czwartek, 7 stycznia 2021



 

Powiew COOL - tury

Opowiedzieć swój świat

(koncert piosenek Ewy Demarczyk, reż. Robert Talarczyk, Teatr Śląski 2020)

Bardzo bym chciała napisać, że koncert piosenek Ewy Demarczyk w Teatrze Śląskim w Katowicach to artystyczna petarda, ale w moim odczuciu tak nie jest. Tutaj od razu się przyznam, że nie przepadam za koncertami, a szczególnie za pisaniem o nich. Nie czuję się wystarczająco kompetentna, żeby oceniać poziom wokalny wykonawców czy aranżacje. Znam się jednak trochę na teatrze. W tym „trochę” zawiera się pasja, jaką mnie zaraziła moja mama, aktorka z zawodu, jeszcze w dzieciństwie. Grała zresztą również w Teatrze Śląskim. Zapach teatralnych kulis, który będę pamiętać do końca życia. Dziesiątki, jeśli nie setki premier, na których miałam okazję być jako dziecko, potem przemądrzała nastolatka, studentka, aż w końcu (tak, tak!) – siostra zakonna. Próby Juliusza Cezara Szekspira w reżyserii Jerzego Golińskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie oraz Fausta Goethego w reżyserii Jerzego Jarockiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, które jako bardzo młoda osoba miałam okazję obserwować od pierwszej próby analitycznej do premiery. Wreszcie: długie godziny morderczych prób, spektakli i teatralnych wyjazdów z moimi najwspanialszymi na świecie aktorami ze szkoły podstawowej, ośrodków dla niepełnosprawnych i aktualnie liceum w Kłodzku.

Tak więc jako ktoś, kto trochę zna się na teatrze, zabieram głos. Jeśli teatr decyduje się na stworzenie koncertu piosenek, które są już własnością zbiorowej wyobraźni, to nie wystarczy rozlać na scenie wodę, żeby było oryginalnie, oraz wypuścić tony sztucznej mgły i rzucić kolorowe oświetlenie, żeby było nastrojowo. Trzeba mieć coś do powiedzenia. Zadać sobie i zespołowi pytanie: dlaczego chcę wziąć na warsztat właśnie piosenki Demarczyk? Co one mówią współczesnemu widzowi? Co one mówią reżyserowi? Co one mówią zespołowi i poszczególnym aktorom? A tutaj zabrakło tego pytania. Zabrakło niepowtarzalnego, reżyserskiego klucza do interpretacji wierszy Baczyńskiego, Takiego pejzażu czy Grande Valse Brillante. Bo poprzez te piosenki można opowiedzieć na nowo świat. Swój świat. Oglądając ten koncert miałam przed oczami nie tyle Ewę Demarczyk (starałam się całkowicie wyłączyć w głowie „demarczykowy” filtr), ile różne aktorskie wykonania znanych piosenek. Szczególnie przejmujący Grande Valse Brillante Stanisławy Celińskiej, zaśpiewany a cappella z perspektywy starej kobiety, i szaloną wersję tej samej piosenki w wykonaniu Kingi Preis i Leszka Możdżera, którego akompaniament był kongenialny z interpretacją Preis. Wreszcie spektakl muzyczny Teatru Roma Tuwim dla dorosłych Jerzego Satanowskiego, który jest dla mnie dowodem, że piosenka może być naprawdę AKTORSKA.

Zastanawiałam się, czego mi w tym koncercie brakuje. Już wiem: organiczności. Aktorzy w większości ślizgają się po powierzchni, poprawnie i bez zaangażowania emocjonalnego wyśpiewując znane frazy. Wykonują te utwory w taki sposób, jakby dotyczyły kogoś innego. Oglądając i słuchając takiego spektaklu, bardzo szybko nabieram przekonania, że mnie to też nie dotyczy, i zaczynam się nudzić. Brakuje mi także teatralizacji: ruchu scenicznego, interakcji między wykonawcami, wrażenia, ze zespół na scenie to jeden żywy organizm. Nic takiego tutaj niestety nie dostrzegam. Wchodzi wokalista, śpiewa piosenkę i po prostu ustępuje miejsca kolejnemu wykonawcy. Być może reżyser postawił na prostotę, ale cóż: tkwienie przy ustawionym na statywie mikrofonie i statyczne wyśpiewywanie piosenki, którą zna cała Polska (a przynajmniej jej starsze pokolenie) to trochę za mało, o ile nie mamy do czynienia z hipnotyzującym głosem i niebanalną aranżacją. A nie mamy, bo jesteśmy w teatrze o profilu dramatycznym, nie muzycznym.

W czym ta „organiczność” i „teatralizacja” miałaby się w takim razie przejawiać? W tym, że aktor poprzez piosenkę chce mi podarować kawałek swojej duszy. Na tym etapie życia, na jakim właśnie się znajduje. Ze swoim lękiem, porażkami, ale także tęsknotą, nadzieją i wszystkim, co kocha. Że chce opowiedzieć mi jakąś ważną dla siebie historię: może o stracie bliskiej osoby? Może o nieszczęśliwej miłości, ale nie tej, o której opowiadała Demarczyk w Pocałunkach, lecz swojej własnej? Może o tym, czym jest dla niego sztuka? Może o frustracji związanej z pandemią? Może o Bogu albo poczuciu Jego braku? Nie wiem. To tylko luźne refleksje. Podczas koncertu w Teatrze Śląskim miałam tylko dwa razy wrażenie, że aktor ze mną rozmawia. Że ma mi coś ważnego do przekazania. Pierwszy moment to Karuzela z Madonnami Kamila Franczaka. Była w tym wykonaniu taka energia i dynamizm, że aż słyszałam tętent koni i zakręciło mi się w głowie jak na karuzeli. Druga to przejmująca interpretacja Tomaszowa Agnieszki Radzikowskiej. Bardzo oszczędna w środkach, ale brzmiąca jak wyznanie. Wzruszyłam się, bo czułam, że to nie jest JAKIŚ Tomaszów. To jest osobisty „Tomaszów” aktorki, w którym zdarzyło się coś bardzo smutnego, ale przełomowego. I od razu pomyślałam o wszystkich swoich „Tomaszowach”, stratach, niedokończonych rozmowach. Dla tych dwóch piosenek warto było wysłuchać tego koncertu. A tak poza tym cieszę się, że Teatr Śląski działa w przestrzeni wirtualnej. Z nadzieją, że przyjdzie taki moment, gdy znów będę mogła zasiąść w fotelu katowickiego teatru. 

A może także poczuć zapach teatralnych kulis?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz