, który aż  kipi od tłumionej nienawiści. Jego ofiara nie jest ofiarą. Nagle zrobił coś, czego sam nie umiałby wytłumaczyć. Puścił ją. Duża dłoń sołdata zsunęła się bezwładnie, jak gdyby kierowała nim jakaś niewidzialna siła. Biała monaszka cały czas stała bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w niego, Gawriłowa. Czuł, jak palą go policzki. Spuścił głowę, udając, że rozpina guzik od munduru, tuż przy szyi. Po chwili go zapiął.
- Czego wy chcecie? -  zacharczał.
- Chleba dla naszych dzieci – spokojnie odpowiedziała siostra Julia.
Zapadła cisza. Zosia zbladła. Jezu, ratuj, zabiją nas. W najlepszym razie odprowadzą do aresztu. Siostra Julia stała nieporuszona. Wydawało się, że nadal prowadzi rozmowę, znacznie ważniejszą. Z Kimś niewidzialnym.
- Sorokin! – zawołał Gawriłow niespodziewanie dla samego siebie.
Chudy adept sztuki wojennej, o wielkich, wystraszonych oczach, podbiegł do przełożonego i niezgrabnie zasalutował. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat.
- Zaprowadzisz obywatelki do magazynów i nałożysz im tyle chleba, ile zdołają unieść.
- Tak jest!
Po chwili kosze, które siostra Julia i Zosia przywiozły furmanką, napełniły się czarnym, czerstwym pieczywem. Były jednak wśród nich także rumiane, pszenne bochenki, a nawet kilkanaście bułek. Siostra Julia raz jeszcze popatrzyła na Gawriłowa.
- Dziękuję, żołnierzu. Niech ci Bóg wynagrodzi – szepnęła, wychodząc.
Gawriłow odwrócił wzrok i rozpiął guzik od munduru, ten najbardziej drażniący, pod szyją.

(fragment mojej powieści Wszystko, co tutaj kochałam, która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Świętego Pawła)


niedziela, 15 września 2019



Niedzielnie…

SPOWIEDŹ SYNA MARNOTRAWNEGO

Odszedłem z domu rodzinnego
i zabrałem swoją część majątku.
Wszystkie marzenia mojego ojca.

Nie wiem, dlaczego.

Może po to, żeby zobaczyć
tę kuszącą jasność za horyzontem.
Czy trawa po tamtej stronie ma taki sam kolor
zgaszonej zieleni.

Może po to, żeby sprawdzić,
czy to wołanie, które słyszę w bezsenne noce,
jest głosem mojej wolności,
czy tylko piskiem głodnego kota przed oknami.

Odszedłem,
bo nie potrafię być przykładnym synem.

Odszedłem,
bo nie potrafię stawiać się w polu
codziennie o tej samej porze,
tuż przed wschodem słońca,
i przychodzić na rodzinny obiad
w starannie wyczyszczonych butach.

Odszedłem,
bo chcę poczuć śliskość błota.
Odszedłem,
Bo chcę poczuć odór chlewu.
Odszedłem,
bo chcę zobaczyć, jak to jest
podróżować bez biletu i stacji docelowej.

Odszedłem,
bo chcę poznać bezduszny smak wódki
wypijanej w ciemności.

Odszedłem,
bo wszystko we mnie krzyczy
i chcę posłuchać mojego krzyku.

Odszedłem,
żeby się przekonać,
jak długo ojciec będzie
stał w drzwiach naszego domu
i patrzył na pustą drogę.

Tak, wiem,
mogę nie zdążyć.
Mogę nie zdążyć.

(Kłodzko, 15. 09. 2019)










sobota, 14 września 2019


Świątecznie...

Podwyższenie Krzyża Świętego. Dziwne święto. Przecież mamy Wielki Piątek. Może jednak dzisiejszy dzień jest po to, żeby zobaczyć, że nasza wiara ma sens. Że Bóg się naprawdę nami interesuje, i to tak bardzo, że zdecydował się dzielić nasz los. Aż do największego bólu i upokorzenia. Ktoś mi kiedyś powiedział: krzyża się nie tłumaczy. Tak: krzyż można tylko pokochać. Przypomina o tym, że Bóg nie jest widzem spektaklu, jakim dla Niego jest nasze życie. On płacze i cieszy się razem z nami. Tego nie ma w żadnej innej religii.

środa, 11 września 2019


Myśli niedorzeczne...


PIOSENKA RACHELI

a gdy będę zakochana
przyślę panu list i klucz

utkwiłam w stuletnim dramacie
z którego zrobiono lekturę szkolną
i jeszcze nie wiem że listy wyszły z mody
a klucze gdzieś poginęły
wszystkie drzwi są otwarte na oścież i okazuje się
że nic za nimi nie ma

stoję w pustej chacie która jest skansenem
wiatr bezskutecznie stuka o parapet
i nie ma dla kogo wzywać chochoła
bo weselnicy sami zamienili się w cienie

wiem że pan też stoi w oknie
z widokiem na ciemność
poeto
może kiedyś ta chata nam znowu zaśpiewa
może kiedyś ta noc nabierze kolorów
i będzie czymś więcej
niż łykaniem tabletek nasennych w samotności

(Kłodzko, 03. 06. 2019)

niedziela, 8 września 2019



Niedzielnie…

Kto nie dźwiga swego krzyża, a idzie za mną, ten nie może być moim uczniem. (Łk 14, 26)
Trudne słowa. Brzmią trochę jak manifest masochistów – ale tylko wtedy, gdy zatrzymam się na ich powierzchni. Bardzo często tak właśnie postępuję zarówno ze słowem, jak ze Słowem. Żyję szybko, powierzchownie i leniwie. Oglądam facebookowe obrazki. Przemykam wzrokiem po nagłówkach. Czytam tylko początki i końce książek. W katechezie szukam błyskawicznych rozwiązań, żeby się nie przemęczać. I mija kolejny dzień, miesiąc, rok…
Tymczasem na kartach Ewangelii ciągle, w różnych formach i kontekstach powraca wezwanie: nawróć się. Co to znaczy dla mnie, dzisiaj? Zatrzymaj się. Popatrz. Posłuchaj. Pomyśl. Daj czas Jezusowi. Zmarnuj ten czas na to, żeby nic nie robić i nakarmić się ciszą. Szukaj odpowiedzi, a nie gotowych rozwiązań.
Co to więc znaczy, że iść za Jezusem można tylko wtedy, gdy się niesie swój krzyż? Przecież chrześcijaństwo to religia radości, bo patrzymy na życie, świat i samych siebie z perspektywy zmartwychwstania. To znaczy, że nie jest łatwo. Że czasem chce się wyć. Że powołanie –każde powołanie, również do małżeństwa - wydaje się czasami nie do udźwignięcia, a głoszenie Ewangelii – bezużyteczne. Bo w najlepszym wypadku nikt nie słucha, a uczniowie w szkole masowo wypisują się z lekcji religii.  
Dlaczego tak jest? Bo w drodze do nieba trafiam na przeszkody spowodowane moim grzechem, odejściem od Boga, zwątpieniem, słabością czy po prostu tym, że Szatanowi niekoniecznie na rękę, że idę w tym właśnie kierunku… To po co iść? Bo bycie uczniem Jezusa to najpiękniejsze, co mnie może spotkać. Wszystko, czym żyję, nabiera smaku, jeśli przeżywam to razem z Nim. On mnie nie zostawi w drodze.
A tak poza tym, każdy pisarz, artysta, naukowiec, czy sportowiec mógłby godzinami opowiadać, ile nocy nie przespał, ile wylał łez pracując nad jakimś projektem, ile drzwi się przed nim zamknęło oraz ile razy miał ochotę rzucić tym wszystkim i wyjechać do małej wioski na Podlasiu. Bez prądu, Internetu i pod zmienionym nazwiskiem. A wtedy by nie było tego wszystkiego, co podarował światu.
Za owacjami na stojąco po spektaklu teatralnym kryją się wyczerpujące próby, które zdają się nie mieć końca. Lekkość w balecie jest okupiona morderczymi ćwiczeniami.
Droga do nieba to takie właśnie piękne dzieło, które tworzymy. Czasem w bólu, czasem w radości. Mamy na to całe życie. Dobrze przeżywane jest jak fascynujący taniec.

niedziela, 1 września 2019



Myśli niedorzeczne…


WIERSZ NAPISANY PO DWÓCH LATACH UCZENIA W LICEUM

młodość się chowa w ciemnym pokoju
w którym trzepoczą się marzenia
rozpaczliwie
jak uwięzione ptaki

młodość  farbuje włosy na kolor krzyku
młodość chodzi podarta
z dziurami od niekochania

młodość  radzi sobie bez przepisów drogowych
obiadu
czapki zimowej
i Boga

młodość ma oczy zranionego zwierzątka
wystawia kolce
i powoli umiera
jeśli ją zostawić

uczę się młodości
uczę się jej słuchać
uczę się ją ocalać
ale to bardzo długa droga

droga do samej siebie
tej młodej
kolczastej
i kruchej

(Kłodzko, 07. 06. 2019)


Myśli niedorzeczne…


TARG STAROCI

Prężą się na ulicy stragany
zalane południowym słońcem
pełne rzeczy
ostentacyjnie niepotrzebnych

Nieaktualne piękno zdjęć
które od lat nie żyją
zbytek krzeseł
rzeźbionych w zakładzie stolarskim
który spalili ludzie przeklinający po niemiecku
lampy które zgasły jeszcze przed wielką wojną
lalki które wyrosły
z przedwojennych bucików z klamerką

Prężą się na ulicy stragany
zalane południowym słońcem
pełne rzeczy które patrzą na mnie błagalnie
prosząc o ocalenie
szukają w moich oczach
potwierdzenia
że świat do którego należały
jest dalej
trwały
nienaruszony
a kilka niefortunnych zdarzeń typu
ciemne wagony bez powietrza pełne ludzi
przerażona masa ciał wrzuconych w chmurę gazu
i czerwień
nowego ładu
która chciała zalać ziemię
to tylko
zły sen

Bo przecież ocalały
rzeźbione krzesła bez domu
lampy bezużytecznie piękne
lalki mrugające martwymi oczami
i konik na biegunach bez jeźdźca

Ale to co mnie najbardziej fascynuje
to wielkie lustro
w którym widzę swoją twarz
rozpływającą się w mętnej tafli bez tła
milczącej jak niemy prorok

(Kłodzko, 27. 05. 2019)



Niedzielnie…

„Nie zajmuj pierwszego miejsca.” (Łk 14, 1.7 – 14)
„Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.” (Łk 14, 11)
To Ewangelia o byciu uczniem Jezusa i Jego świadkiem. Dla mnie to także Ewangelia o byciu katechetą. Narażam się na odrzucenie, zepchnięcie na drugi plan. Na prowokacyjne pytania w przestrzeni medialnej, a bywa, że i w realu: po co katecheza w szkole? Na bezradność wobec – w najlepszym wypadku - braku zainteresowania młodych słuchaczy. Na bolesne zetknięcie się z założeniem, że to, co głoszę, jest mitem.
Narażam się na lekceważenie jak Paweł na Areopagu (por. Dz 17, 16 – 34). Przecież miał świetnie przygotowane przemówienie, dostosowane do kultury i mentalności słuchaczy.
Narażam się na wyśmianie, a nawet pogardę jak król Dawid, który tańczył z radości przed Arką Pana, a ukochana żona Mikal – tak, ta, która niewiele wcześniej gotowa była pójść za nim na koniec świata, a na pewno uratowała mu życie – „wzgardziła nim w swoim sercu” (2 Sm 6, 14 – 23).
„Przed Panem będę tańczył. I upokorzę się jeszcze bardziej niż tym razem” – odpowiada jej Dawid (2 Sm 6, 21 – 22).
Przypowieść o miejscach na uczcie jest inspiracją do zadania sobie pytania o priorytety. Nie: na którym miejscu ja jestem, lecz - na którym miejscu w moim życiu jest Bóg. Czy On stanowi treść mojego życia? Bóg, który uniżył się aż do złożenia ofiary z samego siebie. Jeśli się wywyższam, to po prostu stawiam siebie ponad Nim. Jeśli się uniżam, to Go naśladuję w największej miłości, takiej, która potrafi oddać życie zarówno za przyjaciół, jak za  nieprzyjaciół. A wtedy nie boję się wyśmiania i zepchnięcia na drugi plan.
Idę na swój katechetyczny Areopag i zdobywam młodych dla Chrystusa. Nie, nikogo nie nawracam. Od nawracania jest Pan Bóg. Po prostu jestem z nimi i kocham.
Wtedy wszystko, co robię, jest radosnym tańcem dla Pana.