Zapiski
pandemiczne…
Właśnie się
dowiedziałam, że odwołali nasz spektakl. Miał się odbyć w najbliższy piątek w Teatrze
Zdrojowym w Polanicy. Ale cóż: salę na ten wieczór, jak zresztą wszystkie inne
sale i inne wieczory, zarezerwował sobie miłościwie panujący Koronawirus. Gdyby
chodziło o teatr zawodowy, problem byłby poważny. Bo przecież „Art is work” –
jak ostatnio czytam na nakładkach facebookowych profilówek znajomych ludzi
kultury. Trudno się z nimi nie zgodzić i ich nie wspierać.
Ale grupa Dzikie Koty
to przecież „tylko” szkolny teatr amatorski. Co się mieści w tym „tylko”? Mordercze
próby po lekcjach i w ferie zimowe. Główkowanie, skąd wziąć materiał na obozowe
pasiaki, mundury i broń. Ściąganie tejże broni i umundurowania z drugiego końca
Polski. Kamil, Bartek i Julka siedzący w wakacje nad opracowaniem nut do
musicalu. Przemek wysyłający mi na Messengera nagrania swojego monologu z
zapytaniem, czy jest lepiej niż na próbie. Wzruszenie, kiedy po raz pierwszy
słyszę chóralne:
Zło nigdy nie zwycięży,
Światłość nam
zajaśniała,
Ciemność jej nie
ogarnia,
Bo Miłość
zmartwychwstała!
Czasem mam ochotę
uciec. Poprosić przełożonych o zmianę placówki. Zacząć od nowa. I wtedy sobie
przypominam, że to absurd. Bo nie ma miejsca na ziemi, gdzie nie byłoby Covid –
19. Odwołanych imprez kulturalnych i ewangelizacyjnych. Niedokończonych projektów.
Przymusowej izolacji. Życia on line.
Nie ma takiego miejsca
na ziemi, gdzie mogłabym teraz swobodnie zająć się tym, co jest mi najbliższe:
teatrem. Swobodnie - czyli planując bez obawy, że z dnia na dzień to odwołają. Swobodnie
- czyli zaznaczając datę w kalendarzu bez lęku, że zapeszę. Swobodnie - czyli
wystawiając z młodzieżą w różnych miejscach spektakl, nad którym pracowaliśmy
do upadłego przez pół roku, bo po prostu zasługuje, żeby go zaprezentować jak
największej liczbie ludzi. Swobodnie - czyli bez dezynfekcji, maseczek,
rejestracji osób, mierzenia temperatury i strachu, gdy kogoś na drugi dzień po
spektaklu nie ma w szkole, bo źle się czuje…
Moja historia jest
jedną z bardzo wielu „covidowych” opowieści. Ginie w morzu bankructw, strat
pracy, samotnego cierpienia na OIOMI – e z powodu ciężkiej wersji wirusa, przeżyć
matek na oddziałach położniczych, które z powodu pandemii nie mogą zobaczyć
swoich noworodków, dramatycznych relacji pielęgniarek słaniających się na
nogach po kilkunastogodzinnym dyżurze w szczelnym kombinezonie, kolejnych
informacjach o dotkniętych wirusem DPS – ach.
Moja historia jest jak
wstydliwy żal po kuriozalnym hobby, bez którego – w przeciwieństwie do makaronu
i papieru toaletowego – można się obejść. Ginie w morzu ponurych statystyk o
zakażeniach liczonych w tysiącach. Ukrywa się w cieniu śmierci.
Uczę się ufać Tobie,
Jezu, choć to bardzo trudne zaufanie. Podszyte złością, frustracją i potwornym
zmęczeniem psychicznym. Zaufanie szorstkie i koślawe jak moja wiara. Ale prawdziwe,
bo nic innego nie potrafię Ci dzisiaj dać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz