niedziela, 22 września 2019



POWIEW COOL – tury…


HONOR, OSŁUPIENIE I NADZIEJA. „Legiony” (reż. Dariusz Gajewski, 2019)

Uwielbiam tego typu kino, więc bardzo się cieszę, że wybrałam się dzisiaj z siostrami na Legiony. Zapewne można temu filmowi zarzucić komiksowość, historyczne nieścisłości, uproszczenia w ukazaniu postaci, zarówno historycznych, jak fikcyjnych, przewagę wątku romansowego nad tak zwanym tłem historycznym, a także przedstawienie zaledwie wycinka Legionowej historii i marginalizację postaci Marszałka. Jeśli więc ktoś się spodziewał panoramy historycznej, to wyjdzie z kina zawiedziony. Ale może tak już jest z nieprzeżytą historią? Ona odeszła w bezpowrotny niebyt. Nie jest częścią naszego doświadczenia.  Jesteśmy wobec niej bezradni. Siłą rzeczy skazujemy ją na bycie odblaskiem jakichś naszych tęsknot i wyobrażeń, cząstkowym i niedoskonałym. Oj, jak ja to dobrze rozumiem, jako autorka dwóch biograficznych powieści…
Wątek miłosny też jakiś dziwny, urywany, desperacki. Można oczywiście się czepiać sztampowości jego fabuły, bo przecież schemat „On – Ona – Ten Trzeci” był już wykorzystany w takich perełkach wojennego kina jak Lecą żurawie (reż. Michaił Kałatozow, 1957) czy Pearl Harbor (reż Michael Bay, 2001), ale czy takie historie nie zdarzały się w czasie wojny, kiedy młodzi ludzie rozpaczliwie potrzebowali bezpieczeństwa i zapomnienia?
Jaki więc wycinek historii oglądamy w filmie Dariusza Gajewskiego? Walki legionistów z carskim wojskiem w latach 1914 – 1916. Nie ma tu epickiej pointy ukazującej z przytupem odzyskania niepodległości. Nie ma też jasnego, oczywistego happy endu w wątku głównych bohaterów. Wszystko jest otwarte, niedopowiedziane, jakby zastygłe w osłupieniu wojenną traumą. Nie może być inne, gdy ma się około dwudziestu lat i się nie wie, czy za godzinę będzie się jeszcze żyło. A jednak jest w tym filmie przesłanie nadziei. Jej uosobieniem jest Józef „Wieża”, młody dezerter z carskiej armii, który przyłącza się do Legionów. Fascynująca jest przemiana tej postaci z typka o podejrzanej przeszłości, który z powodu jakichś ciemnych interesów chce za wszelką cenę przedostać się do Łodzi, w bohatera, który bez zastanowienia ratuje życie rywalowi. I ten wymowny finał, kiedy Józef oddala się od grobu swojego dowódcy i – można tak powiedzieć – mistrza, Stanisława „Króla” Kaszubskiego,  prowadzony za rękę przez chłopca – przygarniętą sierotę… Może ten chłopiec za 25 lat będzie w dowództwie Armii Krajowej? Bo takie wartości jak honor, odwaga i – tak właśnie! – miłość do ojczyzny przechodzą z pokolenia na pokolenie. Naiwne? Niedzisiejsze? Nieopłacalne? Zapewne. Jak wszystko, co się robi z powodów innych niż wygoda i wola przetrwania.
I właśnie ze względu na te nieco staroświeckie wartości polecam ten film. I jeszcze z powodu postaci „Króla”, brawurowo zagranego przez Mirosława Bakę. I urzekającej muzyki Łukasza Pieprzyka. Już te trzy powody wystarczą, żeby spędzić popołudnie w kinie. Widzowie z mojego seansu wyszli w absolutnej ciszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz