poniedziałek, 27 grudnia 2021


 

Powiew COOL - tury

 

West Side HerStory (West Side Story, reż Steven Spielberg, 2021)

Kiedy zobaczyłam na plakacie scenę balkonową Tony’ego i Marii, a w zwiastunie filmu tę charakterystyczną sukienkę bohaterki, białą z czerwonym paskiem, pomyślałam: Steven Spielberg skopiował hit z 1961 roku. Tylko po co?

Nic bardziej mylnego. Już pierwsze minuty West Side Story Spielberga wbijają w fotel. Słyszymy niepokojącą muzykę Leonarda Bernsteina, z tymi charakterystycznymi gwizdami, jak gdyby nawoływaniami gangów, a autor zdjęć, znakomity Polak Janusz Kamiński zaprasza nas na spacer po nowojorskich slumsach pokazanych dużo bardziej obskurnie niż w wersji sprzed 60 lat. Widzimy gruzy, ruiny i odpadający tynk. Potem się okazuje, że mieszkańcy West Side mają być wysiedleni. I walczą. O co? O ostatni kawałek podłogi. Nieważne, że rozpadający się na naszych oczach – ale własny. Będący częścią ich świata. W innym nie umieliby żyć. I od pierwszych minut wiem, że jest w tej wersji musicalu dynamizm, napięcie i temperatura, która rośnie aż do wrzenia. Chłopcy z obu przestępczych band są nieuczesani, trochę obszarpani, brudni. Kiedy wywołują kolejną taneczną rozróbę, to prawie czuję zapach potu. Zacierają się granice między realizmem a konwencją filmu muzycznego. Konflikt jest żywy, pełen emocji, w każdym geście i spojrzeniu młodych gangsterów pulsuje energia. Tego nie było w pierwowzorze. Tam przedstawiciele gangów: „białych” Jetsów i „kolorowych”, latynoskich Rekinów byli odziani w czyste ubranka, z gładko ułożonymi włosami, przypudrowani, a ich olśniewający i profesjonalny taniec bardziej przypominał balet niż walkę. Chłopcy z West Side 1961 przypominali mi raczej uczestników wyjazdu wakacyjnego dla ministrantów niż młodocianych przestępców z traumatyczną przeszłością, a ich konflikt, kończący się przecież tragedią, był bardziej podobny do szkolnych przepychanek niż ustawki na śmierć i życie. Nie jest to wina twórców legendarnego arcydzieła, które się przecież nie zestarzało. Raczej kanonów, w jakich robiło się filmy w latach 50. i 60. XX wieku. W wersji Spielberga czuję jednak prawdę: mocną, brutalną i ogołoconą z musicalowego sztafażu, i nostalgiczny ukłon w stronę genialnego pierwowzoru. Takie połączenie wywołuje u mnie wstrząs i wzruszenie, którego zawsze szukam w tego typu produkcjach.

Mogłabym się tutaj rozpisywać o widowiskowości tej wersji, ciekawej kolorystyce – szarych, mrocznych slumsach skontrastowanych z przepychem rozkloszowanych sukienek tancerek na potańcówce, gdzie spotykają się zakochani, i mistrzowsko zrobionym songu America, fascynującej choreografii, która już nie jest baletem, lecz inscenizacją, zastanawiających zmianach w scenariuszu - ale o tym piszą inni krytycy. Moją uwagę zwróciła jedna rzecz: kobiecość tego filmu. West Side Story A.D. 2021 jest opowieścią o kobietach w świecie, w którym karty rozdają mężczyźni. Po pierwsze: wykreślono ze scenariusza dialogi mówiące o tym, że miejsce kobiety jest w domu z gromadką dzieci, a dziewczyna gangstera ma wiernie czekać, aż jej książę wróci z ustawki i zechce z nią spędzić noc. Po drugie – główna bohaterka Maria wyraźnie komunikuje swojemu bratu, że ma swoje lata i wie co robi, ma prawo się zakochać w kim chce, a poza tym zamierza iść na studia. Po trzecie: sklepikarza z pierwowzoru zamieniono tutaj na… sklepikarkę, mistrzowsko zagraną przez prawie 90 – letnią Ritę Moreno, odtwórczyni roli Anity w wersji z 1961 roku. Sklepikarka Valentina pełniąca rolę „ojca Laurentego”, pomagająca dwojgu zakochanym, jest mądra, czuła, pełna ciepła, ale także silna. To kobieta, która z perspektywy całego życia wie, o co naprawdę warto walczyć. Mówi Tony’emu: „Życie jest ważniejsze niż miłość”. A sama Anita czyli Ariana DeBose? To wulkan energii, kipiąca namiętnością, ale wyraźnie podkreślająca, co myśli na temat przestępczej działalności kochanka. O nie! – ta Anita nie będzie ze słodką rezygnacją zgadzać się na wyskoki swojego Bernarda. Jest gotowa dać mu solidnie po pysku, a chwilę potem skoczyć za nim w ogień. Wstrząsający jest dla mnie moment, kiedy Anita idzie do sklepu Valentiny powiadomić Tony’ego, że jego ukochana za chwilę przyjdzie i będą mogli razem uciec. Zostaje jednak napadnięta przez koczujących tam Jetsów i prawie zgwałcona. I wtedy podejmuje okrutną decyzję: powie Tony’emu, że Maria nie żyje. To – podobnie jak w Romeo i Julii Szekspira – pociągnie za sobą splot wydarzeń prowadzących do tragicznego finału. Fascynuje mnie walka wewnętrzna, jaką toczy w tym momencie bohaterka. Zmieniający się wyraz twarzy. Rozpacz, która powoli przechodzi w nienawiść. Milczący krzyk skrzywdzonej kobiety. Wreszcie: Maria w wykonaniu młodziutkiej Rachel Zegler. To nie jest typ postaci, która z błogim uśmiechem stoi na balkonie i czeka na ukochanego jak Nathalie Wood w wersji z 1961 roku. To dziewczyna, która jest jeszcze bardzo niedoświadczona i naiwna, ale szybko się uczy, że świat jest brutalny, i świadomie się decyduje postawić wszystko na jedną kartę, bez względu na konsekwencje: na wariacką miłość ponad podziałami. Te trzy indywidualności – Maria Rachel Zegler, Anita Ariany DeBose i Valentina Rity Moreno – wyznaczają kierunek filmowej narracji. Przynajmniej jedna z tych aktorek powinna dostać Oscara! To historia o kobietach, które chcą walczyć o swoje szczęście i decydować o własnym życiu w niepoukładanym świecie zdominowanym przez mężczyzn. I chcą mieć w tym świecie coś ważnego do powiedzenia: na przykład, żeby odpuścić sobie absurdalne wojenki o „kawałek podłogi” i zobaczyć w drugim człowieku brata. Budować mosty zamiast barier. Jakie to aktualne w czasach, kiedy nad światem wisi ponure widmo konfliktu zbrojnego, na naszej wschodniej granicy koczują uchodźcy, a na wieczerzy wigilijnej wystarczy wspomnieć, jaką partię polityczną się popiera, i zapytać, kto się szczepił, i wojna gotowa…

I jeszcze jedno: mocno zaakcentowana damska solidarność. Ciekawi mnie historia czerwonego paska Marii. W pierwowzorze był po prostu częścią sukienki. W tej wersji Anita w ostatnie chwili zdejmuje swój pasek i daje go Marii, młodej debiutantce, która wybiera się na swoją pierwszą potańcówkę. Nic nie znaczący szczegół? A może symbol kobiecej więzi, której nic nie zniszczy, nawet wojny gangów? Druga scena, dla mnie przejmująca: napad na Anitę w sklepie. Chłopcy z Jetsów siedzą tam razem ze swoimi dziewczynami. Dziewczyny próbują rozpaczliwie bronić Anity, nawet gdy zostają przez chłopaków wypchnięte ze sklepu. Przecież są kobietami wrogiego gangu. Przecież są po „niewłaściwej” stronie. Przecież to białe dziewczyny, może nie czystej krwi, lecz Amerykanki!

Ale kobieta zawsze zrozumie kobietę. I o tym jest ta opowieść: o kobiecej mądrości i czułości silniejszej niż wszelkie podziały. Dla mnie film Spielberga powinien nosić tytuł West Side HerStory.

Obowiązkowy do obejrzenia dla płci obojga!


Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=A5GJLwWiYSg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz