niedziela, 3 maja 2020


Mówienie prozą…


CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE.

ODSŁONA TRZYDZIESTA PIĄTA. ŚWIĘTOWANIE.

Dzisiaj imieniny siostry Reginy, mojej przyjaciółki. Nie pomyślałabym, że będziemy je świętować razem, i to jeszcze w Broniszewicach. Takie błogosławieństwo pandemii…
Regina  jest w moim życiu od zawsze. Co prawda to „zawsze” zaczęło się trzynaście lat temu, kiedy przyjechałam na placówkę do Broniszewic, ale ma wymiar zdecydowanie wieczny. Moje początki w Broniszewicach były trudne, ponieważ matka generalna z jakichś do dzisiaj dla mnie niezrozumiałych powodów oddelegowała mnie do biura, do pracy w charakterze… pomocnika księgowej. W umowie o pracę ten etat nosił wdzięczną nazwę „kasjerka”. Kto mnie choć odrobinę zna, ten dobrze wie, że w raportach kasowych ciągle się coś nie zgadzało, a obliczenia o niebo lepiej wykonywała w pamięci siostra Mariola (emerytowana księgowa) niż ja w programie EXCEL. I wtedy właśnie siostra Regina uratowała mi życie, a ściśle mówiąc: moją psychikę. Zatrudniła mnie do pomocy przy reżyserii jasełek. Udział mieli wziąć nasi chłopcy uczący się w szkole specjalnej w Pleszewie, gdzie siostra Regina była podówczas katechetką. Jasełka graliśmy kilka razy w różnych miejscach, a nawet zdobyliśmy główną nagrodę czyli Anioła Bożonarodzeniowej Twórczości na jakimś powiatowym konkursie jasełek. Anioł wisi do dziś w biurze siostry Reginy.  
Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Kilka kolejnych wspólnych przedstawień. Niejeden śmiech i łzy. Długie spacery po parku. Podziwianie rozkwitających konwalii przy grocie Matki Bożej. Próba ratowania pewnego naszego wychowanka przed nałogiem i moralnym upadkiem, niestety bezskuteczna. Słuchanie tych samych piosenek, których drugie dno rozumiałyśmy tylko my. Wypad z dziesięcioma niepełnosprawnymi chłopakami na czuwanie modlitewne do Białej Niżnej i nocleg u mojej mamy. Do dziś nie mam pojęcia, w jaki sposób w dwóch pokojach zmieściło się kilkanaście osób. Wakacyjne spotkania w Krakowie u mojej mamy i wieczorne włóczenie się po Starym Mieście, które nazywałyśmy „wdychaniem zapachu starych kamienic”. Wzajemnie wspieranie się w chwilach kryzysów, czasem bardzo poważnych.  Uroczyste czytanie fragmentów moich powieści w żydowskich knajpkach na Kazimierzu. Wesele Baśki, rodzonej siostry Reginy, na którym miałam śpiewać psalm, ale pociąg się zepsuł i spóźniłam się na mszę. Wreszcie: powieść o Broniszewicach, którą zaczęłam pisać, ale skończyło się na jednym rozdziale. Rozdział powstał – dodajmy – jedenaście lat temu i opisuje Reginę jako tytankę przebudowującą ośrodek i panującą tam jako dyrektorka. Oczywiście nikomu się wtedy nie śniło, że to będą prorocze słowa. W sumie dobrze, że powstał tylko ten rozdział, bo w następnych miałam zamiar uśmiercić samą siebie i jeszcze dwójkę naszych przyjaciół. Taki miałam wtedy nastrój. Był tam jednak fragment, który nie stracił na aktualności i z czystym sumieniem mogę się pod nim podpisać również dzisiaj:
„Są takie miejsca, które chcemy za wszelką cenę ochronić przed upływem czasu, biegiem zdarzeń i nie znającą wspomnień koniecznością. Miejsca, które żyją w nas ze swoim zatrzymanym czasem. Czasem płynącym powoli i bez przemijania, zapomnianym i niepotrzebnym nikomu – poza nami.”
Dziękuję Ci, moja Konwaliowa Przyjaciółko za te wszystkie bezcenne lata, często spędzone daleko od siebie, ale tak, jakbyśmy były ciągle razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz