Powiew
COOL – tury
Opowieść
o niekochaniu (Blondynka, reż. Andrew
Dominik, Netflix 2022).
„Blondynka” to tytuł,
który oddaje sens filmu o pięknej kobiecie, która nie wie, kim jest, bo nikt
jej tego nie nauczył. Dla chorej psychicznie, zranionej matki będzie ciężarem,
którego trzeba się pozbyć. Dla pierwszego męża, baseballisty Joego DiMaggio własnością,
dla dwóch kochanków, z którymi tworzy trójkąt, a potem dla prezydenta
Kennedy’ego – erotyczną zabawką, dla drugiego męża, Arthura Millera – pierwszą
niespełnioną miłością o imieniu Magda. Blondynka to etykietka. Blondynką można
pomiatać. Można się nią bawić. Można ją zgwałcić na biurku w swoim gabinecie
albo w hotelowym pokoju, nie przerywając nawet służbowej rozmowy przez telefon.
Blondynka na pewno nie wie, kim był Czechow, i jedynym jej atutem jest
„tyłeczek”. Blondynka nie ma prawdziwego imienia, w najlepszym wypadku tylko
pseudonim. Blondynki nikt nie traktuje serio. A wieczorami, kiedy już może zamknąć
drzwi przed tłumem dziennikarzy, paparazzich i wygłodniałych fanów, Blondynka
płacze, zażywa tabletki uspokajające i popija je alkoholem. Aż wreszcie uspokoi
się na zawsze i znajdą ją w łóżku martwą…
Film Andrew Dominika nie
jest klasyczną, linearną biografią Marilyn Monroe. To raczej opowieść o
niekochaniu, która dzieje się w głowie głównej bohaterki i dlatego jest tak
mocna. Mimo że nie znam zbyt dobrze życiorysu hollywoodzkiej aktorki, narracja
filmu jest dla mnie bardzo przejrzysta i czytelna. Początek to krótka
retrospekcja z dzieciństwa bohaterki. Mamy rok 1933 i małą, wystraszoną
dziewczynkę, którą niezrównoważona psychicznie matka obwozi po płonącym Los Angeles
(bo „chce zobaczyć piekło z bliska”), a potem wrzuca dziecko do wanny z gorącą
wodą i ląduje w zakładzie dla psychicznie chorych. Mała trafia do sierocińca. Następna scena to
już początki kariery filmowej młodziutkiej, niespełna osiemnastoletniej Normy
Jeane Mortenson, późniejszej ikony popkulturowego seksu: Marilyn Monroe. Dramatyczne,
bo zostaje w cyniczny sposób wykorzystana. To, co mną najbardziej wstrząsnęło
to portret ojca. Przystojniaka w kapeluszu, z dobrze przystrzyżonymi wąsikami, o
gangsterskim spojrzeniu, przypominającego trochę Clarka Gable. Portret wisiał
na ścianie w sypialni. Mała Norma Jean całe życie będzie za nim tęsknić i nigdy
go nie pozna. Ten głód ojca będzie tak wielki, że każdego kolejnego partnera
będzie nazywać tatusiem…
Film nie wyjaśnia, kim
właściwie był jej ojciec i dlaczego nie mógł się z nią spotkać, tak jak nie
wyjaśnia i nie porządkuje wielu innych szczegółów jej biografii. Wiemy tylko,
że ojciec to Wielki Nieobecny. I właśnie ta nieobecność wypali w sercu
bohaterki nieuleczalną ranę, którą będzie próbowała zaleczyć kolejnymi
związkami i karierą aktorską. Ten wątek jest mi szczególnie bliski, ponieważ
sama mam bardzo podobne doświadczenia, choć w porównaniu z Marilyn Monroe
jestem szczęściarą. Mam kochającą mamę. Wiem jednak, czym jest tęsknota za
Wielkim Nieobecnym. Tatę co prawda spotkałam kilka razy w życiu, ale do jego
śmierci byliśmy dla siebie właściwie obcymi ludźmi. Niedawno w Dniu Ojca
wrzuciłam na Facebooka post o zmarłym tacie. Pewien młody człowiek, ateista,
napisał, że go to bardzo poruszyło, ale dodał, że brakuje mu w tym wpisie
wzmianki o tym najważniejszym Ojcu, tym w niebie. Zawstydził mnie tą uwagą.
Miłość tego Ojca nigdy nie zawodzi. On jest zawsze obecny i bliski.
„Niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu” – powiedział święty
Augustyn. Blondynka jest właśnie
obrazem takiego niespokojnego, zranionego serca małej dziewczynki, która nie
wie, czym wypełnić pustkę powstałą po odrzuceniu przez mężczyznę, dla którego
powinna być całym światem, ale zna go jedynie z portretu.
Film jest także rejestracją
tego, co się dzieje w duszy artysty. Duszy delikatnej, nadwrażliwej,
bezbronnej, niedopasowanej do norm społecznych. Sposób filmowania
poszczególnych scen (jakby to były kadry robione telefonem komórkowym czyli coś
subiektywnego, widzianego z jednej perspektywy), kolorystyka raz wielobarwna,
raz czarno – biała jak w starym kinie, nietuzinkowy, oniryczny sposób
opowiadania, kiedy widzimy bohaterkę uciekającą z fotela ginekologicznego podczas
zabiegu aborcji i wbiegającą do płonącego lasu - wspomnienia z dzieciństwa, paparazzich
strzelających z aparatów fotograficznych jak z karabinów i groteskowo
wykrzywione twarze fanów przypominające zwierzęta gotowe pożreć ofiarę, przypomina
koszmarny sen. Blondynka jest
opowieścią o niekochaniu, którą doskonale streszczają wypowiedziane przez
bohaterkę słowa: „Straszne są te sceny z prawdziwymi ludźmi. Ciągną się jak
podróż autobusem, bez końca. Jak mam zrozumieć, o czym mówią, skoro pewnie
mówią o niczym? Tu nie ma scenariusza ani sensu. Wszystko dzieje się samo, jak
pogoda.”
Jest w tym gorzka
prawda. Bo sens można znaleźć tylko tam, gdzie jest miłość. Marilyn Monroe
rozpaczliwie szukała tej miłości przez całe życie. Bezskutecznie.
Blondynkę
bardzo
polecam, nie tylko ze względu na znakomitą rolę Any de Armas, oś całego filmu.
Przede wszystkim po to, żeby się przejrzeć w lustrze, w którym przegląda się
Blondynka, i zobaczyć w nim siebie i własny niezaspokojony głód. A potem
zobaczyć coś jeszcze: że za naszymi plecami stoi Ojciec, który chce nas wziąć w
swoje ramiona i nadać sens wszystkiemu, co robimy.
https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Blondynka+Zwiastun+nr+1+polski-62074
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz