poniedziałek, 4 lipca 2022


Powiew COOL - tury

 

Artysta – dziecko, które nie umiało dorosnąć

(Elvis, reż. Baz Luhrmann, 2022)

Początek wakacji świętowałam w katowickim multikinie. Wybrałam się na Elvisa Baza Luhrmanna. Wydaje się, że biografia Elvisa Presleya to wymarzony materiał na film.

I co? I mam z tym filmem kłopot, podobnie jak kilka lat temu z przereklamowaną Bohemian Rhapsody. Tylko że tam była przynajmniej wspaniała muzyka zespołu Queen, a tu? No właśnie…

Spodziewałam się dramatu artysty, który dla kariery traci wszystko: żonę, dziecko, zdrowie, sens życia, wreszcie – samo życie. Opowieści o człowieku, który był zbyt wrażliwy, żeby przetrwać w brutalnym świecie, w którym liczy się tylko to, żeby się dobrze sprzedać. Człowieku, który nie potrafił kochać, a za tą miłością tęsknił przez całe życie i ta tęsknota była jego największym bólem, niemożliwym do ukojenia za pomocą prochów i alkoholu. Spodziewałam się, że właśnie ta głęboko ludzka opowieść będzie w centrum obrazu Baza Luhrmanna, którego bardzo cenię za Romeo i Julię i kreację młodego Leonarda di Caprio.

Film trwa prawie trzy godziny. Przez pierwsze dwie godziny męczyłam się niemiłosiernie. Reżyser zaserwował mi tak dużą dawkę bodźców wzrokowych i dźwiękowych, że miałam wrażenie, że oglądam jakiś przydługawy trailer, i zastanawiałam się, kiedy będzie ten „prawdziwy” film. Białe dziecko z głową pełną marzeń w dzielnicy afroamerykańskiej biedoty, segregacja rasowa w Stanach, Martin Luther King, młody zdolny chłopak znikąd śpiewający jak „czarni”, ale ku zdumieniu jego przyszłego menedżera - biały, pierwsze fanki w ekstatycznym szale, w tej trudnej do uchwycenia chwili wahania, czy mogą sobie pozwolić na pragnienia, które właśnie rodzą się w ich głowach, młody Elvis wcielony za karę do armii za… zbyt śmiałą choreografię na scenie, zamach na Kennedy’ego, nie wiadomo skąd nagle piękna Priscilla Presley, ślub i dziecko, nagłówki gazet, urywki piosenek, znów nagłówki gazet, koncerty, nagłówki gazet… Aż głowa boli, a wzrok nie nadąża. Brakuje mi zatrzymania się, refleksji, jakichś dylematów, konfliktów, dialogu. Na domiar złego calutki film opowiedziany jest z perspektywy menedżera Elvisa Presleya, cynicznego i chciwego zysku pułkownika Toma Parkera. I tu kolejna klapa. Potrzebowałam godziny, żeby się zorientować, że to jest Tom Hanks. Tak! - TEN Hanks, ten od kreacji w Forreście Gumpie i Zielonej mili. Przez prawie trzy godziny mamy mdłego, jednotonalnego narratora, którego głos mógłby służyć jako środek nasenny. Historia o bezwzględnym, nieludzkim oszuście w takim wydaniu mnie po prostu nie porusza. Chce mi się spać. Patrzę na zegarek. Patrzę na telefon. Sprawdzam jeszcze raz na Filmwebie, czy to na pewno TEN Hanks. Czuję ogromny żal, że twórcy filmu tak słabo wykorzystali wątek, który mógłby być osią dramatu, i to mając do dyspozycji tak znakomitego aktora! Wrzucenie do biograficznego filmu narratora i „doklejenie” ilustracyjnych obrazów to najgorszy pomysł fabularny, jaki może przyjść do głowy reżyserowi i scenarzyście.

A jednak coś z tego filmu wyniosłam. Coś, co mnie męczy od dłuższego czasu, bo jest to temat bardzo mi bliski. Zastanawiam się, dlaczego większość pisarzy, malarzy, reżyserów, aktorów, tancerzy, muzyków jest tak bardzo samotna i tak fatalnie kończy. Mickiewicz nazywa swoją świeżo poślubioną żonę nowym meblem i kocha tak naprawdę zupełnie inną kobietę. A właściwie kobiety. A właściwie nawet nie wiadomo, czy kocha. Chopin nigdy się nie ożenił, za to złamał serce kilku… trudno określić: niedoszłym narzeczonym? Kochankom? Przyjaciółkom? Bóg tańca – Wacław Niżyński – gaśnie w zakładzie psychiatrycznym. Wyspiański umiera na syfilis. Witkacy strzela sobie w łeb w dniu wkroczenia Armii Czerwonej na Kresy Wschodnie, a wcześniej wiadomo: narkotyki. Freddie Mercury umiera na AIDS. Rysiek Riedel się zaćpał. Podobnie jest z Elvisem: jego serce nie wytrzymuje coraz większych dawek prochów. Jego serce nie wytrzymuje coraz większych dawek pustki i osamotnienia.

Jest w duszy artysty jakieś nieuleczalne pęknięcie, coś, czego nie da się skleić i wygładzić. I to pęknięcie powoduje jego niedopasowanie do otaczającego świata i niezgodę na rzeczywistość. Serce artysty wyje z tęsknoty za miłością, której często nie potrafi odnaleźć. Przelewa tę tęsknotę na papier, płótno, instrument, scenę, aż nie zostanie z niego nic. Krzyk niesie się przez kolejne dziesięciolecia, czasem stulecia, dla kolejnych pokoleń, ale Artysty już nie ma. Stopniał, zniknął, rozpadł się na kawałki. Nie wytrzymał ciężaru tęsknoty, która domagała się opowiedzenia i rozsadziła go od środka.

Jedni to nazywają brakiem pokory, inni – nadwrażliwością. Ja to nazwę zagubieniem. Artysta jest dzieckiem, które nie umiało dorosnąć. Pozostało w nim to, co w dziecku najpiękniejsze: zadziwienie otaczającą rzeczywistością, fascynacja tym, na co inni nie zwracają uwagi, ciekawość świata, pasja życia, ale też to, co najbardziej irytujące: poczucie, że wszystko mu się należy i za nic nie musi odpowiadać. A ponieważ na dłuższą metę tak się nie da, Artystę coraz bardziej boli dusza i musi w czymś ten ból utopić. Najpierw to jest Pieśń: a więc to, co wydobywa się z duszy Artysty i świadczy o jego geniuszu. Czasem zrozumiane i docenione, częściej nie. Potem są to nagłówki gazet i rozhisteryzowane dziewczyny, które nie są jeszcze pewne, czy mogą sobie pozwolić na to, co właśnie czują. Potem przypadkowe kobiety gotowe poświęcić wszystkie swoje marzenia za jedną noc z Artystą. Potem alkohol, prochy, narkotyki, hazard albo seks. Wreszcie czarne ramiona śmierci, która kusi Artystę złudnym ukojeniem.

Czasem się buntuję, że w Biblii nie ma prawie nic o artystach. Że Kościół tak rzadko ich kanonizuje: no bo czy znacie kogoś takiego poza Hildegardą z Bingen, Fra Angelico, Janem od Krzyża, Albertem Chmielowskim czy Karolem Wojtyłą? W każdym z tych wypadków twórczość jest typowo kościelna i zwykle drugorzędna wobec drogi, która zaprowadziła artystę do Boga. I w każdym z tych wypadków ta droga wiąże się z poświęceniem sztuki dla większej miłości: Jezusa.

W filmie Elvis Priscilla mówi z goryczą do męża: „ Ty żyjesz tylko na scenie. Poza sceną jesteś duchem”. A jego menedżer stwierdza: „Z dwóch miłości wybrał miłość do publiczności. Ta prawdziwa wydawała mu się zbyt zwyczajna.”

Och, jak ja to dobrze rozumiem. Zwyczajność to największy wróg Artysty. Coś, czego on się najbardziej boi. Straszy go po nocach, nie daje spać. Wyciąga po niego swoje lepkie dłonie, więc Artysta w panice ucieka. I nagle się okazuje, że całe jego życie jest jednym wielkim uciekaniem.

A świętość nie polega na uciekaniu, lecz na zadomowieniu. Na zaakceptowaniu mojego „tu i teraz” i odnalezieniu w nim Boga. „Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Tobie” – pisał święty Augustyn.

Dopóki nie dam się poprowadzić przez życie największemu Artyście, Temu, kto jest samą Miłością, będę uciekać i wyć z tęsknoty.

I takie właśnie przesłanie wyniosłam z filmu Luhrmanna. I z większości biografii artystów, których znam. Nie przeszkadza mi to ich kochać.

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=OrLQJf-5b90 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz