piątek, 31 grudnia 2021


 

Myśli niedorzeczne

 

Pożegnanie 2021

Smutno mi, że odchodzisz, 2021. Potraktowałeś mnie z czułością. Miałeś dla mnie sporo niespodzianek, które na chwilę pozwalały zapomnieć, że żyjemy w czasach, w których nie wypada oczekiwać niespodzianek.

Poznałam osobiście tak wspaniałych ludzi jak  Piotr Tomaszuk, twórca Teatru Wierszalin i pisarka Maria Paszyńska.

Nawiązałam kilka przyjaźni.

Zagraliśmy  z moją młodzieżą musical o bł. Julii Rodzińskiej Miłość zmartwychwstała, i to aż 5 razy! Byliśmy z tym spektaklem na VI Przeglądzie Teatrów Amatorskich Kurtyna w Gdyni. Stacjonarnie! Zdobyliśmy też on – line (zupełnie nieoczekiwanie) Grand Prix na XXXIV Łódzkim Przeglądzie Teatrów Amatorskich „ŁóPTA” za Balladę o Mistrzu i to wywołało u moich starych, studiujących i pracujących Dzikich Kotów nieodpartą chęć reaktywacji tego spektaklu. A do grupy teatralnej chce powrócić Kacper, charyzmatyczny odtwórca roli Mistrza. A tak narzekałam na brak chłopaków…

Byłam na XXX – leciu Teatru Wierszalin i na premierze znakomitej Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka, a wcześniej, latem na festiwalu  Między Wierszami, i nareszcie poczułam, jak pachnie Wierszalin, i mogłam dotknąć figurki Turlajgroszka, od którego się zaczęła trzydziestoletnia historia tego malutkiego – wielkiego teatru…

Miałam wreszcie spotkania autorskie na żywo i po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam w targach książki.

Dostałam w szkole dziwny przedmiot: ekspresję twórcza w ramach rozszerzenia teatralnego.

Przyjęto do druku moją kolejną książkę: felietony z tego bloga. Zaczęłam pisać nową powieść.

Rozpoczęłam z moją młodzieżą pracę nad Nie – boską komedią.

No i oczywiście – co istotne – zaszczepiłam się przeciw wiadomej chorobę.

Można powiedzieć: typowy rok siostry Beni. Szalony, nieprzewidywalny, bogaty w nieoczywiste wydarzenia i fascynujące spotkania.

Nie. Jednak inny. Doświadczyłam rzeczywistości dla mnie nowej, obcej, i przeraża mnie jej nieodwracalność. Zmarł mój tato. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Nasza ostatnia rozmowa przez telefon była banalna, zdawkowa jak zawsze. Nic nie zapowiadało tej nieuchronności ostatniego razu. Zakończyliśmy ten kilkuminutowy telefon jakimś konwencjonalnym „na razie”. A może w tym „na razie” jest głęboki sens: bo przecież w perspektywie wiary takie rozstania zawsze są tymczasowe. Zabrakło tej jednej rozmowy, która by coś wyjaśniła, podsumowała, uporządkowała, jak mocny akord kończący symfonię.

Tymczasem na świecie nadal chaos. Na wschodnie granicy kryzys humanitarny, tu i ówdzie przebąkiwania o zagrożeniu kolejną wojną światową, pandemia niewiele sobie robi ze szczepionek.

Miałeś być tym Lepszym Rokiem, 2021. Zawsze tak sobie życzymy 31 grudnia, w ten dzień magicznych zaklęć.

Byłeś lepszy – bo ja jestem lepsza. Bogatsza o dwanaście miesięcy, które już się nie powtórzą, a ukształtowały nową ,mnie. Może mądrzejszą. Może wchodzącą w nowe nieznane ze spokojem kogoś, kto wie, że kolejny sylwester niczego nie zmieni.

Cienka granica zmiany przebiega przez moje serce. Oddaję Ci nowy rok, Jezu. To Ty bądź jego Reżyserem. Najlepszym z możliwych.



Fot. s. Regina Dorota Krzesz i Magdalena Rybij.

środa, 29 grudnia 2021


 

Powiew COOL - tury

Koniec świata może nas zastać przy jedzeniu

(Nie patrz w górę, reż. Adam McKay, Netflix 2021)

Co można zobaczyć patrząc w górę? Gwiazdy – a stąd już prosta droga do refleksji, że w życiu chodzi o coś więcej niż napędzanie lajków i kliknięć. Na nieszczęście pewna doktorantka z prowincjonalnego uniwersytetu lubi patrzeć w gwiazdy i dokonuje odkrycia, którego nie chce…

Film, który właśnie obejrzałam, jest podobno komedią, ale nie śmiałam się ani przez moment. Poraził mnie realizm tej historii. Oto para naukowców chce ostrzec świat przed katastrofą. Do ziemi zbliża się kometa o średnicy kilku kilometrów. Nikt nie ma szans na przeżycie. Czasu jest bardzo mało: pół roku. Sytuacja jednak wbrew pozorom nie jest beznadziejna: można wysłać misję kosmiczną uniemożliwiającą zderzenie komety z ziemią i pani prezydent USA (znakomita jak zwykle Meryl Streep) wyraża na to zgodę, choć naukowcy będą musieli czekać na audiencję w Białym Domu kilkanaście godzin, ponieważ głowa państwa ma w tym czasie ważniejsze problemy: aferę pornograficzną, w jaką jest uwikłany jeden z sędziów i… urodziny sekretarki, której wszyscy radośnie śpiewają „sto lat”. Te życzenia w obliczu nadciągającej katastrofy brzmią groteskowo. Pani prezydent po patetycznym przemówieniu do narodu (świetna scena pokazująca kulisy takich wystąpień i ich fałsz!) oraz spektakularnym starcie rakiet, który śledzi cały świat, jednak odwołuje misję. Dlaczego? Bo to się kłóci z interesami pewnego potentata finansowego, który, jak się okazuje, jest nie tylko właścicielem potężnej sieci komórkowej, ale – ludzkich dusz. Czasu ubywa, kometa jest coraz bliżej ziemi,  ludzkość żyje kolejnym rozstaniem celebrytów, a główny bohater, który trafił do mediów, żeby ostrzec przed katastrofą, zyskuje popularność jako „najseksowniejszy astronom świata” (trudno się dziwić, skoro w tej roli widzimy Leonarda di Caprio, ale w tak ponurych okolicznościach wymowa tego epitetu jest wyjątkowo gorzka…).

Oglądając Nie patrz w górę aż chce się powtórzyć za Czesławem Miłoszem:

W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

(…)

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
(…).
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Koniec świata w filmie McKaya jest tak banalny, że aż trudno go zapamiętać, a ludzkość umiera w samotności – parafrazując słowa jednego z bohaterów. Do ostatniej chwili, kiedy wszystko drży i rozpada się na kawałki, liczy się oglądalność i „klikalność”, lajki i komentarze. No i oczywiście władza, wpływy i kasa. Nie wolno krzyczeć do kamery i używać brzydkich słów, nawet jeśli same się cisną na usta, bo to się nie sprzeda. Para głównych bohaterów rozpaczliwie, ale bezskutecznie próbuje obudzić opinię publiczną. Od czasu do czasu – zupełnie jak w wierszu Miłosza – widzimy w kadrze przelatującą pszczołę, foki i rodzące się dzieci. Koniec świata przychodzi przy okazji… czego? Trudno powiedzieć. Tego wszystkiego, co wypełnia ludzkości 24 godziny życia.

Brzmi znajomo? Ma tak brzmieć. Koniec tego świata może nas zastać przy kompulsywnym jedzeniu, piciu, seksie, nagrywaniu filmików na Tik – Toku i oglądaniu memów.

Ciekawy jest tytuł filmu. Jedna grupa Amerykanów nawołuje do patrzenia w górę, bo katastrofa jest coraz bliżej, inna – żeby tego nie robić, bo to spisek „żydowskich miliarderów”, manipulacja światowych elit, które chcą nam odebrać wolność. Jakbym słyszała Facebookowe mądrości na temat pandemii…

Ale „nie patrz w górę” może być także metaforą świata, który próbuje żyć bez Boga. Tak się jednak nie da. Człowiek nie potrafi egzystować w pustce: w coś trzeba wierzyć. Nawet, jeśli tym czymś okaże się światowy koncern sieci komórkowej, który staje się potęgą i potrafi zawładnąć nie tylko Białym Domem, ale i ludzkim losem. Algorytmy koncernu przewidują nawet sposób, w jaki umrzemy…

Niektórzy próbują się modlić, gdy kometa już niemal styka się z ziemią. Inni do ostatniej chwili nagrywają filmiki i kolekcjonują lajki.

Dla mnie to film o bezmyślności władzy, manipulacji tłumem, pustce, jaka przebija przez portale społecznościowe i medialny przekaz. Zadaje ważne pytania: co jest moją wartością nadrzędną? Jak będzie wyglądał mój koniec świata i czy to naprawdę musi być koniec? W jakim kierunku patrzę: w dół czy w górę? Przecież „każde dobro, jakie otrzymujemy, i wszelki dar doskonały zstępują z góry, od Ojca świateł, u którego nie ma przemiany ani cienia zmienności.” (Jk 1, 17).

Co robię z darem, jakim jest moje życie? Zamieniam na lajki czy przeżywam każdy dzień z wdzięcznością? Bo może być tak, że gdzieś na jakimś prowincjonalnym uniwersytecie właśnie ktoś odkrył Koniec Świata…


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=9UjbfoRAxJ8

 

poniedziałek, 27 grudnia 2021


 

Powiew COOL - tury

 

West Side HerStory (West Side Story, reż Steven Spielberg, 2021)

Kiedy zobaczyłam na plakacie scenę balkonową Tony’ego i Marii, a w zwiastunie filmu tę charakterystyczną sukienkę bohaterki, białą z czerwonym paskiem, pomyślałam: Steven Spielberg skopiował hit z 1961 roku. Tylko po co?

Nic bardziej mylnego. Już pierwsze minuty West Side Story Spielberga wbijają w fotel. Słyszymy niepokojącą muzykę Leonarda Bernsteina, z tymi charakterystycznymi gwizdami, jak gdyby nawoływaniami gangów, a autor zdjęć, znakomity Polak Janusz Kamiński zaprasza nas na spacer po nowojorskich slumsach pokazanych dużo bardziej obskurnie niż w wersji sprzed 60 lat. Widzimy gruzy, ruiny i odpadający tynk. Potem się okazuje, że mieszkańcy West Side mają być wysiedleni. I walczą. O co? O ostatni kawałek podłogi. Nieważne, że rozpadający się na naszych oczach – ale własny. Będący częścią ich świata. W innym nie umieliby żyć. I od pierwszych minut wiem, że jest w tej wersji musicalu dynamizm, napięcie i temperatura, która rośnie aż do wrzenia. Chłopcy z obu przestępczych band są nieuczesani, trochę obszarpani, brudni. Kiedy wywołują kolejną taneczną rozróbę, to prawie czuję zapach potu. Zacierają się granice między realizmem a konwencją filmu muzycznego. Konflikt jest żywy, pełen emocji, w każdym geście i spojrzeniu młodych gangsterów pulsuje energia. Tego nie było w pierwowzorze. Tam przedstawiciele gangów: „białych” Jetsów i „kolorowych”, latynoskich Rekinów byli odziani w czyste ubranka, z gładko ułożonymi włosami, przypudrowani, a ich olśniewający i profesjonalny taniec bardziej przypominał balet niż walkę. Chłopcy z West Side 1961 przypominali mi raczej uczestników wyjazdu wakacyjnego dla ministrantów niż młodocianych przestępców z traumatyczną przeszłością, a ich konflikt, kończący się przecież tragedią, był bardziej podobny do szkolnych przepychanek niż ustawki na śmierć i życie. Nie jest to wina twórców legendarnego arcydzieła, które się przecież nie zestarzało. Raczej kanonów, w jakich robiło się filmy w latach 50. i 60. XX wieku. W wersji Spielberga czuję jednak prawdę: mocną, brutalną i ogołoconą z musicalowego sztafażu, i nostalgiczny ukłon w stronę genialnego pierwowzoru. Takie połączenie wywołuje u mnie wstrząs i wzruszenie, którego zawsze szukam w tego typu produkcjach.

Mogłabym się tutaj rozpisywać o widowiskowości tej wersji, ciekawej kolorystyce – szarych, mrocznych slumsach skontrastowanych z przepychem rozkloszowanych sukienek tancerek na potańcówce, gdzie spotykają się zakochani, i mistrzowsko zrobionym songu America, fascynującej choreografii, która już nie jest baletem, lecz inscenizacją, zastanawiających zmianach w scenariuszu - ale o tym piszą inni krytycy. Moją uwagę zwróciła jedna rzecz: kobiecość tego filmu. West Side Story A.D. 2021 jest opowieścią o kobietach w świecie, w którym karty rozdają mężczyźni. Po pierwsze: wykreślono ze scenariusza dialogi mówiące o tym, że miejsce kobiety jest w domu z gromadką dzieci, a dziewczyna gangstera ma wiernie czekać, aż jej książę wróci z ustawki i zechce z nią spędzić noc. Po drugie – główna bohaterka Maria wyraźnie komunikuje swojemu bratu, że ma swoje lata i wie co robi, ma prawo się zakochać w kim chce, a poza tym zamierza iść na studia. Po trzecie: sklepikarza z pierwowzoru zamieniono tutaj na… sklepikarkę, mistrzowsko zagraną przez prawie 90 – letnią Ritę Moreno, odtwórczyni roli Anity w wersji z 1961 roku. Sklepikarka Valentina pełniąca rolę „ojca Laurentego”, pomagająca dwojgu zakochanym, jest mądra, czuła, pełna ciepła, ale także silna. To kobieta, która z perspektywy całego życia wie, o co naprawdę warto walczyć. Mówi Tony’emu: „Życie jest ważniejsze niż miłość”. A sama Anita czyli Ariana DeBose? To wulkan energii, kipiąca namiętnością, ale wyraźnie podkreślająca, co myśli na temat przestępczej działalności kochanka. O nie! – ta Anita nie będzie ze słodką rezygnacją zgadzać się na wyskoki swojego Bernarda. Jest gotowa dać mu solidnie po pysku, a chwilę potem skoczyć za nim w ogień. Wstrząsający jest dla mnie moment, kiedy Anita idzie do sklepu Valentiny powiadomić Tony’ego, że jego ukochana za chwilę przyjdzie i będą mogli razem uciec. Zostaje jednak napadnięta przez koczujących tam Jetsów i prawie zgwałcona. I wtedy podejmuje okrutną decyzję: powie Tony’emu, że Maria nie żyje. To – podobnie jak w Romeo i Julii Szekspira – pociągnie za sobą splot wydarzeń prowadzących do tragicznego finału. Fascynuje mnie walka wewnętrzna, jaką toczy w tym momencie bohaterka. Zmieniający się wyraz twarzy. Rozpacz, która powoli przechodzi w nienawiść. Milczący krzyk skrzywdzonej kobiety. Wreszcie: Maria w wykonaniu młodziutkiej Rachel Zegler. To nie jest typ postaci, która z błogim uśmiechem stoi na balkonie i czeka na ukochanego jak Nathalie Wood w wersji z 1961 roku. To dziewczyna, która jest jeszcze bardzo niedoświadczona i naiwna, ale szybko się uczy, że świat jest brutalny, i świadomie się decyduje postawić wszystko na jedną kartę, bez względu na konsekwencje: na wariacką miłość ponad podziałami. Te trzy indywidualności – Maria Rachel Zegler, Anita Ariany DeBose i Valentina Rity Moreno – wyznaczają kierunek filmowej narracji. Przynajmniej jedna z tych aktorek powinna dostać Oscara! To historia o kobietach, które chcą walczyć o swoje szczęście i decydować o własnym życiu w niepoukładanym świecie zdominowanym przez mężczyzn. I chcą mieć w tym świecie coś ważnego do powiedzenia: na przykład, żeby odpuścić sobie absurdalne wojenki o „kawałek podłogi” i zobaczyć w drugim człowieku brata. Budować mosty zamiast barier. Jakie to aktualne w czasach, kiedy nad światem wisi ponure widmo konfliktu zbrojnego, na naszej wschodniej granicy koczują uchodźcy, a na wieczerzy wigilijnej wystarczy wspomnieć, jaką partię polityczną się popiera, i zapytać, kto się szczepił, i wojna gotowa…

I jeszcze jedno: mocno zaakcentowana damska solidarność. Ciekawi mnie historia czerwonego paska Marii. W pierwowzorze był po prostu częścią sukienki. W tej wersji Anita w ostatnie chwili zdejmuje swój pasek i daje go Marii, młodej debiutantce, która wybiera się na swoją pierwszą potańcówkę. Nic nie znaczący szczegół? A może symbol kobiecej więzi, której nic nie zniszczy, nawet wojny gangów? Druga scena, dla mnie przejmująca: napad na Anitę w sklepie. Chłopcy z Jetsów siedzą tam razem ze swoimi dziewczynami. Dziewczyny próbują rozpaczliwie bronić Anity, nawet gdy zostają przez chłopaków wypchnięte ze sklepu. Przecież są kobietami wrogiego gangu. Przecież są po „niewłaściwej” stronie. Przecież to białe dziewczyny, może nie czystej krwi, lecz Amerykanki!

Ale kobieta zawsze zrozumie kobietę. I o tym jest ta opowieść: o kobiecej mądrości i czułości silniejszej niż wszelkie podziały. Dla mnie film Spielberga powinien nosić tytuł West Side HerStory.

Obowiązkowy do obejrzenia dla płci obojga!


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=A5GJLwWiYSg