poniedziałek, 18 stycznia 2021


 

Powiew COOL - tury

Pęknięcie w duszy artysty

(Bóg Niżyński, scenariusz i reżyseria: Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin 2006, realizacja TVP: 2018; dostępne na VOD TVP)

To tańczcie na moją pamiątkę – jedno z ostatnich zdań, jakie pada w tym spektaklu. Dla mnie wstrząsające. Zamyka w sobie przesłanie dramatu. Tak, Piotr Tomaszuk stworzył z dzienników rosyjskiego tancerza i choreografa Wacława Niżyńskiego dramat. Nie tylko w znaczeniu rodzaju literackiego. To przede wszystkim dramat człowieka skazanego na samotność i obłęd.

Nie jest to jedyna teatralna adaptacja Dzienników Niżyńskiego. Mniej więcej w tym samym czasie powstał monodram Kamila Maćkowiaka w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego (2005). Co sprawia, że spektakl Teatru Wierszalin jest wyjątkowy? Bóg Niżyński nie jest linearnie opowiedzianą biografią tancerza - skądinąd fascynującą - lecz jego wewnętrzną podróżą na dno własnych lęków. Coraz bardziej mroczną i zagmatwaną. Dla mnie to opowieść o przekraczaniu granic. I, jak to zwykle bywa w spektaklach Teatru Wierszalin, granice przekracza nie tylko bohater, ale też grający go aktor. Rafał Gąsowski tworzy z własnego ciała instrument, na którym – niczym wirtuoz – gra przejmujący koncert, w którym jest wszystko: samouwielbienie, pycha, postawienie siebie w miejscu Boga, poczucie niemocy i wynikająca z tego poczucia rozpacz, odrzucenie, tęsknota za nieskończonością, potrzeba odkupienia win. Przyznam, że nie znałam biografii Wacława Niżyńskiego. Byłam bardzo ciekawa, w jaki sposób Teatr Wierszalin opowie historię kogoś, kogo okrzyknięto „Bogiem tańca”. Oczywiście teatr z Supraśla jak zawsze opowiedział po swojemu. W ten jedyny, niepowtarzalny, „wierszaliński” sposób.

Co to znaczy? Po pierwsze: muzyczność. Każdy gest, ruch, sposób mówienia tekstu i oczywiście hipnotyzujący, polifoniczny śpiew cerkiewny jest podporządkowany granej na żywo, niepokojącej i trochę psychodelicznej muzyce Piotra Nazaruka, która jest jak mechanizm napędzający aktorów. Współtworzy z nimi akcję.

Po drugie: plastyczność. W scenografii Evy Farkasowej – podobnie jak w innych spektaklach Wierszalina - wykorzystano naturalne elementy dekoracji i rekwizyty takie jak płótna, sznury, dzwonki, deski, a także inspirowane kulturą ludową, nieco upiorne maski. Tworzą one tę charakterystyczną, tajemniczą scenerię, którą można zaobserwować również w Dziadach i innych przedstawieniach zespołu: rumowiska, kaplicy, cmentarza, może jakiegoś starego wnętrza mieszkalnego? Do tego jeszcze przyćmione światło i mamy atmosferę idealną do wywoływania duchów!

Nie jest to skojarzenie przypadkowe. Spektakl zaczyna się od słów: „Diagilew nie żyje.” Siergiej Diagilew był dyrektorem Baletów Rosyjskich, a Niżyński – choreografem. Łączyła ich nie tylko praca, ale także toksyczny związek. Opowiadana przez Wierszalin historia to sześć tygodni dzielące Niżyńskiego od ostatniego występu do zamknięcia w sanatorium dla umysłowo chorych w Kreutzlingen. To także – trochę jak w Dziadach – obrzęd wywoływania duchów. Przede wszystkim zmarłego Diagilewa, ale także żony Niżyńskiego, węgierskiej tancerki Ramoli de Pulszky, i widzów podziwiających baletmistrza i jego role w Pietruszce, Popołudniu fauna czy Święcie wiosny. Ale to wszystko już minęło. Przywoływane przez ogarniętą obłędem wyobraźnię Niżyńskiego postacie i zdarzenia należą do przeszłości. Są jak duchy. W role tych „duchów” wcielają się pacjenci szpitala psychiatrycznego, którzy uczestniczą w zainicjowanym przez Niżyńskiego dziwacznym obrzędzie w opuszczonej kaplicy. A może wręcz przeciwnie: to duchy opętały pacjentów? Granice między rzeczywistością a urojeniem coraz bardziej się zacierają. Niżyński opowiada swoją historię, ale nie ma ona więzi przyczynowo – skutkowej. To raczej rwane wątki, strzępki wspomnień, psychodeliczne obrazy, „szumy, zlepy, ciągi” – jak w prozie Mirona Białoszewskiego.

Trzecia rzecz: obrzędowość. Cały spektakl utrzymany jest w konwencji liturgii Mszy Świętej, nabożeństw i procesji. Dlatego siedziałam w napięciu i czekałam, kto w finale okaże się Bogiem.

Czwarta kwestia: poetyka moralitetu. Byłam ciekawa, w jaki sposób reżyser Piotr Tomaszuk i odtwórca głównej roli, a równocześnie – co bardzo istotne – odpowiedzialny za ruch sceniczny Rafał Gąsowski pokażą taniec, który przecież dla Niżyńskiego był sensem życia. Twórcy spektaklu nie próbowali udawać specjalistów od baletu. Zresztą w inscenizacji Tomaszuka zupełnie nie o to chodzi. Taniec w scenicznej opowieści o mistrzu baletu jest odarty z atrakcyjności, chropowaty, odpychający. Przypomina raczej konwulsyjne ruchy człowieka opętanego – na pół nagiego, w strzępach koszuli, wysmarowanego popiołem, wykrzywionego przez ból, z którym sobie nie radzi. Pomyślałam, że granice między pięknem a brzydotą w sztuce są kruche. Jak w życiu… Co jednak opętało Niżyńskiego? Co czy raczej kto jest jego „szatanem”? On sam. W pewnym momencie bohater wypowiada zdanie: „Dla siebie tańczył Niżyński, nie tańczył dla Boga” i w tym zdaniu zawiera się cała jego rozpacz i szarpanina z sobą, która go w końcu doprowadza do obłędu. Dla mnie ta historia jest przypowieścią o geniuszu, który próbuje sam dla siebie być bogiem. Nieprzypadkowo spektakl nosi tytuł Bóg Niżyński. Kiedy człowiek próbuje sięgać po nieskończoność bez Boga, musi się to zakończyć klęską. Jest to także opowieść o pęknięciu w duszy artysty, tym wiecznym niepokoju, który mu każe przekraczać siebie i balansować na cienkiej linii pomiędzy uwielbieniem Boga w talencie, jaki od Niego otrzymał, a zatraceniu się we własnej twórczości.

Punktem kulminacyjnym jest finał spektaklu: powtórzenie Drogi Krzyżowej i przybicie do krzyża Niżyńskiego – Chrystusa. Misterium pasyjne, które odgrywają w opuszczonej kaplicy szpitala obłąkani pacjenci. Ukrzyżowany bohater łagodnieje. Mówi jakby z zadziwieniem: „Kocham. Ja, Niżyński, kocham… Nowe życie nadchodzi… Ojcze…”. Słowa wypowiadane w takim kontekście przez Rafała Gąsowskiego, w sposób bardzo intymny, brzmią przejmująco. Nie wiemy, czy umiera, czy tylko zaczyna coś więcej rozumieć. Kto jest więc tutaj Bogiem? Chrystus czy Niżyński? A może Diagilew, który umarł i Niżyński tańczy na jego grobie? A może wszyscy trzej? Reżyser pozostawia mnie z tym pytaniem. Może po to, żebym zadała je jeszcze raz samej sobie: kto jest moim Bogiem? Ba! – czuję się przyparta tym pytaniem do muru. Osaczona. Aż się duszę…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz