czwartek, 11 czerwca 2020




Mówienie prozą…

CZAS NIEOKREŚLONY. ZAPISKI PANDEMICZNE. Niewypita herbata i igła w stogu siana czyli medytacje o Siostrze Julii

Może zostałaby matką generalną. Albo wspaniale rozwinęła działalność w Zakładzie Specjalnym „Caritas” w Kielcach, Broniszewicach czy Mielżynie… A może zostałaby uwielbianą przez dzieci katechetką. Może nawet mnie by się jeszcze udało ją spotkać jako stuletnią staruszkę…
- Siostro Julio, zrobić siostrze herbatę? – zapytałabym tak zwyczajnie, bez naznaczonego beatyfikacją patosu, jak się pyta każdą starszą siostrę. I może przez chwilę bym posiedziała, w małym pokoiku pachnącym lekami, żeby wysłuchać kolejnej opowieści z czasów wojny i przedwojny… Może zasnęłaby w połowie swojej historii, nie do końca zrozumiałej dla kilkadziesiąt lat młodszej postulantki, zanurzając się w świat ze starych, wyblakłych fotografii, który przeminął wraz z wrześniowym warkotem niemieckich bombowców i odgłosem ciężkich butów sowieckich żołnierzy…
Nie wypiłyśmy tej herbaty. Nie miałam okazji siedzieć z głową opartą na poręczy jej fotela. Siostra Julia Rodzińska wybrała coś zupełnie innego. Po ludzku – śmierć. W perspektywie wieczności – życie, którego nikt już nie jest w stanie odebrać. Po ludzku – bezsensowne pójście do umierających na tyfus, którym i tak nie można było pomóc. W perspektywie wieczności – wskazanie im drogi do wolności. Drogi naznaczonej miłością. Siostra Julia zmarła w lutym 1945 w obozie koncentracyjnym Stutthof. Tuż przed zakończeniem wojny. Została włączona przez Jana Pawła II do grona Męczenników II wojny Światowej. Wspomnienie tych błogosławionych wypada właśnie dzisiaj: 12 czerwca. Siostra Julia jest idealną patronką naszego pandemicznego strachu i niepewności. Zdecydowała się być przy tych, którzy też odczuwali paraliżujący lęk, a do tego jeszcze przerażającą samotność, skazani na powolną śmierć z głodu, wycieńczenia i gorączki w baraku zwanym umieralnią. I niektórzy wyzdrowieli. Dzięki Siostrze Julii odzyskali nadzieję i wolę życia…
- Oni już niczego nie potrzebują – mówi jedna z bohaterek mojej powieści o siostrze Julii Niebo w kolorze popiołu, współwięźniarka obozu koncentracyjnego w Stutthofie, kiedy dowiaduje się, że ta zamierza iść do „umieralni”.
- Nieprawda. Potrzebują nadziei. Potrzebują uwierzyć, że jest coś więcej niż brudny materac i nicość – odpowiada siostra Julia i idzie na pewną śmierć, wyposażona tylko w różaniec i blaszany kubek z wodą. A może nawet i bez tego, bo w końcowej fazie istnienia obozu brakowało dosłownie wszystkiego. Zaniosła tam siebie samą. Na wieczne nieoddanie. Oto co uczyniłam, sługa pokorna: wszystko złożyłam na ofiarę Bogu żywemu, a gdy już mi nic nie pozostało, siebie samą złożyłam w darze – głosi wzruszająca antyfona na wspomnienie świętej Łucji, młodej męczennicy z zupełnie innych czasów. Te słowa mogłyby równie dobrze dotyczyć siostry Julii.
Nie mam pojęcia, czy akurat tak wyglądała rozmowa siostry Julii z więźniarką. Może zupełnie inaczej, a może wcale jej nie było. Może siostra Julia wymknęła się ze swojego bloku o świcie, bez pożegnania, żeby nikt jej nie zatrzymywał. Nie pozostawiła po sobie żadnych wspomnień, zapisków, nawet listów. Wszystko pochłonęła wojna. A może sama siostra Julia zadbała o to, żeby nie ocalały żadne materialne ślady jej obecności na tym świecie. Bo miłość się nie narzuca. Wymyka się niepostrzeżenie, o świcie, żeby czuwać z różańcem przy umierającym. Uśmiecha się przez łzy. Oddaje ostatni kawałek chleba komuś bardziej głodnemu. Wie, kiedy przytrzymać dłoń kogoś, kto z rozpaczy chce się rzucić na druty, w taki sposób, żeby odzyskał chęć do życia. Klęczy na drewnianej pryczy, a wraz z nią tłum więźniarek, i nie zrywa się, spłoszona, gdy do baraku wbiega rozwścieczona funkcyjna…
Ktoś mnie niedawno zapytał, dlaczego o Maksymilianie Kolbe słyszał cały świat, a o siostrze Julii prawie nikt. Nie wiem. Może dlatego, że jedni święci są po to, żeby wykrzyczeć dobro, pokazać, że jest go więcej niż myślimy, a inni po to, żeby przejść przez życie w ciszy, zostawiając po sobie tylko blaszany kubek. I kogoś niespodziewanie ocalonego, dla kogo ten kubek stał się symbolem nadziei, jak miedziany wąż dla Izraelitów na pustyni. Bo kiedy siostra Julia podała mu w nim odrobinę wody z roztopionego śniegu, odzyskał poczucie godności i uwierzył, że warto żyć.
Pewien mój znajomy jest zafascynowany postacią Clausa von Stauffenberga, oficera Wehrmachtu, który zorganizował zamach na Hitlera. Zamach dla Stauffenberga skończył się tragicznie, a Hitler przez kilka kolejnych lat miał się całkiem dobrze. Jak cała III Rzesza. Zło wydawało się niezniszczalne. Spytałam znajomego, czy warto było. I jakie to miało znaczenie w kraju, gdzie prawie wszyscy stali po tej drugiej stronie… Tak – powiedział – To była igła w stogu siana. Ale nas interesuje przecież IGŁA, a nie SIANO.
I może to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego dobro jest tak mało widoczne. Dlaczego, po ludzku patrząc, wypada jakoś blado przy krzykliwym, jaskrawym i błyszczącym jak reklamowa ulotka złu. Dlaczego wydaje się, że tak łatwo je stłamsić. Bo dobro umie sięgać wzrokiem daleko, za horyzont. Tam, gdzie jest to, co niezniszczalne. I kiedy kopka siana spłonie, ta mała, stalowa igła pozostanie. Ogień ją tylko zahartuje.
PS. Wierzę, że tę herbatę jednak z siostrą Julią wypijemy. Za Horyzontem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz