Powiew
COOL - tury
Artysta
– dziecko, które nie umiało dorosnąć
(Elvis, reż. Baz Luhrmann, 2022)
Początek wakacji
świętowałam w katowickim multikinie. Wybrałam się na Elvisa Baza Luhrmanna. Wydaje się, że biografia Elvisa Presleya to
wymarzony materiał na film.
I co? I mam z tym
filmem kłopot, podobnie jak kilka lat temu z przereklamowaną Bohemian Rhapsody. Tylko że tam była
przynajmniej wspaniała muzyka zespołu Queen, a tu? No właśnie…
Spodziewałam się
dramatu artysty, który dla kariery traci wszystko: żonę, dziecko, zdrowie, sens
życia, wreszcie – samo życie. Opowieści o człowieku, który był zbyt wrażliwy,
żeby przetrwać w brutalnym świecie, w którym liczy się tylko to, żeby się
dobrze sprzedać. Człowieku, który nie potrafił kochać, a za tą miłością tęsknił
przez całe życie i ta tęsknota była jego największym bólem, niemożliwym do
ukojenia za pomocą prochów i alkoholu. Spodziewałam się, że właśnie ta głęboko
ludzka opowieść będzie w centrum obrazu Baza Luhrmanna, którego bardzo cenię za
Romeo i Julię i kreację młodego
Leonarda di Caprio.
Film trwa prawie trzy
godziny. Przez pierwsze dwie godziny męczyłam się niemiłosiernie. Reżyser
zaserwował mi tak dużą dawkę bodźców wzrokowych i dźwiękowych, że miałam
wrażenie, że oglądam jakiś przydługawy trailer, i zastanawiałam się, kiedy
będzie ten „prawdziwy” film. Białe dziecko z głową pełną marzeń w dzielnicy
afroamerykańskiej biedoty, segregacja rasowa w Stanach, Martin Luther King,
młody zdolny chłopak znikąd śpiewający jak „czarni”, ale ku zdumieniu jego przyszłego
menedżera - biały, pierwsze fanki w ekstatycznym szale, w tej trudnej do
uchwycenia chwili wahania, czy mogą sobie pozwolić na pragnienia, które właśnie
rodzą się w ich głowach, młody Elvis wcielony za karę do armii za… zbyt śmiałą
choreografię na scenie, zamach na Kennedy’ego, nie wiadomo skąd nagle piękna
Priscilla Presley, ślub i dziecko, nagłówki gazet, urywki piosenek, znów
nagłówki gazet, koncerty, nagłówki gazet… Aż głowa boli, a wzrok nie nadąża.
Brakuje mi zatrzymania się, refleksji, jakichś dylematów, konfliktów, dialogu. Na
domiar złego calutki film opowiedziany jest z perspektywy menedżera Elvisa
Presleya, cynicznego i chciwego zysku pułkownika Toma Parkera. I tu kolejna
klapa. Potrzebowałam godziny, żeby się zorientować, że to jest Tom Hanks. Tak!
- TEN Hanks, ten od kreacji w Forreście
Gumpie i Zielonej mili. Przez prawie trzy godziny mamy
mdłego, jednotonalnego narratora, którego głos mógłby służyć jako środek
nasenny. Historia o bezwzględnym, nieludzkim oszuście w takim wydaniu mnie po prostu
nie porusza. Chce mi się spać. Patrzę na zegarek. Patrzę na telefon. Sprawdzam
jeszcze raz na Filmwebie, czy to na pewno TEN Hanks. Czuję ogromny żal, że
twórcy filmu tak słabo wykorzystali wątek, który mógłby być osią dramatu, i to
mając do dyspozycji tak znakomitego aktora! Wrzucenie do biograficznego filmu
narratora i „doklejenie” ilustracyjnych obrazów to najgorszy pomysł fabularny,
jaki może przyjść do głowy reżyserowi i scenarzyście.
A jednak coś z tego
filmu wyniosłam. Coś, co mnie męczy od dłuższego czasu, bo jest to temat bardzo
mi bliski. Zastanawiam się, dlaczego większość pisarzy, malarzy, reżyserów,
aktorów, tancerzy, muzyków jest tak bardzo samotna i tak fatalnie kończy.
Mickiewicz nazywa swoją świeżo poślubioną żonę nowym meblem i kocha tak
naprawdę zupełnie inną kobietę. A właściwie kobiety. A właściwie nawet nie
wiadomo, czy kocha. Chopin nigdy się nie ożenił, za to złamał serce kilku…
trudno określić: niedoszłym narzeczonym? Kochankom? Przyjaciółkom? Bóg tańca –
Wacław Niżyński – gaśnie w zakładzie psychiatrycznym. Wyspiański umiera na
syfilis. Witkacy strzela sobie w łeb w dniu wkroczenia Armii Czerwonej na Kresy
Wschodnie, a wcześniej wiadomo: narkotyki. Freddie Mercury umiera na AIDS.
Rysiek Riedel się zaćpał. Podobnie jest z Elvisem: jego serce nie wytrzymuje
coraz większych dawek prochów. Jego serce nie wytrzymuje coraz większych dawek
pustki i osamotnienia.
Jest w duszy artysty
jakieś nieuleczalne pęknięcie, coś, czego nie da się skleić i wygładzić. I to
pęknięcie powoduje jego niedopasowanie do otaczającego świata i niezgodę na
rzeczywistość. Serce artysty wyje z tęsknoty za miłością, której często nie
potrafi odnaleźć. Przelewa tę tęsknotę na papier, płótno, instrument, scenę, aż
nie zostanie z niego nic. Krzyk niesie się przez kolejne dziesięciolecia,
czasem stulecia, dla kolejnych pokoleń, ale Artysty już nie ma. Stopniał,
zniknął, rozpadł się na kawałki. Nie wytrzymał ciężaru tęsknoty, która domagała
się opowiedzenia i rozsadziła go od środka.
Jedni to nazywają
brakiem pokory, inni – nadwrażliwością. Ja to nazwę zagubieniem. Artysta jest
dzieckiem, które nie umiało dorosnąć. Pozostało w nim to, co w dziecku
najpiękniejsze: zadziwienie otaczającą rzeczywistością, fascynacja tym, na co
inni nie zwracają uwagi, ciekawość świata, pasja życia, ale też to, co
najbardziej irytujące: poczucie, że wszystko mu się należy i za nic nie musi
odpowiadać. A ponieważ na dłuższą metę tak się nie da, Artystę coraz bardziej
boli dusza i musi w czymś ten ból utopić. Najpierw to jest Pieśń: a więc to, co
wydobywa się z duszy Artysty i świadczy o jego geniuszu. Czasem zrozumiane i
docenione, częściej nie. Potem są to nagłówki gazet i rozhisteryzowane
dziewczyny, które nie są jeszcze pewne, czy mogą sobie pozwolić na to, co
właśnie czują. Potem przypadkowe kobiety gotowe poświęcić wszystkie swoje
marzenia za jedną noc z Artystą. Potem alkohol, prochy, narkotyki, hazard albo
seks. Wreszcie czarne ramiona śmierci, która kusi Artystę złudnym ukojeniem.
Czasem się buntuję, że
w Biblii nie ma prawie nic o artystach. Że Kościół tak rzadko ich kanonizuje:
no bo czy znacie kogoś takiego poza Hildegardą z Bingen, Fra Angelico, Janem od
Krzyża, Albertem Chmielowskim czy Karolem Wojtyłą? W każdym z tych wypadków
twórczość jest typowo kościelna i zwykle drugorzędna wobec drogi, która
zaprowadziła artystę do Boga. I w każdym z tych wypadków ta droga wiąże się z
poświęceniem sztuki dla większej miłości: Jezusa.
W filmie Elvis Priscilla mówi z goryczą do męża:
„ Ty żyjesz tylko na scenie. Poza sceną jesteś duchem”. A jego menedżer
stwierdza: „Z dwóch miłości wybrał miłość do publiczności. Ta prawdziwa
wydawała mu się zbyt zwyczajna.”
Och, jak ja to dobrze
rozumiem. Zwyczajność to największy wróg Artysty. Coś, czego on się najbardziej
boi. Straszy go po nocach, nie daje spać. Wyciąga po niego swoje lepkie dłonie,
więc Artysta w panice ucieka. I nagle się okazuje, że całe jego życie jest
jednym wielkim uciekaniem.
A świętość nie polega
na uciekaniu, lecz na zadomowieniu. Na zaakceptowaniu mojego „tu i teraz” i
odnalezieniu w nim Boga. „Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie
w Tobie” – pisał święty Augustyn.
Dopóki nie dam się
poprowadzić przez życie największemu Artyście, Temu, kto jest samą Miłością,
będę uciekać i wyć z tęsknoty.
I takie właśnie przesłanie
wyniosłam z filmu Luhrmanna. I z większości biografii artystów, których znam.
Nie przeszkadza mi to ich kochać.
Link do zwiastuna:
https://www.youtube.com/watch?v=OrLQJf-5b90
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz