wtorek, 13 października 2020


 

Zapiski pandemiczne…

 O odwołanym spektaklu i koślawym zaufaniu

Właśnie się dowiedziałam, że odwołali nasz spektakl. Miał się odbyć w najbliższy piątek w Teatrze Zdrojowym w Polanicy. Ale cóż: salę na ten wieczór, jak zresztą wszystkie inne sale i inne wieczory, zarezerwował sobie miłościwie panujący Koronawirus. Gdyby chodziło o teatr zawodowy, problem byłby poważny. Bo przecież „Art is work” – jak ostatnio czytam na nakładkach facebookowych profilówek znajomych ludzi kultury. Trudno się z nimi nie zgodzić i ich nie wspierać.

Ale grupa Dzikie Koty to przecież „tylko” szkolny teatr amatorski. Co się mieści w tym „tylko”? Mordercze próby po lekcjach i w ferie zimowe. Główkowanie, skąd wziąć materiał na obozowe pasiaki, mundury i broń. Ściąganie tejże broni i umundurowania z drugiego końca Polski. Kamil, Bartek i Julka siedzący w wakacje nad opracowaniem nut do musicalu. Przemek wysyłający mi na Messengera nagrania swojego monologu z zapytaniem, czy jest lepiej niż na próbie. Wzruszenie, kiedy po raz pierwszy słyszę chóralne:

Zło nigdy nie zwycięży,

Światłość nam zajaśniała,

Ciemność jej nie ogarnia,

Bo Miłość zmartwychwstała!

 I ta radość, że znów nam się udało. I ten okrzyk: „Dzikie Koty grają razem!”

Czasem mam ochotę uciec. Poprosić przełożonych o zmianę placówki. Zacząć od nowa. I wtedy sobie przypominam, że to absurd. Bo nie ma miejsca na ziemi, gdzie nie byłoby Covid – 19. Odwołanych imprez kulturalnych i ewangelizacyjnych. Niedokończonych projektów. Przymusowej izolacji. Życia on line.

Nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie mogłabym teraz swobodnie zająć się tym, co jest mi najbliższe: teatrem. Swobodnie - czyli planując bez obawy, że z dnia na dzień to odwołają. Swobodnie - czyli zaznaczając datę w kalendarzu bez lęku, że zapeszę. Swobodnie - czyli wystawiając z młodzieżą w różnych miejscach spektakl, nad którym pracowaliśmy do upadłego przez pół roku, bo po prostu zasługuje, żeby go zaprezentować jak największej liczbie ludzi. Swobodnie - czyli bez dezynfekcji, maseczek, rejestracji osób, mierzenia temperatury i strachu, gdy kogoś na drugi dzień po spektaklu nie ma w szkole, bo źle się czuje…

Moja historia jest jedną z bardzo wielu „covidowych” opowieści. Ginie w morzu bankructw, strat pracy, samotnego cierpienia na OIOMI – e z powodu ciężkiej wersji wirusa, przeżyć matek na oddziałach położniczych, które z powodu pandemii nie mogą zobaczyć swoich noworodków, dramatycznych relacji pielęgniarek słaniających się na nogach po kilkunastogodzinnym dyżurze w szczelnym kombinezonie, kolejnych informacjach o dotkniętych wirusem DPS – ach.

Moja historia jest jak wstydliwy żal po kuriozalnym hobby, bez którego – w przeciwieństwie do makaronu i papieru toaletowego – można się obejść. Ginie w morzu ponurych statystyk o zakażeniach liczonych w tysiącach. Ukrywa się w cieniu śmierci.

Uczę się ufać Tobie, Jezu, choć to bardzo trudne zaufanie. Podszyte złością, frustracją i potwornym zmęczeniem psychicznym. Zaufanie szorstkie i koślawe jak moja wiara. Ale prawdziwe, bo nic innego nie potrafię Ci dzisiaj dać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz