sobota, 19 grudnia 2020


 

Powiew COOL - tury

Apokalipsa zombie

(Henryk Sienkiewicz, Potop, reż. Jakub Roszkowski, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach, premiera: 17. 10. 2020)

Miałam nie pisać tej recenzji. Dlaczego? Bo kocham Teatr Śląski za Iwonę księżniczkę Burgunda, Piątą stronę świata, Skazanego na bluesa, Czarną Balladę… To są tytuły, których się nie zapomina.

Kiedy więc teatr ogłasza streaming kolejnego spektaklu – tym razem adaptację Potopu Henryka Sienkiewicza -  to co robi stęskniony pandemiczny widz? Natychmiast odpala komputer i zasiada uroczyście na wirtualnej widowni. Wstrzymuje oddech i… widzi dziwaczną przestrzeń upstrzoną ketchupem, rząd trumien i wypełzających z tych trumien odtwórców głównych ról w kostiumach co prawda stylizowanych na modę barokową, ale ucharakteryzowanych na zombie rodem z serialu The Walking Dead.

Ale to nie tylko charakteryzacja. Kmicic, Oleńka, Wołodyjowski, Skrzetuski, Zagłoba, Bogusław Radziwiłł – w powieści żywe, wyraziste postacie – w spektaklu są martwe. Jak gdyby ktoś wyssał z nich życie. Albo jakby były marionetkami, które ktoś uruchamia za pomocą niewidzialnych sznureczków.

Dalej jest tylko gorzej. Kmicic bezpardonowo dobierający się do Oleńki (właściwie to nawet trudno powiedzieć, czy skutecznie, bo sytuacja jest nieczytelna i nie wiadomo, w jakim celu pokazana). Bogusław Radziwiłł wysysający z tętnicy Oleńki krew i mlaskający przy tym z apetytem. Jan Kazimierz grany przez aktorkę (dlaczego tylko on i czemu ten zabieg ma służyć?). Piosenki z popkultury wplecione w akcję przedstawienia (apogeum jest Dancing Queen Abby w scenie najazdu szwedzkiego). Parodie pieśni i obrzędów religijnych. Kmicic wyznający na końcu Oleńce, że ma zaburzenia emocjonalne i wszystko pier……. li. I to właśnie wyznanie okazuje się pointą całego spektaklu, bo zapada kurtyna. Oczywiście przysłowiowa, bo kurtyn w teatrach dawno już nie ma. Podobnie jak dobrego smaku, szacunku do polskiej literatury, wartości, jakie ona niesie, i przesłania.

A mnie się nasuwa pytanie: dlaczego, panie reżyserze, brał się Pan za Sienkiewicza? A raczej: po co Pan podpisuje swój kuriozalny twór nazwiskiem noblisty? Prościej i uczciwiej byłoby chyba napisać własny scenariusz autorski.

Żeby było jasne: naprawdę rozumiem zamysł. Sienkiewicz zostaje tutaj zdemitologizowany i strącony z piedestału, może nawet słusznie – choć czy naprawdę nie można wydobyć z niego tego, co najpiękniejsze? Polskość jest ukazana dwuznacznie czyli „wszystkich nie – Polaków i nie – katolików zasiekać kijami bejsbolowymi”. Religijność bywa jedynie fasadą. Jesteśmy uwikłani w różne niekoniecznie uczciwe i mające coś wspólnego z patriotyzmem interesy, i to są te niewidzialne „sznureczki”, które sterują nami jak marionetkami. Nasz świat ze szczególnym uwzględnieniem naszego kraju przypomina czasem apokalipsę zombie czy – jak kto woli – chocholi taniec z Wesela.

To wszystko jest dla mnie w spektaklu czytelne, ale mnie nie porusza. Reżyser epatuje tandetną creepy - szopką, pastiszem, groteską i w pewnym momencie staje się to nużące. Widz, nakarmiony tą zwymiotowaną przez twórców spektaklu pseudoartystyczną papką, zostaje sam z jedynym pytaniem, jakie się nasuwa: jeśli nie „porządne” opowiedzenie dzieła literackiego, to co w zamian? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

Czego więc oczekuję jako widz od klasyki literatury na scenie? Ba: w ogóle od teatru? Oczekuję wzruszenia – spektakl musi mnie dotykać emocjonalnie. Jeśli będę chciała jedynie intelektualnej gry, to mogę sobie poczytać traktaty filozoficzne. Oczekuję Opowieści. Tak, z wielkiej litery. Spektakl musi być o czymś. Musi mnie obchodzić los bohatera. Muszę się opowiedzieć po czyjejś stronie. Oczekuję przesłania: chcę z teatru wynieść jakąś myśl, obraz, pytanie, które mi nie da spokoju. Chcę z tym spektaklem zostać. Chcę do niego wracać. Chcę szukać jego śladów w moim życiu.

Kiedy byłam dzieckiem, teatr wyglądał zupełnie inaczej. Adaptacje dzieł literackich robiono na serio,  z pewną elegancją i pokorą wobec prezentowanego utworu. Kostiumy i scenografia oszałamiały wiernym epoce przepychem. Nie zapomnę Niemców Kruczkowskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Moja mama grała jedną z głównych ról: Ruth. Miałam wtedy jakieś 8 – 9 lat. Co ciekawe, pamiętam z tego spektaklu tylko jedną rzecz: śmiech Mariki. Marika w dramacie Kruczkowskiego to postać drugoplanowa. Kochanka gestapowca Willy’ego. Chwilę wcześniej Willy zapewniał matkę jednego z więźniów, że jej syn jest już wolny. Kobieta uwierzyła i wyszła z gabinetu uszczęśliwiona. Kiedy zdziwiona Marika, która słyszała rozmowę, pyta o więźnia, dowiaduje się, że jest wolny w tym sensie, że właśnie go rozstrzelano… Aktorka reagowała w tym momencie histerycznym śmiechem spotęgowanym przez aparaturę nagłaśniającą. Ciarki czuję do dzisiaj, i to jest właśnie to, na co czekam w teatrze, a czego nie doświadczyłam podczas dzisiejszej transmisji Potopu: ŚMIECHU MARIKI - czyli wstrząsu. Przebudzenia. Osłupienia. Ludzie antyku nazywali ten stan katharsis.

 Zdaję sobie sprawę, że teatr – jak każda ze sztuk – eksperymentuje, zmienia kształt, szuka swojej drogi. Ale czy naprawdę te poszukiwania muszą się kończyć bełkotem i dekonstrukcją?

Czy apokalipsa zombie to jedyne co masz nam do przekazania w XXI wieku, teatrze? A gdzie jakaś nadzieja?

Kiedy już Kmicic oznajmił światu, że wszystko pier… li, i stream zakończono, włączyłam sobie fragment Dziadów. Nocy drugiej Teatru Wierszalin w reżyserii Piotra Tomaszuka – jako odtrutkę. Nadzieja powróciła. Jeszcze nie wszystko w sztuce stracone. A Teatr Śląski nadal kocham i czekam na kolejne premiery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz