wtorek, 17 września 2019


Mówienie prozą...


Z DROGI! TO MIASTO JEST NASZE!

Nagła wieść spadła na Wilno jak grom z jasnego nieba. Razem z nią spadły zrzucane z radzieckich samolotów propagandowe ulotki wzywające polskich żołnierzy do przechodzenia na stronę Armii Czerwonej. 17 września 1939 oddziały wojsk Frontu Białoruskiego pod dowództwem Michaiła Kowalowa szły w kierunku miasta. Z początku nie pojmowano, po co. Kiedy jednak zaczęły docierać wiadomości z innych terenów wschodniej Polski, że Armia Czerwona dokładnie w tym samym czasie zajęła Kowno, Mińsk, Grodno, Lwów oraz okoliczne miasteczka i wioski, zrozumiano, że rozpoczęła się okupacja. Jak przypuszczano, nie mniej groźna niż ta niemiecka. Niektórzy uciekali w panice ze wschodniej części kraju wierząc, że lepiej schronić się tam, gdzie są Niemcy.
Zosia stała w kolejce do sklepu pani Montwiłłowej po chleb. Nie było nawet pewności, czy go wystarczy. Kiedy udało się w końcu zdobyć lichą porcję źle wypieczonego, ciemnego, gliniastego pieczywa z dodatkiem trocin, nie można było mieć już innych wymagań. Ulicą wlókł się oddział obdartych żołnierzy z orzełkami na czapkach. Nie wszyscy mieli broń.
- To nasi. Wracają z frontu – rozległy się szepty.
- Kiepsko im chyba poszło.
- Kiepsko? Mało powiedziane, droga pani! Przegrywamy.
- Ciągle przechodzą przez Wilno.
- A bo nie mają czego szukać w zachodniej Polsce. Tam już są Niemcy.
Zosia starała się nie słuchać tych posępnych nowin, ale było to bardzo trudne, zważywszy, że  miasto od nich huczało. Wreszcie udało się jej wejść do sklepu.
- Dzień dobry, pani Montwiłłowa! – zawołała. Przysadzista sklepowa zaczęła pakować do dużych koszy bochenki chleba dla sierocińca.
- Gdzie tam dobry, panienko kochaniutka… Czerwoni wkroczyli do Wilna.
- Może nie będzie tak źle.
- Dziecko, ty nie wiesz, co tu się działo w dwudziestym roku. Dziękuj Bogu, że jeszcze cię nie było na świecie…
- Co takiego? – spytała Zosia, ale nim sprzedawczyni zdążyła odpowiedzieć, rozległ się wystrzał.
- Z drogi! To miasto jest nasze! – wrzasnął jakiś męski głos łamaną polszczyzną, ze wschodnim akcentem. Ludzie z kolejki zaczęli krzyczeć i uciekać w panice. Do sklepu wpadła banda podpitych osiłków. Po drodze przewrócili kilka kobiet. Zarośnięte twarze, niedopasowane mundury i czapki z czerwoną gwiazdą nie pozostawiały wątpliwości, że są czerwonoarmistami.
- Nu… dawaj, co tam masz! – przywitali właścicielkę sklepu i kilku z nich, nie czekając na odpowiedź, wskoczyło za ladę. Nie zważali na protesty pani Montwiłłowej. Zaczęli ładować do wielkich, płóciennych worów i skórzanych plecaków cały zapas chleba, jaki przywieziono z piekarni.
- Zostawcie! – błagała Montwiłłowa – To mój towar!
Odpowiedział jej rechot. Żołdacy wybiegli ze sklepu na ulicę, niosąc z dumą swoje trofeum.

***
- Do czego oni są jeszcze zdolni? – zawołała Zosia.
Siostra Julia patrzyła na wychowankę ze smutkiem, w którym jednak krył się głęboki spokój.
- Nie wiem, Zosiu. Obawiam się, że to dopiero początek…
- Jak to, początek? – spytała Zosia – To może być coś gorszego niż bezprawne zabranie głodnym ludziom chleba?
- Oj, Zosiu, może  - powiedziała siostra Julia z taką powagą, że zabrzmiało to jak proroctwo – Ale pamiętaj: nasza miłość musi być zawsze silniejsza. Chodź!
- Dokąd?
Siostra Julia uśmiechnęła się zawadiacko.
- Do Hotelu Żorża. Słyszałam, że tam stacjonują. Oddadzą nam ten chleb.
- Ale jak?
- Nie wiem. Niech Pan Bóg się o to zatroszczy. My mamy iść.
Zosia zaniemówiła ze zdumienia, ale poszła posłusznie za swoją wychowawczynią.

***
Hol ekskluzywnego hotelu, kawiarnia, restauracja, schody wykończone kapryśnie wygiętą balustradą, wypełnione były żołnierzami w zdekompletowanych mundurach. Nowi goście zachowywali się głośno i bezceremonialnie, jak gdyby to miejsce było ich własnością. Obściskiwali pokojówki, zaglądali do wszystkich pomieszczeń, na miękkich, czerwonych dywanach zostawiali błotniste ślady, kuchnię ogołocili z zapasów, a nawet zjeżdżali po poręczach. Zewsząd było słychać rosyjskie przekleństwa, dźwięki akordeonu, zachrypnięte śpiewy i jazgotliwy śmiech. Śmierdziało papierosami i wódką. Kiedy siostra Julia z Zosią weszły do holu, właśnie dziarski krasnoarmiejec oddawał mocz na alabastrową rzeźbę, stylizowaną na dzieło starożytnych mistrzów. Przedstawiała półnagą piękność.
- A wy tu szto? – zatrzymał ich jakiś mundurowy.
- Chcemy zobaczyć się z dowódcą – odrzekła siostra Julia takim tonem, jakby sama tu dowodziła.
- Ale tu sami dowódcy! Katoryj?- zapytał żołnierz, zaskoczony determinacją dziwnie ubranej i jeszcze dziwniej zachowującej się rozmówczyni.
- Wsio rawno! – odparła siostra Julia.
- Gawriłow! – zawołał mundurowy do grupy rozochoconych żołnierzy. Jeden z nich, o twarzy czerwonej jak piwonia, ogromnym, nabrzmiałym nosie i małych, błyszczących i przyćmionych od nadmiaru alkoholu oczkach podszedł do nich chwiejnym krokiem. Kiedy zobaczył zakonnicę, zarechotał. Po chwili jego wzrok prześlizgnął się po Zosi. Oblizał mimo woli grube wargi. Zosia instynktownie zrobiła krok w tył.
- Zdrastwujtie! – powiedziała siostra Julia twardo – Mam sprawę.
Gawriłow, od kilku dni przebywający w Wilnie i przywykły do ludzi uciekających na sam jego widok, przyglądał się w oszołomieniu wysokiej kobiecie o zdecydowanych ruchach, ubranej w białe, powłóczyste szaty, jakich w życiu nie widział. Ona zaraz wyciągnie pistolet i strzeli mi w łeb, przemknęła mu przez głowę myśl, zupełnie irracjonalna, ponieważ władze sowieckie zaraz po wkroczeniu do Wilna nakazały ludności pod karą aresztowania zdać całą broń. W dodatku ta dziwna kobieta wyglądała na zakonnicę. Niewiele o nich wiedział. Ot, spotykał czasami ciemno odziane, milczące monaszki prawosławne, jakże różne od tej rześkiej niewiasty. Żadne zakonnice jednak broni nie nosiły.
- Szto wy chocziecie? – spytał niepewnie.
- Chleba, żołnierzu! – powiedziała przybyła w taki sposób, jakby wydawała rozkazy. Jemu, panu świata, zaprowadzającemu nowy, sprawiedliwy ład. Gawriłow był tak zaskoczony, że nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
- Nie panimaju.
- To ja wytłumaczę. Dzisiaj o siódmej rano wasi żołnierze wtargnęli do sklepu przy ulicy Rossa i zabrali cały zapas chleba. Oczywiście nie zapłacili. Był tam również przydział dla osieroconych dzieci.
- … Riebiata? Kakoje riebiata? Ja niczewo nie znaju – wyjąkał Gawriłow.
- Dzieci z sierocińca przy ulicy Witebskiej. Ja się nimi opiekuję. I nie pozwolę, żeby umarły z głodu! – siostra Julia wbiła wzrok w żołdaka i, chociaż nie miała broni, ten się mimo woli cofnął.
- A ja się opiekuję żołnierzami, którzy walczą o wolność z niemieckim okupantem.
- Nie rozśmieszaj mnie, żołnierzu. Zdrowi, silni mężczyźni sobie poradzą.
- My też potrzebujemy żywności.
- Tak, ale nie kosztem bezbronnych dzieci. To tacy z was żołnierze? Wstydzilibyście się!
Gawriłow postanowił zachować resztki bezczelności, która do tej pory pomagała mu otwierać wszystkie drzwi, brać wszystko, na co tylko miał ochotę, i zdobywać każdą napotkaną kobietę, niekoniecznie za jej zgodą. Dopadł do siostry Julii.
- Ty polska, katolicka bladź!
Zosia zakryła usta dłonią, tłumiąc jęk przerażenia. Gawriłow z całej siły chwycił siostrę Julię za szyję, mnąc w ogromnej pięści jej biały, krochmalony kornet. Przyśpiewki, śmiechy i rozmowy umilkły. Wszyscy z zainteresowaniem przypatrywali się scenie.
- Jak śmiesz obrażać radzieckiego żołnierza!
Patrzyła na Gawriłowa bez cienia lęku. Z uwagą, w której była domieszka troski. Jakby był dzieckiem, o które ta zakonnica się martwi. Jedną z jej sierot. Gawriłow zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Jego ofiara nie krzyczy ani się nie wyrywa. Jego ofiara nie błaga o litość tym denerwującym, służalczym tonem, który aż  kipi od tłumionej nienawiści. Jego ofiara nie jest ofiarą. Nagle zrobił coś, czego sam nie umiałby wytłumaczyć. Puścił ją. Duża dłoń sołdata zsunęła się bezwładnie, jak gdyby kierowała nim jakaś niewidzialna siła. Biała monaszka cały czas stała bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w niego, Gawriłowa. Czuł, jak palą go policzki. Spuścił głowę, udając, że rozpina guzik od munduru, tuż przy szyi. Po chwili go zapiął.
- Czego wy chcecie? -  zacharczał.
- Chleba dla naszych dzieci – spokojnie odpowiedziała siostra Julia.
Zapadła cisza. Zosia zbladła. Jezu, ratuj, zabiją nas. W najlepszym razie odprowadzą do aresztu. Siostra Julia stała nieporuszona. Wydawało się, że nadal prowadzi rozmowę, znacznie ważniejszą. Z Kimś niewidzialnym.
- Sorokin! – zawołał Gawriłow niespodziewanie dla samego siebie.
Chudy adept sztuki wojennej, o wielkich, wystraszonych oczach, podbiegł do przełożonego i niezgrabnie zasalutował. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat.
- Zaprowadzisz obywatelki do magazynów i nałożysz im tyle chleba, ile zdołają unieść.
- Tak jest!
Po chwili kosze, które siostra Julia i Zosia przywiozły furmanką, napełniły się czarnym, czerstwym pieczywem. Były jednak wśród nich także rumiane, pszenne bochenki, a nawet kilkanaście bułek. Siostra Julia raz jeszcze popatrzyła na Gawriłowa.
- Dziękuję, żołnierzu. Niech ci Bóg wynagrodzi – szepnęła, wychodząc.
Gawriłow odwrócił wzrok i rozpiął guzik od munduru, ten najbardziej drażniący, pod szyją.

(fragment mojej powieści Wszystko, co tutaj kochałam, która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Świętego Pawła)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz