Mówienie prozą…
CZAS
NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE.
ODSŁONA TRZYDZIESTA PIĄTA. ŚWIĘTOWANIE.
Dzisiaj
imieniny siostry Reginy, mojej przyjaciółki. Nie pomyślałabym, że będziemy je
świętować razem, i to jeszcze w Broniszewicach. Takie błogosławieństwo pandemii…
Regina
jest w moim życiu od zawsze. Co prawda
to „zawsze” zaczęło się trzynaście lat temu, kiedy przyjechałam na placówkę do
Broniszewic, ale ma wymiar zdecydowanie wieczny. Moje początki w Broniszewicach
były trudne, ponieważ matka generalna z jakichś do dzisiaj dla mnie niezrozumiałych
powodów oddelegowała mnie do biura, do pracy w charakterze… pomocnika
księgowej. W umowie o pracę ten etat nosił wdzięczną nazwę „kasjerka”. Kto mnie
choć odrobinę zna, ten dobrze wie, że w raportach kasowych ciągle się coś nie
zgadzało, a obliczenia o niebo lepiej wykonywała w pamięci siostra Mariola (emerytowana
księgowa) niż ja w programie EXCEL. I wtedy właśnie siostra Regina uratowała mi
życie, a ściśle mówiąc: moją psychikę. Zatrudniła mnie do pomocy przy reżyserii jasełek. Udział mieli
wziąć nasi chłopcy uczący się w szkole specjalnej w Pleszewie, gdzie siostra
Regina była podówczas katechetką. Jasełka graliśmy kilka razy w różnych
miejscach, a nawet zdobyliśmy główną nagrodę czyli Anioła Bożonarodzeniowej Twórczości
na jakimś powiatowym konkursie jasełek. Anioł wisi do dziś w biurze siostry
Reginy.
Tak
się zaczęła nasza przyjaźń. Kilka kolejnych wspólnych przedstawień. Niejeden śmiech
i łzy. Długie spacery po parku. Podziwianie rozkwitających konwalii przy grocie
Matki Bożej. Próba ratowania pewnego naszego wychowanka przed nałogiem i
moralnym upadkiem, niestety bezskuteczna. Słuchanie tych samych piosenek,
których drugie dno rozumiałyśmy tylko my. Wypad z dziesięcioma
niepełnosprawnymi chłopakami na czuwanie modlitewne do Białej Niżnej i nocleg u
mojej mamy. Do dziś nie mam pojęcia, w jaki sposób w dwóch pokojach zmieściło się
kilkanaście osób. Wakacyjne spotkania w Krakowie u mojej mamy i wieczorne włóczenie
się po Starym Mieście, które nazywałyśmy „wdychaniem zapachu starych kamienic”.
Wzajemnie wspieranie się w chwilach kryzysów, czasem bardzo poważnych. Uroczyste czytanie fragmentów moich powieści w
żydowskich knajpkach na Kazimierzu. Wesele Baśki, rodzonej siostry Reginy, na
którym miałam śpiewać psalm, ale pociąg się zepsuł i spóźniłam się na mszę. Wreszcie:
powieść o Broniszewicach, którą zaczęłam pisać, ale skończyło się na jednym
rozdziale. Rozdział powstał – dodajmy – jedenaście lat temu i opisuje Reginę
jako tytankę przebudowującą ośrodek i panującą tam jako dyrektorka. Oczywiście nikomu
się wtedy nie śniło, że to będą prorocze słowa. W sumie dobrze, że powstał
tylko ten rozdział, bo w następnych miałam zamiar uśmiercić samą siebie i
jeszcze dwójkę naszych przyjaciół. Taki miałam wtedy nastrój. Był tam jednak
fragment, który nie stracił na aktualności i z czystym sumieniem mogę się pod
nim podpisać również dzisiaj:
„Są
takie miejsca, które chcemy za wszelką cenę ochronić przed upływem czasu,
biegiem zdarzeń i nie znającą wspomnień koniecznością. Miejsca, które żyją
w nas ze swoim zatrzymanym czasem. Czasem płynącym powoli i bez przemijania,
zapomnianym i niepotrzebnym nikomu – poza nami.”
Dziękuję
Ci, moja Konwaliowa Przyjaciółko za te wszystkie bezcenne lata, często spędzone
daleko od siebie, ale tak, jakbyśmy były ciągle razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz