Powiew
COOL - tury
Pęknięcie
w duszy artysty
(Bóg Niżyński, scenariusz i reżyseria:
Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin 2006, realizacja TVP: 2018; dostępne na VOD TVP)
To
tańczcie na moją pamiątkę – jedno z ostatnich zdań, jakie
pada w tym spektaklu. Dla mnie wstrząsające. Zamyka w sobie przesłanie dramatu.
Tak, Piotr Tomaszuk stworzył z dzienników rosyjskiego tancerza i choreografa Wacława
Niżyńskiego dramat. Nie tylko w znaczeniu rodzaju literackiego. To przede
wszystkim dramat człowieka skazanego na samotność i obłęd.
Nie jest to jedyna
teatralna adaptacja Dzienników
Niżyńskiego. Mniej więcej w tym samym czasie powstał monodram Kamila Maćkowiaka
w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego
(2005). Co sprawia, że spektakl Teatru Wierszalin jest wyjątkowy? Bóg Niżyński nie jest linearnie
opowiedzianą biografią tancerza - skądinąd fascynującą - lecz jego wewnętrzną
podróżą na dno własnych lęków. Coraz bardziej mroczną i zagmatwaną. Dla mnie to
opowieść o przekraczaniu granic. I, jak to zwykle bywa w spektaklach Teatru
Wierszalin, granice przekracza nie tylko bohater, ale też grający go aktor.
Rafał Gąsowski tworzy z własnego ciała instrument, na którym – niczym wirtuoz –
gra przejmujący koncert, w którym jest wszystko: samouwielbienie, pycha,
postawienie siebie w miejscu Boga, poczucie niemocy i wynikająca z tego
poczucia rozpacz, odrzucenie, tęsknota za nieskończonością, potrzeba odkupienia
win. Przyznam, że nie znałam biografii Wacława Niżyńskiego. Byłam bardzo
ciekawa, w jaki sposób Teatr Wierszalin opowie historię kogoś, kogo okrzyknięto
„Bogiem tańca”. Oczywiście teatr z Supraśla jak zawsze opowiedział po swojemu.
W ten jedyny, niepowtarzalny, „wierszaliński” sposób.
Co to znaczy? Po
pierwsze: muzyczność. Każdy gest, ruch, sposób mówienia tekstu i oczywiście
hipnotyzujący, polifoniczny śpiew cerkiewny jest podporządkowany granej na żywo,
niepokojącej i trochę psychodelicznej muzyce Piotra Nazaruka, która jest jak
mechanizm napędzający aktorów. Współtworzy z nimi akcję.
Po drugie:
plastyczność. W scenografii Evy Farkasowej – podobnie jak w innych spektaklach
Wierszalina - wykorzystano naturalne elementy dekoracji i rekwizyty takie jak
płótna, sznury, dzwonki, deski, a także inspirowane kulturą ludową, nieco
upiorne maski. Tworzą one tę charakterystyczną, tajemniczą scenerię, którą
można zaobserwować również w Dziadach
i innych przedstawieniach zespołu: rumowiska, kaplicy, cmentarza, może jakiegoś
starego wnętrza mieszkalnego? Do tego jeszcze przyćmione światło i mamy
atmosferę idealną do wywoływania duchów!
Nie jest to skojarzenie
przypadkowe. Spektakl zaczyna się od słów: „Diagilew nie żyje.” Siergiej
Diagilew był dyrektorem Baletów Rosyjskich, a Niżyński – choreografem. Łączyła ich nie
tylko praca, ale także toksyczny związek. Opowiadana przez Wierszalin historia
to sześć tygodni dzielące Niżyńskiego od ostatniego występu do zamknięcia w
sanatorium dla umysłowo chorych w Kreutzlingen. To także – trochę jak w Dziadach – obrzęd wywoływania duchów.
Przede wszystkim zmarłego Diagilewa, ale także żony Niżyńskiego, węgierskiej
tancerki Ramoli de Pulszky, i widzów podziwiających baletmistrza i jego role w Pietruszce, Popołudniu fauna czy Święcie
wiosny. Ale to wszystko już minęło. Przywoływane przez ogarniętą obłędem
wyobraźnię Niżyńskiego postacie i zdarzenia należą do przeszłości. Są jak
duchy. W role tych „duchów” wcielają się pacjenci szpitala psychiatrycznego,
którzy uczestniczą w zainicjowanym przez Niżyńskiego dziwacznym obrzędzie w
opuszczonej kaplicy. A może wręcz przeciwnie: to duchy opętały pacjentów?
Granice między rzeczywistością a urojeniem coraz bardziej się zacierają.
Niżyński opowiada swoją historię, ale nie ma ona więzi przyczynowo – skutkowej.
To raczej rwane wątki, strzępki wspomnień, psychodeliczne obrazy, „szumy,
zlepy, ciągi” – jak w prozie Mirona Białoszewskiego.
Trzecia rzecz:
obrzędowość. Cały spektakl utrzymany jest w konwencji liturgii Mszy Świętej,
nabożeństw i procesji. Dlatego siedziałam w napięciu i czekałam, kto w finale
okaże się Bogiem.
Czwarta kwestia:
poetyka moralitetu. Byłam ciekawa, w jaki sposób reżyser Piotr Tomaszuk i
odtwórca głównej roli, a równocześnie – co bardzo istotne – odpowiedzialny za
ruch sceniczny Rafał Gąsowski pokażą taniec, który przecież dla Niżyńskiego był
sensem życia. Twórcy spektaklu nie próbowali udawać specjalistów od baletu.
Zresztą w inscenizacji Tomaszuka zupełnie nie o to chodzi. Taniec w scenicznej
opowieści o mistrzu baletu jest odarty z atrakcyjności, chropowaty,
odpychający. Przypomina raczej konwulsyjne ruchy człowieka opętanego – na pół
nagiego, w strzępach koszuli, wysmarowanego popiołem, wykrzywionego przez ból,
z którym sobie nie radzi. Pomyślałam, że granice między pięknem a brzydotą w
sztuce są kruche. Jak w życiu… Co jednak opętało Niżyńskiego? Co czy raczej kto
jest jego „szatanem”? On sam. W pewnym momencie bohater wypowiada zdanie: „Dla
siebie tańczył Niżyński, nie tańczył dla Boga” i w tym zdaniu zawiera się cała
jego rozpacz i szarpanina z sobą, która go w końcu doprowadza do obłędu. Dla
mnie ta historia jest przypowieścią o geniuszu, który próbuje sam dla siebie
być bogiem. Nieprzypadkowo spektakl nosi tytuł Bóg Niżyński. Kiedy człowiek próbuje sięgać po nieskończoność bez
Boga, musi się to zakończyć klęską. Jest to także opowieść o pęknięciu w duszy
artysty, tym wiecznym niepokoju, który mu każe przekraczać siebie i balansować
na cienkiej linii pomiędzy uwielbieniem Boga w talencie, jaki od Niego
otrzymał, a zatraceniu się we własnej twórczości.
Punktem kulminacyjnym
jest finał spektaklu: powtórzenie Drogi Krzyżowej i przybicie do krzyża
Niżyńskiego – Chrystusa. Misterium pasyjne, które odgrywają w opuszczonej
kaplicy szpitala obłąkani pacjenci. Ukrzyżowany bohater łagodnieje. Mówi jakby
z zadziwieniem: „Kocham. Ja, Niżyński, kocham… Nowe życie nadchodzi… Ojcze…”. Słowa
wypowiadane w takim kontekście przez Rafała Gąsowskiego, w sposób bardzo intymny,
brzmią przejmująco. Nie wiemy, czy umiera, czy tylko zaczyna coś więcej
rozumieć. Kto jest więc tutaj Bogiem? Chrystus czy Niżyński? A może Diagilew,
który umarł i Niżyński tańczy na jego grobie? A może wszyscy trzej? Reżyser
pozostawia mnie z tym pytaniem. Może po to, żebym zadała je jeszcze raz samej
sobie: kto jest moim Bogiem? Ba! – czuję się przyparta tym pytaniem do muru.
Osaczona. Aż się duszę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz