Powiew
COOL - tury
Plakaty
z Patrickiem na ścianach i odkrywanie kobiecości (Dirty Dancing, reż. Emile Ardolino, 1987)
Kochały się w nim
wszystkie nastolatki: nie dość, że piękny, wysportowany, męski, to jeszcze
świetnie śpiewał i jeszcze lepiej tańczył. A przy tym w spojrzeniu i całym
sposobie bycia miał jakąś nieuchwytną czułość i delikatność. Jego bohaterowie
prawie zawsze byli w typie silnego wrażliwca. Patrick Swayze.
Kiedy miałam jakieś 12
lat, na ekrany wszedł serial o Wojnie Secesyjnej Północ – południe, który do dziś uwielbiam, oraz film, którego
całkiem zgrabny tytuł Dirty Dancing
przetłumaczono nie wiedzieć czemu jako Wirujący
seks, więc plakatami Patricka oblepiłam sobie ściany w pokoju. Dopóki nie
zakochałam się w koledze z klasy.
Wirujący
seks
– brzmi pretensjonalnie i dzisiaj już nikt by w ten sposób żadnego tytułu nie
przetłumaczył, ale dla dziewczynek z siódmej klasy podstawówki brzmiało
ekscytująco.
Co zapamiętałam z tego
filmu po latach? Kolory, bajeczny klimat Ameryki lat 60., musicalową beztroskę,
oszałamiającą choreografię i muzykę, która przetrwała próbę czasu i do dziś dodaje
skrzydeł lepiej niż Red Bull. No i oczywiście hipnotyzujący romans (ach, ta
scena ćwiczenia układu tanecznego w wodzie!), a także obowiązkowy wątek
amatorki, co to nagle a niespodziewanie musi zastąpić profesjonalistkę podczas
występu, od którego zależy niemal zbawienie ludzkości, a przynajmniej
utrzymanie pracy przez bohatera – instruktora tańca… Oczywiście robi to
brawurowo.
Co zobaczyłam w Dirty Dancing wczoraj wieczorem, kiedy
do niego wróciłam po ponad 30 latach? Podziały społeczne. Niestety trochę
toporne i zerojedynkowe: ci „biedni” są empatyczni, wrażliwi, zdolni, ale
zdegradowani, a ci „bogaci” - znudzeni, cyniczni i moralnie zepsuci. Ciekawe,
że w filmie nie pojawia się wątek dyskryminacji rasowej, co było naprawdę dużym
problemem w Ameryce tamtych czasów. Trzydzieści lat młodsze Służące, których akcja dzieje się w Stanach
Zjednoczonych dokładnie w tej samej epoce, akcentują właśnie ten temat. Tymczasem w Dirty Dancing mamy prawie wyłącznie białych
bohaterów - ale tych „lepszych” i tych „gorszych”.
Ci z elity to przeciętniacy i degeneraci. Faceci traktują dziewczyny jak swoją
własność lub je wykorzystują i potem (o zgrozo!) nie pomagają im w zorganizowaniu
„zabiegu”, szantażują tych, którzy nie mają żadnej kasy ani wpływów, mszczą się
i niszczą innym facetom reputację, żeby przykryć swoje grzeszki. Kobiety to
puste lale: dbają jedynie o to, żeby mieć ładnie ułożone włosy, zastanawiają
się, z kim spędzić noc, i reagują frustracją, gdy odcień butów nie pasuje im do
sukienki. Na tym smutnym tle wyróżnia się trójka bohaterów: Baby (Jennifer Grey),
Johnny (Patrick Swayze) i Penny (Cynthia Rhodes). Pierwsza jest tą Jedyną
Absolutnie Dobrą czyli nie pasującą do systemu nastolatką ze świata bogatych. Rodzinne
wakacje w ekskluzywnym ośrodku wypoczynkowym są dla niej czasem odkrywania, kim
jest i czego chce od życia. Zderzenia idealistycznych marzeń o wstąpieniu do
Korpusu Pokoju i ukończeniu studiów, które posłużą jej w ratowaniu ludzkości, z
brutalną rzeczywistością. Służy temu – a jakże! – romans, w jaki się wdaje z ujmującym
instruktorem tańca Johnnym, i przyjaźń z „zakazanym” towarzystwem, które wydaje
się nieodpowiednie dla panienki z dobrego domu. Okazuje się jednak, że dziewczyna
nareszcie czuje się sobą i dostrzega, że życie nie jest takie proste, jak jej się
do tej pory wydawało. Baby dorasta. Staje się kobietą. Nabiera pewności siebie
i odwagi. Jest nawet w stanie poświęcić swoją reputację, żeby stanąć w obronie
ukochanego. I to mi się akurat bardzo podoba. Szkoda jednak, że twórcom filmu do
ukazania tej przemiany tak bardzo potrzebne było „wrzucenie” bohaterki do łóżka
Johnny’ego. Bo jaki tutaj mamy przekaz? Szesnastolatka zakochuje się w starszym
i – jak wynika z kontekstu – mocno już doświadczonym przez życie i kobiety
chłopaku. Jest to bardzo powierzchowna znajomość, trwająca tyle, ile wakacyjny
turnus. Oczywiście nie ma szans, żeby rodzice zaakceptowali ten związek ze
względu na zbyt duże różnice społeczne. Pamiętajmy, że akcja się dzieje
sześćdziesiąt lat temu. Oczywiście młodzi mogliby się zbuntować i zdecydować, że
choćby się waliło, paliło i grzmiało, to oni chcą być razem. Jak Romeo i Julia.
Nic takiego jednak nie wynika ani z rozwoju akcji, ani z dialogów. Nie ma
zresztą tych dialogów między zakochanymi zbyt wiele, bo albo tańczą, albo
uskuteczniają sceny miłosne. Jedno i drugie przepiękne i pokazane w sposób
niezwykle delikatny, wręcz wyidealizowany, tylko jakie to ma skutki dla ich
dalszej relacji? Czy w ogóle można nazwać relacją to, co się dzieje między
nimi? Może rzeczywiście jest to po prostu „wirujący seks”?
Johnny ukrywa jakąś
tajemnicę. To typ wrażliwego twardziela, ewidentnie skrzywdzonego przez los. Z jednej
strony czuły i opiekuńczy, z drugiej – uciekający przed bliskością. Jakby się bał
miłości. No i obłędnie tańczy… Trudno się zresztą dziwić: Patrick Swayze był z
zawodu tancerzem.
Penny to typowa
dziewczyna wystawiona do wiatru przez łajdaka, który się nią pobawił, a gdy
pojawił się problem w postaci niechcianego dziecka: wyrzucił jak zepsutą
zabawkę.
I tutaj dochodzimy do
sedna: w pozornie beztroskim i musicalowym Dirty
Dancing tkwi bardzo niebezpieczne przesłanie, że niezobowiązujący romans
jest ok, nawet dla kilkunastoletniej dziewczynki, bo pomaga odkryć swoją kobiecość
i nabrać pewności siebie, a aborcja jest moralnie dopuszczalna, wręcz oczywista
w wypadku, gdy nam się nie udało zapobiec ciąży. Swoją drogą, w filmie ani razu
nie pada słowo „aborcja”. Zamiast tego słyszymy miłe, uspokajające słowa: „lekarz”,
„zabieg”, „pomoc”, „wszystko będzie dobrze”, „będę jeszcze mogła mieć dzieci”. Mało
tego: bohaterstwo Baby to w dużej mierze pomoc w organizacji „zabiegu” dla nowo
poznanej przyjaciółki. Pożycza pieniądze od taty, ryzykuje, że straci jego
zaufanie, i zastępuje Penny podczas występu tanecznego. Na nauczenie się układu
ma co prawda tylko kilka dni, no, ale z Patrickiem Swayze, to przecież czysta
przyjemność!
Podsumowując: film
obezwładnia widownię, szczególnie jej damską część. Warto jednak pomyśleć, jaki
jest jego przekaz. A potem popatrzeć na niego jak na podróż do przeszłości i
zanucić She’s Like The Wind albo Time of My Life…
Zamiast zwiastuna - kultowe Time of My Life:
Po latach też zwróciłam uwagę na lekko potraktowany wątek aborcji. Nie pamiętam, co myślałam o nim jako nastolatka. Film oglądałam po angielsku, na czarno-białym telewizorze, więc nie wykluczam, że w ogóle nie zrozumiałam, o co chodzi :-) Muzykę uwielbiam, mam motyle w brzuchu za każdym razem, kiedy jej słucham.
OdpowiedzUsuńJako nastolatka też o tym chyba nie myślałam. Ale film nadal lubię. Dobrze jednak miec świadomość, jakie treści "przemyca". A muzukę UWIELBIAM i słucham:)
OdpowiedzUsuńBohaterstwo w organizacji "zabiegu". Ech, delikatne słowa. J Takie to filmowe oswajanie cywilizacją śmierci, w ładnym opakowaniu, a jakże.
OdpowiedzUsuńTakie schematyczne potraktowanie postaci niemiłosiernie mnie irytowało w "Fall of giants" Folletta. Wiem, że autor lewicuje, ale arystokraci tylko głupi i puści, robotnicy waleczni, dzielni i bohatersko podnoszący bunt klasowy... Mimo ciekawego obrazu świata w początkach I WŚ jednak strasznie to okaleczyło całokształt.