wtorek, 27 października 2020


 

Zapiski pandemiczne

Kilka pytań przy odmawianiu komplety

Jest wieczór. W naszej kaplicy trwa modlitwa wieczorna: kompleta. Recytujemy słowa hymnu, który daje nadzieję:


Chryste, Tyś dniem pełnym blasku,

Rozpraszasz nocne ciemności,

W Tobie początek jest światła

I nim obdarzasz wybranych.

 

Nie ma takiego zła, którego Jezus by nie zwyciężył. Nagle hałas: pod naszymi oknami przewala się skandujący tłum. To nie przypadek: wiedzą, że tu jest kościół i klasztor jezuitów, może niektórzy nawet wiedzą, że my tu mieszkamy. Mam nieprzyjemne skojarzenia z rewolucją francuską i bolszewicką. Nie przypuszczałam, że to, o czym czytałam w książkach i oglądałam w filmach, będzie się działo na moich oczach. Zastanawiam się, kiedy zaczną walić kamieniami w szyby i dobijać się do drzwi. Patrzę w okno: w większości bardzo młodzi ludzie. Może wśród nich są nasi znajomi, ale pod maseczkami nie widać.

Znajomy ksiądz do mnie pisze na Messengerze: „Proszę o modlitwę. Czuję strach przed tłumem. Jeśli zaczną ferować wyroki, ja jako ten potwór pójdę na pierwszy ogień. Ale jeśli tak ma być, pochylę głowę. Czuję strach…”

Ja też.

Dzielę się swoimi odczuciami z moim przyjacielem. Odpisuje, że Jezus się nie bał. On by w takiej sytuacji wyszedł. A ja myślę, że się bał, bo strach jest rzeczą ludzką, tylko nie pozwolił, żeby strach przejął nad Nim kontrolę. Może przyjdzie taki moment, że wyjdę i powiem im, że czuję ogromny smutek. Że widzę ich zagubienie. Że w oczach tej młodzieży – być może moich uczniów, aktorów z grupy teatralnej, absolwentów, tych,  którzy przychodzili do mnie na herbatę i zwierzali się ze swoich małych końców świata – dostrzegam wołanie o miłość, pustkę, bezradność i życiowy bagaż, który jest dla nich o wiele za duży. Że nic się nie zmieniło: nadal ich kocham - właśnie takich zacietrzewionych, wrzeszczących, pełnych nienawiści.

Tak, zaraz mi powiedzą, że nie rozumiem. Że nie widzę dramatu kobiet ani tego, co wyprawia rząd, a wraz z nim Kościół. Że „grzecznie już było”. Otóż widzę. Zdaję sobie sprawę ze złożoności problemu. Nie mogę pojąć, dlaczego Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok o całkowitym zakazie aborcji w tak trudnym dla nas momencie, kiedy szaleje pandemia, panuje chaos i wszyscy się boją, że ludzie zaczną umierać na ulicy. Nie mogę też pojąć, dlaczego nasze państwo nie otacza opieką matek, które już urodziły, a ich tak cudowni do tej pory mężczyźni zniknęli z ich życiorysu, gdy tylko pojawił się „kłopot” w postaci niepełnosprawnego dziecka. I dlaczego takie dzieci nie otrzymują wystarczających środków na rehabilitację, edukację i po prostu godne życie. Takie potraktowanie obywateli, a zwłaszcza ich żeńskiej części, rodzi we mnie, kobiecie, złość. Ale równie wyraźnie widzę, że agresja może zrodzić tylko jeszcze większą agresję, aż do rozlewu krwi. A to już w historii przerabialiśmy. Zawsze chodziło o „coś”, czemu winni byli jacyś „oni”: monarchia, arystokracja, burżuazja, a co za tym idzie – Kościół. Winni byli także swego czasu Żydzi, którym na dobry początek powybijano w 1938 roku szyby w oknach i spalono synagogi…

Tamte rewolucje wybuchały, bo określonej grupie ludzi brakowało chleba. Mieli nadzieję, że nareszcie wszyscy będą godnie żyć. Złudne nadzieje, ale jednak nie pozbawione dramatycznych podstaw. A ja pytam: o co dzisiaj toczy się ta walka? O nieograniczone prawo wyboru. O życie opcjonalne, które w każdej chwili mogę wymienić na łatwiejsze, wygodniejsze, przyjemniejsze i uniknąć konsekwencji.

„Kobieta ma wybór”; „Wara od mojej macicy”; „Nie będę niczyją męczennicą” – to tylko niektóre hasła. I jeszcze religijny level hard, zdobiący od niedzieli ściany wielu kościołów w Polsce: „Szkoda, że Maryja nie zrobiła aborcji” i „Maryja miała wybór”. Tak, miała. Tyle tylko, że decyzja, jaką miała podjąć, dotyczyła POCZĘCIA, a nie URODZENIA już poczętego dziecka.

Tak, kobieta ma wybór.  Jak w każdym innym wypadku. Bo przecież wybieram, czy chcę kogoś skrzywdzić, czy nie. Mogę nawet zabić swojego wroga. Najprawdopodobniej trafię wtedy do więzienia. Nikt z tym przepisem nie dyskutuje, bo przecież to oczywiste, że w cywilizowanym świecie ludzi nie wolno zabijać. Dotyczy to także osób z głęboką niepełnosprawnością fizyczną czy intelektualną albo terminalnie chorych. Religia i światopogląd nie ma tu nic do rzeczy. Ludzi nie wolno zabijać i tyle.

Właśnie: LUDZI. Nasuwa mi się pytanie: od którego momentu życia zaczyna się człowiek? Skąd mam wiedzieć, że to „już”? Że nadszedł ten magiczny moment przemiany zygoty, zarodka, płodu, zlepku komórek w pełnoprawnego obywatela?

Nie odpowiem na te pytania. Nie to jest moim celem. Nie będę też nikogo osądzać, bo nie mam prawa. Chciałabym przytulić te wszystkie rozpaczliwie krzyczące kobiety i powiedzieć: jestem z Wami. Wiem, że od czegoś się to zaczęło. Jest jakiś poważny powód Waszego krzyku. Nie jestem w stanie zmienić tej sytuacji. Nie zmienię też nastawienia księży i biskupów, którzy powtarzają gładkie hasła o obronie życia, ale nie pokazują swoim życiem, że poszli drogą Miłości. Boli mnie to bardzo, ale też jest dla mnie szansą na zweryfikowanie własnego życia: czy ja jako siostra zakonna, katechetka, kobieta i po prostu człowiek jestem na co dzień świadkiem czułej miłości Boga? Dzisiejsza liturgia słowa mówi o królestwie Bożym, które jest czymś bardzo małym i niepozornym – jak ziarnko gorczycy. Może z niego wyrosnąć piękny krzew tylko wtedy, gdy o nie zadbam i dam mu czas.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz