Powiew
COOL – tury
Teatr
nadziei.
(Wujek 81.Czarna ballada, reż. Robert Talarczyk, Teatr Śląski im.
Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, prapremiera: 16. 12. 2016; premiera w
Teatrze TV:16. 12. 2019)
Opowieść zaczyna się i
kończy przy rodzinnym stole. Początek spektaklu to radość z otrzymania
zagranicznej paczki: rzeczy, które dziś można kupić w pierwszej lepszej „Żabce”,
są wydobywane z czeluści kartonowego pudełka przez Babcię (znakomita Grażyna
Bułka!) niczym skarby. Rytuał otwierania paczki gromadzi całą rodzinę. Jednak w
scenie finałowej – Wigilii Bożego Narodzenia 1981 - widzimy same kobiety. Jest już
po wszystkim. Dokonała się śląska Apokalipsa. Pozostał ból i podskórne pytanie:
dlaczego?! To musiało być najtragiczniejsze i najbardziej niezrozumiałe Boże
Narodzenie w życiu tych ludzi.
Wujek
81. Czarna ballada w reżyserii Roberta Talarczyka, według
jego scenariusza i z jego (genialnymi!) tekstami piosenek nie jest rekonstrukcją
wydarzeń w kopalni Wujek w grudniu 1981. Jest ich poetycką transpozycją. Przypomina
bardziej koszmarny sen lub urywki dziecięcych wspomnień niż historyczną
inscenizację. Bo też z perspektywy dzieci jest opowiedziana, co tylko pogłębia
tragizm i okrutną niesprawiedliwość historii, która przenigdy nie powinna była
się wydarzyć… Głównymi bohaterami, pełniącymi podobną funkcję jak chór w
antycznej tragedii, jest czterech kilkunastoletnich chłopców: trzech synów
górnika i jeden syn milicjanta. Przyjaźń łącząca dwie strony „barykady”. Na przekór
całemu światu. Chłopcy są beztroscy niczym dzieci wszystkich epok i ta
beztroska kontrastuje z ponurymi okolicznościami stanu wojennego i strajku w
kopalni. Oglądają skrawek „Playboya”, na którym widnieje obficie wyposażona
przez naturę piękność. Jeden z chłopców wymienił gazetę z "cyckami" za zegarek
elektroniczny i oberwie od ojca, gdy sprawa się wyda. Wślizgują się – dzięki wszechmocy
taty – milicjanta – na film od osiemnastu lat, by po chwili o mały włos nie
dostać kulki od tego samego milicjanta… Za to, że pojawili się w złym czasie i
miejscu: na terenie objętej strajkiem okupacyjnym kopalni Wujek. Wreszcie: wdrapują
się na dach, by lepiej widzieć, co się dzieje w kopalni. Wkroczenie ZOMO i
śmierć dziewięciu górników urasta w ich oczach do baśniowej bitwy, która
rozgrywa się wszędzie i nigdzie.
Poza chłopcami, ich
rodzinami i górnikami są jeszcze w tym spektaklu dwie niezwykłe, alegoryczne
postacie: Barbórka o oczach pełnych niepokoju i mocnym, głębokim głosie Joanny
Kściuczyk – Jędrusik oraz charyzmatyczna Śmierć Anny Kadulskiej. Przejmująca jest
scena spotkania obu postaci. Zatrzymują się na ułamek sekundy i patrzą na
siebie, jak gdyby toczyły walkę. Barbórka ustępuje… komu? Śmierci? A może
historii? Ludzkiej głupocie? Bezduszności totalitarnego systemu? Kiedy do akcji
wkracza – a właściwie wyłania się z zapadni – ZOMO, Śmierć siada na ziemi i
przesypuje piasek – klepsydry? Areny, z której pozdrawiali cezara Idący na
Śmierć? Patrzy na nas, widzów, wzrokiem zimnym i przeraźliwie spokojnym. Jakby chciała
powiedzieć: „ty będziesz następny”.
I pomyślałam: co
pozostawię po sobie, gdy będę następna? Jakie przesłanie? Górnicy z „Wujka”
pozostawili odwagę. Solidarność. Przekonanie, że są sprawy, o których po prostu
trzeba pamiętać. Przyjaźń ze świętą Barbarą, będącą w samym centrum ich
ludzkich radości i kłopotów. Potrzebę pójścia do spowiedzi przed strajkiem, z
którego mieli nigdy nie wrócić. Przywiązanie do „gruby”, która była dla nich
jak matka. Czyli po prostu do swoich śląskich korzeni.
Bardzo ten spektakl
polecam. Mroczna historia opowiedziana w konwencji… musicalu, ze świetną muzyką
Hadriana Filipa Tabęckiego. Przeplatana mocnym, przyprawiającym o dreszcz
wzruszenia rapem śląskiego rapera Miuosha. Znakomite rozwiązania
inscenizacyjne, jak choćby moment, gdy jedna z postaci pisze na murze słowa „Czas
Apokalipsy”, po czym ustawia się kolejka do kina na ten kultowy film, a
następnie wkracza ZOMO i zaczyna się rzeczywista Apokalipsa… Albo rozmowa
telefoniczna jednego z górników (rewelacyjny Dariusz Chojnacki: prosty,
kopalniany robotnik, mający jednak w sobie coś z bezradnego chłopca – i ta
niejednoznaczność jest najciekawsza!) z żoną (wyrazista Barbara Lubos). Oboje siedzą
na krzesłach w dwóch umownych, zupełnie różnych miejscach. Patrzą w przestrzeń.
Nie ma aparatu i słuchawki. Jest za to narastające napięcie. Przeczuwamy, że
coś się stanie. „Aniu… chciałem ci tylko powiedzieć, że cię kocham”. Dla takich
momentów warto chodzić do teatru. Pokazują to, co między ludźmi najważniejsze:
relacje. A tego żadne ZOMO ani inne upiory historii nam nie odbiorą.
To, co od wielu lat
dzieje się w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, daje mi
nadzieję. Że zadaniem teatru jest inspirować do refleksji i wzruszać, a nie
deptać to, co w nas najpiękniejsze i najbardziej wrażliwe. Że na polskiej scenie
jeszcze można zobaczyć kreację, a nie dekonstrukcję. Porządną teatralną robotę,
a nie jakiś performance. Że jeszcze nic straconego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz