sobota, 12 grudnia 2020


 

Powiew COOL - tury

Ewangelia nam komplikuje życie

(Roman Brandstaetter Dzień gniewu, reż Jacek Raginis – Królikiewicz, Teatr TVP 2019)

Jeśli akowcy czyhają na esesmana, żeby go całkiem słusznie sprzątnąć z tego świata, a ja kibicuję esesmanowi, to znaczy, że mam do czynienia ze znakomicie opowiedzianą historią i aktorem, który obronił postać. Pokazał jej nieoczywistość i ludzkie oblicze.

Czyżby jakiś thriller wojenny? Nie – „tylko” spektakl Teatru TV, Dzień gniewu Romana Brandstaettera w reżyserii Jacka Raginisa – Królikiewicza. Tylko i aż. Spektakl bez tak zwanych celebrytów, no, może Radosław Pazura i Daniel Olbrychski by się jeszcze w tej kategorii zmieścili. Bez efektów specjalnych. Dużo tekstu, w który się trzeba wsłuchać. Żadnego wątku miłosnego, jedynie relacja damsko – męska będąca przerażająco zimnym układem, który z miłością ma tyle wspólnego, co narodowy socjalizm ze sprawiedliwością społeczną. Żadnej strzelaniny, a przynajmniej nie na oczach widzów. A do tego jeszcze tekst pisarza, którego wrzucono w szufladkę „literatura religijna”.

A co się kryje w tym „aż”? Półtorej godziny na wstrzymanym oddechu. Wzruszenie. Napięcie. Ponadczasowość. Wreszcie, to, czego chyba najbardziej oczekujemy od literatury, teatru, w ogóle sztuki: odniesienie do własnego życia.

Siedziałam więc na wstrzymanym oddechu, wbita w fotel, oniemiała. A potem przyszła refleksja: Dzień gniewu to świetny seans na pandemiczny zastój. Ustawia do pionu. Pomaga sobie uświadomić jedną zasadniczą rzecz: TAMCI ludzie to dopiero mieli prawo pytać „kiedy to wreszcie się skończy?”. I nie otrzymywali łatwej odpowiedzi… Czasem nie otrzymywali jej wcale.

Dramat trochę przypomina średniowieczny moralitet, trochę antyczną tragedię, a trochę wojenną historię o pogmatwanych ludzkich losach, jakich wtedy działo się tysiące. A może dzieją się nadal? Oto do spokojnego na pozór klasztoru wdziera się nieludzki świat zza muru: ukrywający się Żyd, esesman, który regularnie odwiedza przeora, bo jest jego przedwojennym przyjacielem, i kochanka esesmana, która szantażuje przeora…

I to jest początek opowieści o odwiecznej walce dobra ze złem, o ludzkich wyborach, które zawsze wiążą się z jakąś stratą, a przede wszystkim o tym, że nic nie jest tak oczywiste, na jakie wygląda. No bo oczywiste się wydaje, że esesman to uosobienie zła. Że jego polska kochanka zasługuje na najwyższą pogardę. Że Armia Krajowa wydawała wyroki na takich ludzi. Że przeor klasztoru w okupowanej Polsce nie powinien się przyjaźnić ze zwyrodnialcem, dla którego zastrzelenie człowieka jest jak zabicie muchy. A jednak Ewangelia nam komplikuje życie i – co za tym idzie – moralne wybory.

W oczach Borna, esesmana, który jako młody chłopak rzucił sutannę, widać rozpacz, a nawet tęsknotę za Bogiem. Na twarzy Julii, cynicznej kochanki Borna, maluje się rozpaczliwe pragnienie miłości. Kiedy zwabiła Żyda do klasztoru tylko po to, żeby esesman miał pretekst do rozpoczęcia okrutnej gry, krzyczy do Borna: „Gdzie moja nagroda? Obiecałeś mi nagrodę!”, co tak naprawdę oznacza: „ Ja nie chcę od ciebie sznuru pereł! Ja chcę czuć, że jestem kochana!”. Przeor nie pójdzie na układ z akowcami i nie da im znaku, że Born wychodzi z klasztoru. Nie chce przyczynić się do śmierci człowieka. Nawet zbrodniarza. Nawet za cenę życia swojego i braci, życia, które może mu odebrać zarówno SS, jak AK… Żyd chce po prostu przeżyć, choć sam nie wie dlaczego. Był świadkiem śmierci swojej żony i nie zrobił nic. Stchórzył. Krzyczy, że nie ma Boga, a za chwilę znajdzie się w sytuacji, w której powtórzy Mękę Chrystusa…

Nic nie jest oczywiste, również w aktualnej sytuacji, w czasie pandemii. Oczywisty jest tylko Bóg, jeśli Mu zaufamy, bo przecież, jak śpiewa chór Ojców dramacie Brandstaettera:

Człowiek zwykł często sądzić po pozorach,

Bowiem pozory ułatwiają sąd (…).

W winie bliźniego własne oczyszczenie.

 

Romana Brandstaettera odkryłam dopiero w klasztorze. Sięgnęłam z ciekawości po Pieśń o moim Chrystusie, bo była na półce w nowicjackiej bibliotece. Potem był Jezus z Nazarethu i właśnie Dzień gniewu. Nie ma go w spisie licealnych lektur. Nie pamiętam, żeby figurował na liście lektur w czasach moich studiów polonistycznych. Oglądając spektakl zaczęłam się zastanawiać, dlaczego. Bo głównym tematem w dramacie (i w ogóle twórczości pisarza pochodzenia żydowskiego, nawróconego na katolicyzm i naznaczonego wojenną traumą) jest, poza godnością człowieka, właśnie Bóg? Czyżby specjaliści od klasyfikowania literatury na lepszą i gorszą, wartościową – czytaj: taką, która „zasługuje” na poważną krytykę – i „ku pokrzepieniu serc pobożnych gospodyń domowych z kółek różańcowych”, nie uznawali tematu Boga i Jego obecności w historii za wystarczająco poważny? Co w takim razie zrobić z Kochanowskim, Słowackim, Norwidem? A z moim ukochanym fragmentem III cz. Dziadów Mickiewicza, gdzie człowiek wyzywa Boga na duchowy pojedynek: Kłamca, kto Ciebie nazywa miłością/ Ty jesteś tylko mądrością… ?

Zostawiam czytelnika z tym pytaniem. Co  do samego widowiska telewizyjnego, to bardzo warto poświęcić półtorej godziny na tę poruszającą opowieść. Nie dziwię się, że spektakl Jacka Raginisa – Królikiewcza został miesiąc temu uznany za najlepszy film na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Katolickich Mirabile Dictu i otrzymał „watykańskiego Oscara”: Srebrną Rybę 2020. Rzeczywiście Dzień gniewu ogląda się jak film. Szybki, oparty na kontrastach montaż: ciężkie buty esesmana depczące zabawkę zabitego w rzezi żydowskiego dziecka, a po chwili procesja braci na klasztornych krużgankach i śpiewane przez nich wersety:

Wprawdzie nie wiemy,

Dlaczego Bóg

Upodobał sobie te wzgórza i niziny

Na miejsce goryczy i na miejsce krwi,

Ale wierzymy,

Że skoro Jego wybór

Padł na naszą ziemię,

Spełni ona

W niezbadanych zamysłach Bożych

Mądre i głębokie przeznaczenie.

 

Aktorstwo oszczędne, choć naładowane emocjami. Długie, inspirowane językiem biblijnym frazy mówione przez aktorów wartko, intymnie, jakby były ich osobistym wyznaniem. Wreszcie: wstrząsające zakończenie, które „dopisał” reżyser. Do tego jeszcze gotyckie mury klasztoru cystersów w Wąchocku, gdzie były realizowane zdjęcia, i urzekająca muzyka Stanisława Szczycińskiego i Marcina Bornusa – Szczycińskiego, specjalisty od chorału gregoriańskiego. W chórze ubranych w białe habity ojców są nawet członkowie chorałowego zespołu Bornus Consort. Stąd harmonijne brzmienie głosów. Kiedy wybrzmiała pierwsza pieśń chóru braci, miałam skojarzenie z moim ukochanym klasztorem dominikanów na Stolarskiej w Krakowie i prawie poczułam zapach kadzidła. Zrozumiałam, skąd to skojarzenie, gdy zobaczyłam w napisach końcowych nazwisko kompozytora, a zarazem odtwórcy roli jednego z braci.

Role w spektaklu to kreacje, szczególnie te wysuwające się na pierwszy plan: Przeor Radosława Pazury, Born Rafała Gąsowskiego, Emmanuel Blatt Jana Marczewskiego, Julia Chomin Natalii Rybickiej. Szczególnie SS Stürmbahnführer Born Gąsowskiego i Julia Chomin w wykonaniu Rybickiej budzą moją sympatię i współczucie. Mało tego: katarktyczną litość i trwogę. Dlaczego? Bo w ich oczach odbijają się życiowe dramaty, które ich naznaczyły. Bo pokonała ich rozpacz. Bo widzę w nich zranienie, które może wyleczyć jedynie zraniony Chrystus. Bo myślę o mojej opowieści i moich zranieniach, i wraca do mnie pytanie: co chcę z tym zrobić?

Nie ma sytuacji bez wyboru. „Co wybieracie? Krzyż czy Pole Garncarzowe?” – pyta przeor swoich współbraci w decydującym momencie, kiedy wpada Born, żeby przeszukać klasztor i znaleźć ukrywającego się Żyda.

Co wybieram w roku 2020?

Zwiastun spektaklu:

https://www.youtube.com/watch?v=NutrRKD5tYg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz