czwartek, 26 września 2019




Powiew COOL – tury…

Podróż w głąb serca. Wyspiański i dwa „Wesela”.

Dwa „Wesela”. Jedno w „poważnym”, zawodowym teatrze, drugie w „niepoważnym” teatrze szkolnym. Jednemu przyglądałam się jako widz, drugie powstawało na moich oczach, przez długie, mozolne godziny prób, bo byłam reżyserem. Jedno mnie poruszyło, tak jak może poruszać dobra sztuka, drugie to cząstka mnie: ćwiczenie z młodymi aktorami do upadłego po lekcjach i w czasie strajku nauczycieli, niekończące się dyskusje z mamą o rozwiązaniach inscenizacyjnych, śniące się po nocach próby…
Najpierw „Wesele” Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Klata i "Wesele" Wyspiańskiego to dla mnie brzmiało jak, nie przymierzając, Mentos i Pepsi. Pierwsze skojarzenia: gwałt na klasyce. Tani skandal. I to okropne, tak modne we współczesnym teatrze wydziwianie polegające na odzieraniu wielkiej literatury z wielkości i wrzucaniu jej w cuchnącą odchodami latrynę. I zaskoczenie już po pierwszych sekundach spektaklu. Po słynnym Czepcowym: "Cóz ta, panie, w polityce?". Zaskoczenie to mało powiedziane: raczej osłupienie. Że można w ten sposób i jest porywająco, dosadnie, a nawet pięknie. Tak - PIĘKNIE, bo tekst Wyspiańskiego brzmi mocno jak manifest, śpiewa, gra, krzyczy, otumania i urzeka. Jest manifestem, bo pyta o naszą tożsamość narodową i o to, co zrobiliśmy z naszymi marzeniami, również tymi młodzieńczymi. Śpiewa o tęsknocie za miłością i bliskością, której nie ma na psychodelicznej imprezie, gdzie każdy jest zupełnie sam. Nawet wtedy, gdy się pokątnie oddaje przypadkowemu partnerowi. A może zwłaszcza wtedy. Urzeka, bo jest mówiony przez aktorów z ogromną elegancją pomimo współczesnej formy.
Trampki zamiast kozaków? Koszulka z godłem narodowym pod szytą ze skrawków taniego materiału pseudokrakowską sukmaną? Zamiast chocholich skrzypków zespół heavymetalowy Furia, którego członkowie ucharakteryzowani na Nergala czają się nieruchomo w półmroku jak ogromne czarne pająki? Bałam się tego typu środków. Że reżyser znowu mi zaserwuje jakąś tanią, mdłą papkę, którą się teraz nazywa dumnie performancem, i nikt nie ma odwagi się przyznać, że tak do końca nie wie, co to znaczy. Tymczasem doświadczyłam prawdziwej uczty. Mądrej, pożywnej klasyki w najlepszym wydaniu.
Zobaczyłam bezradnie miotających się przed "chatą" ludzi, szukających sensu, kontaktu, celów, marzeń i uciekających przed widmami z przeszłości w imprezowy trans - chocholi, heavymetalowy taniec, który trwał przez cały czas tego ponurego wesela. Zobaczyłam Jaśka, który nawet nie miał czapki z piór. Zgubił za to swoją młodość, bo w finale wychodzi jego alter ego - starzec. Zobaczyłam Haneczkę i Zosię - nie głupiutkie podlotki w wieku nastu lat, lecz - co jest dużo bardziej tragiczne - głupiutkie podlotki w wieku kilkudziesięciu lat, desperacko szukające przygodnych znajomości. Zobaczyłam ciężarną Pannę Młodą i pomyślałam: "mogli sobie to już darować". Ale dialog Poety i Panny Młodej o "zakładce gorseta" i sercu, i słynne "a to Polska właśnie" nabiera dzięki temu zupełnie nowego znaczenia... Wreszcie Widma. Zwrócę uwagę na jedno, dla mnie wyjątkowo przejmujące: Rycerz Czarny w wykonaniu Małgorzaty Gorol. Żołnierz AK? Zdesperowani powstańcy, rycerze i bojownicy niepodległości wszystkich epok? Ucieleśnienie narodowowyzwoleńczego mitu? Może wszystko po trochu.
Na uwagę zasługuje jeszcze scenografia Justyny Łagowskiej: chwiejące się konstrukcje z desek i folii, jakby niewykończone, bylejakie, prowizoryczne, zupełnie jak nasze sny, mity i marzenia. Na środku pusta kapliczka. I kolorowe pasy, przez które przechodzą bohaterowie. Dokładnie takie, jakie jeszcze 20 - 30 lat temu można było zobaczyć w peerelowskich mieszkaniach, zwłaszcza na wsi. I może też dalekie, ironiczne nawiązanie do "bajecznie kolorowych" wstążek krakowskiego stroju.
Byłam jednym z pierwszych widzów, którzy na końcu wstali. Nigdy bym siebie o coś takiego nie podejrzewała w wypadku spektaklu tego reżysera...
Bardzo bym chciała na to "Wesele" w Narodowym Starym Teatrze zabrać swoją "teatralną" młodzież z Kłodzka. Inspirujące, prowokujące do myślenia, niezwykle twórcze podejście do klasyki.
„Wesele” w liceum Chrobrego w Kłodzku, w wykonaniu zespołu Dzikie Koty. Trudno pisać o czymś, nad czym samemu się pracowało. To trochę tak, jakby pisać o własnym dziecku. Praca nad spektaklem z tak cudowną młodzieżą jak licealiści z Kłodzka to podróż w głąb serca. Mojego i moich młodych aktorów. To coś więcej niż tylko „ustawianie” aktorów na scenie. To bycie świadkiem ich rozwoju. To odkrycie, że są dla mnie kimś wyjątkowym. Że ich najzwyczajniej w świecie kocham.
To miał być po prostu spektakl na 100 – lecie odzyskania niepodległości. Z zupełnie inną obsadą. Ale nagle ci, dla których stworzyłam ten scenariusz, zaczęli po kolei rezygnować. Chciałam się wycofać. To w dużej mierze osobom najbliższym – mamie i moim współsiostrom – zawdzięczam wiarę, że tak szalone przedsięwzięcie ma sens. Skąd jednak wziąć aktorów, którzy by podźwignęli przerażająco trudny tekst i temat? Opowiem tylko o jednej sytuacji. Szłam szkolnym korytarzem podczas przerwy. Nagle usłyszałam fascynujący, tubalny bas. Zatrzymałam się, zaintrygowana, do kogo należy. Zobaczyłam chłopaka, którego nigdy dotąd nie widziałam. Podeszłam i z głupia frant zapytałam, czy nie zechciałby dołączyć do Dzikich Kotów. Oczywiście, że nie zechciał. Zapomniałam zupełnie o tym zajściu. Po miesiącu jakiś młodzian mi zastąpił drogę i oznajmił: „Chciałbym się zapisać do PANI grupy teatralnej”. Był to ów tajemniczy Tubalny Bas. Został w „Weselu” Poetą. Lepszym niż mogłabym sobie wymarzyć…
Dobrnęliśmy do premiery. Zagraliśmy kilka kolejnych przedstawień. Przed nami dwa ostatnie, bo czas już zacząć coś nowego… Podczas pracy nad tym niełatwym spektaklem odkryłam, jakie to boleśnie aktualne. Na Weselu bawią się tłumy ludzi. W coraz większym obłędzie. I każdy jest tak naprawdę samotny. A finał: „Gwałtu, rety, co się dzieje, kto im wraził kosy?!” w kontekście zahipnotyzowanych weselników stojących w bezruchu z niewidzialnymi „kosami” w dłoniach brzmi przejmująco wobec tego wszystkiego, co dzieje się w naszym kraju…
I kiedy zadaję sobie pytanie, po co siostrze zakonnej teatr, to w takich chwilach nie mam wątpliwości: po to, żeby językiem sztuki opowiedzieć o tym, co nas dotyka i boli. Żeby próbować definiować rzeczywistość, nazywać ją, wyrażać. I w tym wszystkim szukać Boga, który jako jedyny może nas uwolnić od chocholego tańca naszych iluzji, niespełnionych marzeń i lęków.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz