Mówienie prozą…
CZAS
NIEOKREŚLONY. ZAPISKI Z CZASU ZARAZY.
ODSŁONA DWUDZIESTA
SZÓSTA. ROZMOWY NIEDOKOŃCZONE.
Dzwonię
do mamy codziennie. Taki obowiązkowy rytuał. Szósty tydzień siedzi sama w
mieszkaniu. Kiedy z nią rozmawiam, to coraz częściej się zastanawiam, kto kogo
wspiera. Mama to cudowny wynalazek. Zawsze pyta, czy się nie przeziębiłam, czy
się wysypiam, czy mam zapas skarpet i ulubione kakao, i czy uważam na siebie.
Kiedy
byłam dzieckiem, mama była jak Dobra Wróżka. Mieszkała wtedy w innym mieście,
bo pracowała tam w teatrze, i każdy jej przyjazd, a jeszcze bardziej każdy mój
wyjazd do niej, był wielkim świętem. Mogłam biegać po kulisach teatru,
przymierzać peruki i czekać z zapartym tchem aż mama w bajecznie długiej sukni
(bo w tamtych czasach kostiumy teatralne były porządne, solidne i oddawały
ducha epoki) pojawi się na scenie. Poza tym bawiła się ze mną lalkami i czytała
mi bajki w taki sposób, że wierzyłam w ich autentyczność.
Kiedy
byłam nastolatką, mama została powierniczką moich młodzieńczych sekretów,
szczególnie rozterek miłosnych. Poza tym spędzałyśmy długie godziny na czytaniu
dzieł dramaturgów polskich i obcych, chodzeniu na wszystkie premiery w
krakowskich teatrach i dyskusjach o ich treści i formie.
A
teraz? Mama jest pierwszą czytelniczką moich dwóch powieści. Pamiętam, jak
wstrząsnął nią pewien opis i potem nie mogła spać w nocy, tak bardzo to
przeżywała. Jest także najbardziej gorliwym widzem premier, jakie przygotowuję
z moją młodzieżową grupą teatralną Dzikie Koty. Potrafi przejechać pół Polski,
żeby zostać w Kłodzku jedynie dwa dni, po to tylko, żeby zobaczyć
przedstawienie. Potrafi też przedyskutować ze mną cały scenariusz, a nawet –
kiedy akurat jestem w Krakowie - zrobić
ze mną w pokoju… próby sytuacyjne. Kiedy przyjeżdżam do domu, wita mnie,
jakbyśmy się nie widziały dwadzieścia lat. Kiedy wyjeżdżam – żegna tak, jakbym
wyruszała na wojnę. I zawsze mi robi krzyżyk na czole.
Wydawałoby
się, że kiedy wszystko stanęło w miejscu, nie będzie wiele do powiedzenia.
Tymczasem jest tak dużo… Te rozmowy zawsze są niedokończone.
Czasem
jest tak, że nie mam siły. Wylewam wszystkie swoje żale i frustracje związane z
niepewnością jutra i odwołanymi spektaklami naszego nowego przedstawienia oraz
promocjami książki. A także tęsknotą, za tym, żeby „coś się działo”, i za
normalnością. I wtedy mama wkracza w akcję: „Jakbyś była matką dwójki dzieci,
która właśnie straciła pracę i została na lodzie z niespłaconym kredytem, to
dopiero byś zobaczyła, co to jest tęsknota za normalnością. Idź z tym do
Jezusa. Jemu oddaj te lęki i frustracje. Nie czekaj, aż cię to zacznie
niszczyć, tylko Go wezwij.”
Te
kilka słów to takie moje małe rekolekcje. Wystarczy, aby wrócić do Jezusa po
siłę i nadzieję.
Mama
to naprawdę cudowny wynalazek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz