sobota, 6 listopada 2021


Powiew COOL - tury

 

Świnka pod sufitem  (Squid Game, reż. Dong-hvuk Hwang, Netflix 2021)

 

Obejrzałam. Przeorało mnie kompletnie.

Czym ten serial nie jest?

Nie jest krwawą, bezrefleksyjną  jatką. Oczywiście dzieci i młodsza młodzież absolutnie nie powinny tego oglądać, więc wcale się nie dziwię, że pedagodzy i psychologowie na całym świecie biją na alarm. Bo potem dzieci urządzają takie „zabawy” w szkołach i na podwórkach. Myślę jednak, że żaden rodzic przy zdrowych zmysłach na oglądanie czegoś takiego przez kilkulatka by się nie zgodził. Problem jest więc chyba szerszy: czy rodzice w ogóle wiedzą, że ich dzieci coś oglądają? W serialu Squid Game pomimo jego brutalności na pewno nie chodzi o bieganie z kałachem, festiwal sadyzmu i robienie z ludzi kotletów mielonych.

Squid Game nie jest tylko i wyłącznie krytyką kapitalizmu, jak głoszą prawie wszyscy recenzenci. To ważny aspekt, ale nie jedyny.

Nie jest  też po prostu komercyjną bajką dla dorosłych z elementami grozy.

Jeśli miałam tu jakieś popkulturowe skojarzenia, to określiłabym Squid Game jako coś pomiędzy amerykańskimi Igrzyskami śmierci a koreańskim hitem Parasite. Fabuła jest tyleż prosta, co wstrząsająca: oto ponad 400 zadłużonych Koreańczyków decyduje się na turniej, w którym można wygrać bajeczne pieniądze, ale stawką jest życie. Turniej polega na rozegraniu sześciu znanych z dzieciństwa zabaw. Wydaje się to proste? Cóż, uczestnicy gry już przy pierwszej rundzie zamilkli sparaliżowani strachem… Żeby spotęgować grozę, twórcy serialu zdecydowali się na przedszkolny sztafaż: labirynt schodów w landrynkowych kolorach, upiorny, choć z pozoru sielankowy plac zabaw, w którego centrum postawiono gigantyczną lalkę, żołnierzy w różowych kombinezonach i trumny z różową kokardką wędrujące prosto do krematorium. W tle beztroski walc Straussa, przerywany czasem nieco bardziej psychodelicznymi motywami muzycznymi. Taka zabawowa wersja obozu koncentracyjnego, ale jeszcze bardziej szokująca, jeśli sobie uświadomimy, że więźniowie są w tym kuriozalnym miejscu z własnej woli.

Zaprzyjaźniłam się z grupą protagonistów. Kibicowałam im w kolejnych „konkurencjach”. Mam ogromny żal do twórców serialu, że bohaterowie po kolei giną. Postaci w charakterystycznych zielonych dresach jest coraz mniej, łóżek w sypialni ubywa, robi się coraz bardziej przytłaczająco, jak po apokalipsie… I tylko pieniędzy jest coraz więcej w wielkiej szklanej śwince – skarbonce zawieszonej pod sufitem, żeby – niczym biblijny złoty cielec - przypominała graczom, po co tu są.

Z coraz większą niecierpliwością czekałam na finał. Prześladowało mnie przede wszystkim pytanie: po co te krwawe zawody? Szybko się zorientowałam, że nie chodzi ani o totalitarne zawładnięcie światem jak w Igrzyskach śmierci, ani o pieniądze jak w Parasite. Doczekamy się odpowiedzi, ale jest naprawdę przerażająca…

Po co więc oglądać Squid Game? Nie ukrywam, że skusiła mnie popularność serialu. Pomyślałam sobie: jeden odcineczek, żeby zobaczyć, co tak wstrząsnęło światem. Pochłonęłam wszystkie. Koreańska produkcja mnie zaskoczyła… ewangelicznym przesłaniem. I właśnie dlatego jest tak wartościowa.

„Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone.” – czytamy w Ewangelii (Łk 6,37). Oto serialowe postacie przychodzą do tej upiornej krainy gier z własną, dramatyczną historią: ojciec – nieudacznik, który chce odzyskać córkę i ratować zdrowie ciężko chorej matki, absolwent renomowanej uczelni, którego policja ściga za długi, ale jego matka jest ciągle z niego dumna i nie ma pojęcia, co mu grozi, dziewczyna, która zabiła ojczyma, bo ją regularnie gwałcił i zamordował jej matkę, młoda uciekinierka z Korei Północnej, która marzy, żeby wydostać brata z domu dziecka i sprowadzić do Korei Południowej mamę, Pakistańczyk wyzyskiwany przez pracodawców, mający na utrzymaniu żonę i małe dziecko, zawsze uśmiechnięty, niegroźnie wyglądający staruszek z guzem mózgu… Kto powinien znokautować pozostałych graczy i zgarnąć tę zawrotną sumę? Komu się ona najbardziej należy? A kto musi zginąć?

Po pierwszej „zabawie” bohaterowie się orientują, że z panami w różowych kombinezonach nie ma żartów. Grupa głosuje za opuszczeniem gry, lecz gdy wracają do swojego życia, to tak naprawdę lądują w kolejnej, jeszcze bardziej brutalnej grze. Większość więc decyduje się wrócić do landrynkowej fabryki śmierci…

Powiecie: przecież to niemożliwe, żeby cywilizowani ludzie w XXI wieku chcieli uczestniczyć w śmiercionośnych rozgrywkach. Czy aby na pewno? Systemy totalitarne rodziły się w świecie cywilizowanych, myślących, często wykształconych ludzi…

Warto sobie zadać pytanie: czy pod sufitem w moim pokoju nie wisi przypadkiem jakaś świnka – skarbonka, dla której jestem w stanie poświęcić mój system wartości: Boga, bliskich, przyjaciół, wszystko, w co wierzę i co mnie ukształtowało? Co jest tą „skarbonką”, bożkiem, który odbiera mi wzrok i jasność myślenia? Kasa? Kariera? Opinia publiczna? Popularność? Lęk przed hejtem? Toksyczna relacja? Może jakieś uzależnienie, niekoniecznie od razu od alkoholu czy substancji psychoaktywnych?

W ewangeliczne przesłanie wpisuje się główny bohater, Gi-hun Seong, życiowy nieudacznik, który postanawia walczyć o prawa rodzicielskie do swojej dziesięcioletniej córki, i o zdrowie matki. To taki koreański Forrest Gump: człowiek, który nawet w tak ekstremalnych warunkach potrafi zapomnieć o sobie i zadbać o towarzyszy niedoli. Potrafi też wybaczać. W ostatecznym rozrachunku okazuje się niezwykle odważny i bezkompromisowy.

Tutaj wielkie brawa należą się odtwórcy tej roli, Jung-Jae Lee. Aktor w fascynujący sposób zmienia się wraz z postacią, kreując najpierw irytującego fajtłapę, któremu kompletnie nic się nie udaje. W wieku 40 lat mieszka z mamą, a córce na urodziny kupuje zabawkowy pistolet, bo nie ma lepszego pomysłu. Kiedy jednak trafia do landrynkowego obozu graczy „w kalmara” , powoli nabiera charakteru, pewności siebie, wyrazistości. To postać z krwi i kości, której o coś chodzi. Jest wiarygodny. Na początku raziło mnie przerysowane koreańskie aktorstwo – zarówno w przypadku tego aktora, jak reszty zespołu -  tak różne od naszych europejskich wzorców. Szybko jednak zrozumiałam, że to kwestia zupełnie innej kultury.

Squid Game warto też obejrzeć dla dwóch scen z końcówki serialu. Pierwsza to przejmujący moment, gdy zwycięzca śmiercionośnej rozgrywki zostaje wyrzucony z limuzyny na bruk. Dosłownie. Jak śmieć, a nie jak ktoś, kto wygrał grube miliony. Ma opaskę na oczach. Nagle na ulicy pojawia się uliczny kaznodzieja z krzyżem i woła do przechodniów, że Jezus jest naszym Zbawicielem. Wygrany uczestnik upiornego turnieju powoli się podnosi z chodnika i zdejmuje opaskę: jakby właśnie przejrzał na oczy…

Obraz drugi: zakład dwóch bohaterów o pijaka, któremu grozi zamarznięcie. Czy do północy ktoś się przy nim zatrzyma i mu pomoże?

Tak, w tej obrzydliwie komercyjnej Netflixowej jatce pojawia się pytanie o granice człowieczeństwa. A co najważniejsze: wygrywa dobro, choć nie ma oczywistego happy endu. To historia, która pozostawia mnie z nadzieją, że moja empatia i system wartości nie kończy się wraz z zawieszeniem pod sufitem szklanej świnki. Czymkolwiek by ona była.


 Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=L9VzmFfOtCE

3 komentarze:

  1. Gratuluję bardzo dobrego tekstu - też obejrzałem z ciekawości, aby wiedzieć i też mnie wciągnęło. Bardzo ładna i ciekawa refleksja.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mądra recenzja. Sama mam podobne wnioski z tego serialu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawa recenzja, zaintrygowała mnie. Może obejrzę fragment,bo nie starcza mi już sił na ciężkie filmy. Ale tekst
    ... szacun, jak mówią młodsi 😚

    OdpowiedzUsuń