Powiew
COOL - tury
Apokalipsa
zombie
(Henryk
Sienkiewicz, Potop, reż. Jakub
Roszkowski, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach, premiera: 17. 10.
2020)
Miałam nie pisać tej
recenzji. Dlaczego? Bo kocham Teatr Śląski za Iwonę księżniczkę Burgunda, Piątą
stronę świata, Skazanego na bluesa,
Czarną Balladę… To są tytuły, których
się nie zapomina.
Kiedy więc teatr
ogłasza streaming kolejnego spektaklu – tym razem adaptację Potopu Henryka Sienkiewicza - to co robi stęskniony pandemiczny widz?
Natychmiast odpala komputer i zasiada uroczyście na wirtualnej widowni.
Wstrzymuje oddech i… widzi dziwaczną przestrzeń upstrzoną ketchupem, rząd
trumien i wypełzających z tych trumien odtwórców głównych ról w kostiumach co
prawda stylizowanych na modę barokową, ale ucharakteryzowanych na zombie rodem
z serialu The Walking Dead.
Ale to nie tylko
charakteryzacja. Kmicic, Oleńka, Wołodyjowski, Skrzetuski, Zagłoba, Bogusław
Radziwiłł – w powieści żywe, wyraziste postacie – w spektaklu są martwe. Jak
gdyby ktoś wyssał z nich życie. Albo jakby były marionetkami, które ktoś
uruchamia za pomocą niewidzialnych sznureczków.
Dalej jest tylko
gorzej. Kmicic bezpardonowo dobierający się do Oleńki (właściwie to nawet
trudno powiedzieć, czy skutecznie, bo sytuacja jest nieczytelna i nie wiadomo,
w jakim celu pokazana). Bogusław Radziwiłł wysysający z tętnicy Oleńki krew i
mlaskający przy tym z apetytem. Jan Kazimierz grany przez aktorkę (dlaczego
tylko on i czemu ten zabieg ma służyć?). Piosenki z popkultury wplecione w akcję
przedstawienia (apogeum jest Dancing
Queen Abby w scenie najazdu szwedzkiego). Parodie pieśni i obrzędów
religijnych. Kmicic wyznający na końcu Oleńce, że ma zaburzenia emocjonalne i
wszystko pier……. li. I to właśnie wyznanie okazuje się pointą całego spektaklu,
bo zapada kurtyna. Oczywiście przysłowiowa, bo kurtyn w teatrach dawno już nie
ma. Podobnie jak dobrego smaku, szacunku do polskiej literatury, wartości,
jakie ona niesie, i przesłania.
A mnie się nasuwa
pytanie: dlaczego, panie reżyserze, brał się Pan za Sienkiewicza? A raczej: po
co Pan podpisuje swój kuriozalny twór nazwiskiem noblisty? Prościej i uczciwiej
byłoby chyba napisać własny scenariusz autorski.
Żeby było jasne:
naprawdę rozumiem zamysł. Sienkiewicz zostaje tutaj zdemitologizowany i strącony
z piedestału, może nawet słusznie – choć czy naprawdę nie można wydobyć z niego
tego, co najpiękniejsze? Polskość jest ukazana dwuznacznie czyli „wszystkich
nie – Polaków i nie – katolików zasiekać kijami bejsbolowymi”. Religijność bywa
jedynie fasadą. Jesteśmy uwikłani w różne niekoniecznie uczciwe i mające coś
wspólnego z patriotyzmem interesy, i to są te niewidzialne „sznureczki”, które
sterują nami jak marionetkami. Nasz świat ze szczególnym uwzględnieniem naszego
kraju przypomina czasem apokalipsę zombie czy – jak kto woli – chocholi taniec
z Wesela.
To wszystko jest dla
mnie w spektaklu czytelne, ale mnie nie porusza. Reżyser epatuje tandetną creepy - szopką, pastiszem, groteską i w
pewnym momencie staje się to nużące. Widz, nakarmiony tą zwymiotowaną przez
twórców spektaklu pseudoartystyczną papką, zostaje sam z jedynym pytaniem,
jakie się nasuwa: jeśli nie „porządne” opowiedzenie dzieła literackiego, to co
w zamian? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
Czego więc oczekuję
jako widz od klasyki literatury na scenie? Ba: w ogóle od teatru? Oczekuję wzruszenia
– spektakl musi mnie dotykać emocjonalnie. Jeśli będę chciała jedynie
intelektualnej gry, to mogę sobie poczytać traktaty filozoficzne. Oczekuję Opowieści.
Tak, z wielkiej litery. Spektakl musi być o czymś. Musi mnie obchodzić los
bohatera. Muszę się opowiedzieć po czyjejś stronie. Oczekuję przesłania: chcę z
teatru wynieść jakąś myśl, obraz, pytanie, które mi nie da spokoju. Chcę z tym
spektaklem zostać. Chcę do niego wracać. Chcę szukać jego śladów w moim życiu.
Kiedy byłam dzieckiem,
teatr wyglądał zupełnie inaczej. Adaptacje dzieł literackich robiono na serio, z pewną elegancją i pokorą wobec
prezentowanego utworu. Kostiumy i scenografia oszałamiały wiernym epoce
przepychem. Nie zapomnę Niemców
Kruczkowskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Moja mama grała jedną z głównych
ról: Ruth. Miałam wtedy jakieś 8 – 9 lat. Co ciekawe, pamiętam z tego spektaklu
tylko jedną rzecz: śmiech Mariki. Marika w dramacie Kruczkowskiego to postać
drugoplanowa. Kochanka gestapowca Willy’ego. Chwilę wcześniej Willy zapewniał
matkę jednego z więźniów, że jej syn jest już wolny. Kobieta uwierzyła i wyszła
z gabinetu uszczęśliwiona. Kiedy zdziwiona Marika, która słyszała rozmowę, pyta
o więźnia, dowiaduje się, że jest wolny w tym sensie, że właśnie go
rozstrzelano… Aktorka reagowała w tym momencie histerycznym śmiechem
spotęgowanym przez aparaturę nagłaśniającą. Ciarki czuję do dzisiaj, i to jest
właśnie to, na co czekam w teatrze, a czego nie doświadczyłam podczas dzisiejszej
transmisji Potopu: ŚMIECHU MARIKI -
czyli wstrząsu. Przebudzenia. Osłupienia. Ludzie antyku nazywali ten stan
katharsis.
Zdaję sobie sprawę, że teatr – jak każda ze sztuk
– eksperymentuje, zmienia kształt, szuka swojej drogi. Ale czy naprawdę te
poszukiwania muszą się kończyć bełkotem i dekonstrukcją?
Czy apokalipsa zombie
to jedyne co masz nam do przekazania w XXI wieku, teatrze? A gdzie jakaś
nadzieja?
Kiedy już Kmicic
oznajmił światu, że wszystko pier… li, i stream zakończono, włączyłam sobie
fragment Dziadów. Nocy drugiej Teatru
Wierszalin w reżyserii Piotra Tomaszuka – jako odtrutkę. Nadzieja powróciła.
Jeszcze nie wszystko w sztuce stracone. A Teatr Śląski nadal kocham i czekam na
kolejne premiery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz