niedziela, 22 grudnia 2019



Powiew COOL – tury

Teatr nadziei.

(Wujek 81.Czarna ballada, reż. Robert Talarczyk, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, prapremiera: 16. 12. 2016; premiera w Teatrze TV:16. 12. 2019)

Opowieść zaczyna się i kończy przy rodzinnym stole. Początek spektaklu to radość z otrzymania zagranicznej paczki: rzeczy, które dziś można kupić w pierwszej lepszej „Żabce”, są wydobywane z czeluści kartonowego pudełka przez Babcię (znakomita Grażyna Bułka!) niczym skarby. Rytuał otwierania paczki gromadzi całą rodzinę. Jednak w scenie finałowej – Wigilii Bożego Narodzenia 1981 - widzimy same kobiety. Jest już po wszystkim. Dokonała się śląska Apokalipsa. Pozostał ból i podskórne pytanie: dlaczego?! To musiało być najtragiczniejsze i najbardziej niezrozumiałe Boże Narodzenie w życiu tych ludzi.
Wujek 81. Czarna ballada w reżyserii Roberta Talarczyka, według jego scenariusza i z jego (genialnymi!) tekstami piosenek nie jest rekonstrukcją wydarzeń w kopalni Wujek w grudniu 1981. Jest ich poetycką transpozycją. Przypomina bardziej koszmarny sen lub urywki dziecięcych wspomnień niż historyczną inscenizację. Bo też z perspektywy dzieci jest opowiedziana, co tylko pogłębia tragizm i okrutną niesprawiedliwość historii, która przenigdy nie powinna była się wydarzyć… Głównymi bohaterami, pełniącymi podobną funkcję jak chór w antycznej tragedii, jest czterech kilkunastoletnich chłopców: trzech synów górnika i jeden syn milicjanta. Przyjaźń łącząca dwie strony „barykady”. Na przekór całemu światu. Chłopcy są beztroscy niczym dzieci wszystkich epok i ta beztroska kontrastuje z ponurymi okolicznościami stanu wojennego i strajku w kopalni. Oglądają skrawek „Playboya”, na którym widnieje obficie wyposażona przez naturę piękność. Jeden z chłopców wymienił gazetę z "cyckami" za zegarek elektroniczny i oberwie od ojca, gdy sprawa się wyda. Wślizgują się – dzięki wszechmocy taty – milicjanta – na film od osiemnastu lat, by po chwili o mały włos nie dostać kulki od tego samego milicjanta… Za to, że pojawili się w złym czasie i miejscu: na terenie objętej strajkiem okupacyjnym kopalni Wujek. Wreszcie: wdrapują się na dach, by lepiej widzieć, co się dzieje w kopalni. Wkroczenie ZOMO i śmierć dziewięciu górników urasta w ich oczach do baśniowej bitwy, która rozgrywa się wszędzie i nigdzie.
Poza chłopcami, ich rodzinami i górnikami są jeszcze w tym spektaklu dwie niezwykłe, alegoryczne postacie: Barbórka o oczach pełnych niepokoju i mocnym, głębokim głosie Joanny Kściuczyk – Jędrusik oraz charyzmatyczna Śmierć Anny Kadulskiej. Przejmująca jest scena spotkania obu postaci. Zatrzymują się na ułamek sekundy i patrzą na siebie, jak gdyby toczyły walkę. Barbórka ustępuje… komu? Śmierci? A może historii? Ludzkiej głupocie? Bezduszności totalitarnego systemu? Kiedy do akcji wkracza – a właściwie wyłania się z zapadni – ZOMO, Śmierć siada na ziemi i przesypuje piasek – klepsydry? Areny, z której pozdrawiali cezara Idący na Śmierć? Patrzy na nas, widzów, wzrokiem zimnym i przeraźliwie spokojnym. Jakby chciała powiedzieć: „ty będziesz następny”.
I pomyślałam: co pozostawię po sobie, gdy będę następna? Jakie przesłanie? Górnicy z „Wujka” pozostawili odwagę. Solidarność. Przekonanie, że są sprawy, o których po prostu trzeba pamiętać. Przyjaźń ze świętą Barbarą, będącą w samym centrum ich ludzkich radości i kłopotów. Potrzebę pójścia do spowiedzi przed strajkiem, z którego mieli nigdy nie wrócić. Przywiązanie do „gruby”, która była dla nich jak matka. Czyli po prostu do swoich śląskich korzeni.
Bardzo ten spektakl polecam. Mroczna historia opowiedziana w konwencji… musicalu, ze świetną muzyką Hadriana Filipa Tabęckiego. Przeplatana mocnym, przyprawiającym o dreszcz wzruszenia rapem śląskiego rapera Miuosha. Znakomite rozwiązania inscenizacyjne, jak choćby moment, gdy jedna z postaci pisze na murze słowa „Czas Apokalipsy”, po czym ustawia się kolejka do kina na ten kultowy film, a następnie wkracza ZOMO i zaczyna się rzeczywista Apokalipsa… Albo rozmowa telefoniczna jednego z górników (rewelacyjny Dariusz Chojnacki: prosty, kopalniany robotnik, mający jednak w sobie coś z bezradnego chłopca – i ta niejednoznaczność jest najciekawsza!) z żoną (wyrazista Barbara Lubos). Oboje siedzą na krzesłach w dwóch umownych, zupełnie różnych miejscach. Patrzą w przestrzeń. Nie ma aparatu i słuchawki. Jest za to narastające napięcie. Przeczuwamy, że coś się stanie. „Aniu… chciałem ci tylko powiedzieć, że cię kocham”. Dla takich momentów warto chodzić do teatru. Pokazują to, co między ludźmi najważniejsze: relacje. A tego żadne ZOMO ani inne upiory historii nam nie odbiorą.
To, co od wielu lat dzieje się w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, daje mi nadzieję. Że zadaniem teatru jest inspirować do refleksji i wzruszać, a nie deptać to, co w nas najpiękniejsze i najbardziej wrażliwe. Że na polskiej scenie jeszcze można zobaczyć kreację, a nie dekonstrukcję. Porządną teatralną robotę, a nie jakiś performance. Że jeszcze nic straconego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz