Powiew
COOL - tury
Ewangelia
nam komplikuje życie
(Roman
Brandstaetter Dzień gniewu, reż Jacek
Raginis – Królikiewicz, Teatr TVP 2019)
Jeśli akowcy czyhają na
esesmana, żeby go całkiem słusznie sprzątnąć z tego świata, a ja kibicuję
esesmanowi, to znaczy, że mam do czynienia ze znakomicie opowiedzianą historią
i aktorem, który obronił postać. Pokazał jej nieoczywistość i ludzkie oblicze.
Czyżby jakiś thriller
wojenny? Nie – „tylko” spektakl Teatru TV, Dzień
gniewu Romana Brandstaettera w reżyserii Jacka Raginisa – Królikiewicza.
Tylko i aż. Spektakl bez tak zwanych celebrytów, no, może Radosław Pazura i
Daniel Olbrychski by się jeszcze w tej kategorii zmieścili. Bez efektów
specjalnych. Dużo tekstu, w który się trzeba wsłuchać. Żadnego wątku miłosnego,
jedynie relacja damsko – męska będąca przerażająco zimnym układem, który z
miłością ma tyle wspólnego, co narodowy socjalizm ze sprawiedliwością społeczną.
Żadnej strzelaniny, a przynajmniej nie na oczach widzów. A do tego jeszcze
tekst pisarza, którego wrzucono w szufladkę „literatura religijna”.
A co się kryje w tym
„aż”? Półtorej godziny na wstrzymanym oddechu. Wzruszenie. Napięcie. Ponadczasowość.
Wreszcie, to, czego chyba najbardziej oczekujemy od literatury, teatru, w ogóle
sztuki: odniesienie do własnego życia.
Siedziałam więc na
wstrzymanym oddechu, wbita w fotel, oniemiała. A potem przyszła refleksja: Dzień gniewu to świetny seans na pandemiczny
zastój. Ustawia do pionu. Pomaga sobie uświadomić jedną zasadniczą rzecz: TAMCI
ludzie to dopiero mieli prawo pytać „kiedy to wreszcie się skończy?”. I nie
otrzymywali łatwej odpowiedzi… Czasem nie otrzymywali jej wcale.
Dramat trochę
przypomina średniowieczny moralitet, trochę antyczną tragedię, a trochę wojenną
historię o pogmatwanych ludzkich losach, jakich wtedy działo się tysiące. A może
dzieją się nadal? Oto do spokojnego na pozór klasztoru wdziera się nieludzki
świat zza muru: ukrywający się Żyd, esesman, który regularnie odwiedza przeora,
bo jest jego przedwojennym przyjacielem, i kochanka esesmana, która szantażuje
przeora…
I to jest początek
opowieści o odwiecznej walce dobra ze złem, o ludzkich wyborach, które zawsze
wiążą się z jakąś stratą, a przede wszystkim o tym, że nic nie jest tak
oczywiste, na jakie wygląda. No bo oczywiste się wydaje, że esesman to
uosobienie zła. Że jego polska kochanka zasługuje na najwyższą pogardę. Że
Armia Krajowa wydawała wyroki na takich ludzi. Że przeor klasztoru w okupowanej
Polsce nie powinien się przyjaźnić ze zwyrodnialcem, dla którego zastrzelenie
człowieka jest jak zabicie muchy. A jednak Ewangelia nam komplikuje życie i –
co za tym idzie – moralne wybory.
W oczach Borna,
esesmana, który jako młody chłopak rzucił sutannę, widać rozpacz, a nawet tęsknotę
za Bogiem. Na twarzy Julii, cynicznej kochanki Borna, maluje się rozpaczliwe
pragnienie miłości. Kiedy zwabiła Żyda do klasztoru tylko po to, żeby esesman miał
pretekst do rozpoczęcia okrutnej gry, krzyczy do Borna: „Gdzie moja nagroda?
Obiecałeś mi nagrodę!”, co tak naprawdę oznacza: „ Ja nie chcę od ciebie sznuru
pereł! Ja chcę czuć, że jestem kochana!”. Przeor nie pójdzie na układ z
akowcami i nie da im znaku, że Born wychodzi z klasztoru. Nie chce przyczynić
się do śmierci człowieka. Nawet zbrodniarza. Nawet za cenę życia swojego i
braci, życia, które może mu odebrać zarówno SS, jak AK… Żyd chce po prostu
przeżyć, choć sam nie wie dlaczego. Był świadkiem śmierci swojej żony i nie
zrobił nic. Stchórzył. Krzyczy, że nie ma Boga, a za chwilę znajdzie się w
sytuacji, w której powtórzy Mękę Chrystusa…
Nic nie jest oczywiste,
również w aktualnej sytuacji, w czasie pandemii. Oczywisty jest tylko Bóg,
jeśli Mu zaufamy, bo przecież, jak śpiewa chór Ojców dramacie Brandstaettera:
Człowiek zwykł często
sądzić po pozorach,
Bowiem pozory ułatwiają
sąd (…).
W winie bliźniego
własne oczyszczenie.
Romana Brandstaettera
odkryłam dopiero w klasztorze. Sięgnęłam z ciekawości po Pieśń o moim Chrystusie, bo była na półce w nowicjackiej
bibliotece. Potem był Jezus z Nazarethu
i właśnie Dzień gniewu. Nie ma go w
spisie licealnych lektur. Nie pamiętam, żeby figurował na liście lektur w
czasach moich studiów polonistycznych. Oglądając spektakl zaczęłam się
zastanawiać, dlaczego. Bo głównym tematem w dramacie (i w ogóle twórczości
pisarza pochodzenia żydowskiego, nawróconego na katolicyzm i naznaczonego
wojenną traumą) jest, poza godnością człowieka, właśnie Bóg? Czyżby specjaliści
od klasyfikowania literatury na lepszą i gorszą, wartościową – czytaj: taką,
która „zasługuje” na poważną krytykę – i „ku pokrzepieniu serc pobożnych
gospodyń domowych z kółek różańcowych”, nie uznawali tematu Boga i Jego
obecności w historii za wystarczająco poważny? Co w takim razie zrobić z
Kochanowskim, Słowackim, Norwidem? A z moim ukochanym fragmentem III cz. Dziadów Mickiewicza, gdzie człowiek wyzywa
Boga na duchowy pojedynek: Kłamca, kto
Ciebie nazywa miłością/ Ty jesteś tylko mądrością… ?
Zostawiam czytelnika z
tym pytaniem. Co do samego widowiska
telewizyjnego, to bardzo warto poświęcić półtorej godziny na tę poruszającą
opowieść. Nie dziwię się, że spektakl Jacka Raginisa – Królikiewcza został
miesiąc temu uznany za najlepszy film na Międzynarodowym Festiwalu Filmów
Katolickich Mirabile Dictu i otrzymał „watykańskiego Oscara”: Srebrną Rybę 2020.
Rzeczywiście Dzień gniewu ogląda się
jak film. Szybki, oparty na kontrastach montaż: ciężkie buty esesmana depczące
zabawkę zabitego w rzezi żydowskiego dziecka, a po chwili procesja braci na
klasztornych krużgankach i śpiewane przez nich wersety:
Wprawdzie nie wiemy,
Dlaczego Bóg
Upodobał sobie te
wzgórza i niziny
Na miejsce goryczy i na
miejsce krwi,
Ale wierzymy,
Że skoro Jego wybór
Padł na naszą ziemię,
Spełni ona
W niezbadanych
zamysłach Bożych
Mądre i głębokie
przeznaczenie.
Aktorstwo oszczędne,
choć naładowane emocjami. Długie, inspirowane językiem biblijnym frazy mówione
przez aktorów wartko, intymnie, jakby były ich osobistym wyznaniem. Wreszcie: wstrząsające
zakończenie, które „dopisał” reżyser. Do tego jeszcze gotyckie mury klasztoru
cystersów w Wąchocku, gdzie były realizowane zdjęcia, i urzekająca muzyka Stanisława
Szczycińskiego i Marcina Bornusa – Szczycińskiego, specjalisty od chorału
gregoriańskiego. W chórze ubranych w białe habity ojców są nawet członkowie
chorałowego zespołu Bornus Consort. Stąd harmonijne brzmienie głosów. Kiedy wybrzmiała
pierwsza pieśń chóru braci, miałam skojarzenie z moim ukochanym klasztorem
dominikanów na Stolarskiej w Krakowie i prawie poczułam zapach kadzidła. Zrozumiałam,
skąd to skojarzenie, gdy zobaczyłam w napisach końcowych nazwisko kompozytora,
a zarazem odtwórcy roli jednego z braci.
Role w spektaklu to
kreacje, szczególnie te wysuwające się na pierwszy plan: Przeor Radosława
Pazury, Born Rafała Gąsowskiego, Emmanuel Blatt Jana Marczewskiego, Julia
Chomin Natalii Rybickiej. Szczególnie SS Stürmbahnführer Born Gąsowskiego i
Julia Chomin w wykonaniu Rybickiej budzą moją sympatię i współczucie. Mało tego:
katarktyczną litość i trwogę. Dlaczego? Bo w ich oczach odbijają się życiowe
dramaty, które ich naznaczyły. Bo pokonała ich rozpacz. Bo widzę w nich
zranienie, które może wyleczyć jedynie zraniony Chrystus. Bo myślę o mojej
opowieści i moich zranieniach, i wraca do mnie pytanie: co chcę z tym zrobić?
Nie ma sytuacji bez
wyboru. „Co wybieracie? Krzyż czy Pole Garncarzowe?” – pyta przeor swoich współbraci w decydującym
momencie, kiedy wpada Born, żeby przeszukać klasztor i znaleźć ukrywającego się
Żyda.
Co wybieram w roku
2020?
Zwiastun spektaklu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz