Powiew
COOL - tury
Świnka
pod sufitem (Squid Game, reż. Dong-hvuk
Hwang, Netflix
2021)
Obejrzałam. Przeorało
mnie kompletnie.
Czym ten serial nie
jest?
Nie jest krwawą,
bezrefleksyjną jatką. Oczywiście dzieci
i młodsza młodzież absolutnie nie powinny tego oglądać, więc wcale się nie
dziwię, że pedagodzy i psychologowie na całym świecie biją na alarm. Bo potem
dzieci urządzają takie „zabawy” w szkołach i na podwórkach. Myślę jednak, że
żaden rodzic przy zdrowych zmysłach na oglądanie czegoś takiego przez
kilkulatka by się nie zgodził. Problem jest więc chyba szerszy: czy rodzice w
ogóle wiedzą, że ich dzieci coś oglądają? W serialu Squid Game pomimo jego brutalności na pewno nie chodzi o bieganie z
kałachem, festiwal sadyzmu i robienie z ludzi kotletów mielonych.
Squid
Game
nie jest tylko i wyłącznie krytyką kapitalizmu, jak głoszą prawie wszyscy
recenzenci. To ważny aspekt, ale nie jedyny.
Nie jest też po prostu komercyjną bajką dla dorosłych
z elementami grozy.
Jeśli miałam tu jakieś
popkulturowe skojarzenia, to określiłabym Squid
Game jako coś pomiędzy amerykańskimi Igrzyskami
śmierci a koreańskim hitem Parasite.
Fabuła jest tyleż prosta, co wstrząsająca: oto ponad 400 zadłużonych
Koreańczyków decyduje się na turniej, w którym można wygrać bajeczne pieniądze,
ale stawką jest życie. Turniej polega na rozegraniu sześciu znanych z
dzieciństwa zabaw. Wydaje się to proste? Cóż, uczestnicy gry już przy pierwszej
rundzie zamilkli sparaliżowani strachem… Żeby spotęgować grozę, twórcy serialu
zdecydowali się na przedszkolny sztafaż: labirynt schodów w landrynkowych
kolorach, upiorny, choć z pozoru sielankowy plac zabaw, w którego centrum
postawiono gigantyczną lalkę, żołnierzy w różowych kombinezonach i trumny z
różową kokardką wędrujące prosto do krematorium. W tle beztroski walc Straussa,
przerywany czasem nieco bardziej psychodelicznymi motywami muzycznymi. Taka
zabawowa wersja obozu koncentracyjnego, ale jeszcze bardziej szokująca, jeśli
sobie uświadomimy, że więźniowie są w tym kuriozalnym miejscu z własnej woli.
Zaprzyjaźniłam się z
grupą protagonistów. Kibicowałam im w kolejnych „konkurencjach”. Mam ogromny
żal do twórców serialu, że bohaterowie po kolei giną. Postaci w
charakterystycznych zielonych dresach jest coraz mniej, łóżek w sypialni ubywa,
robi się coraz bardziej przytłaczająco, jak po apokalipsie… I tylko pieniędzy
jest coraz więcej w wielkiej szklanej śwince – skarbonce zawieszonej pod
sufitem, żeby – niczym biblijny złoty cielec - przypominała graczom, po co tu
są.
Z coraz większą
niecierpliwością czekałam na finał. Prześladowało mnie przede wszystkim
pytanie: po co te krwawe zawody? Szybko się zorientowałam, że nie chodzi ani o
totalitarne zawładnięcie światem jak w Igrzyskach
śmierci, ani o pieniądze jak w
Parasite. Doczekamy się odpowiedzi, ale jest naprawdę przerażająca…
Po co więc oglądać Squid Game? Nie ukrywam, że skusiła mnie
popularność serialu. Pomyślałam sobie: jeden odcineczek, żeby zobaczyć, co tak
wstrząsnęło światem. Pochłonęłam wszystkie. Koreańska produkcja mnie
zaskoczyła… ewangelicznym przesłaniem. I właśnie dlatego jest tak wartościowa.
„Nie sądźcie, a nie
będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a
będzie wam odpuszczone.” – czytamy w Ewangelii (Łk 6,37). Oto serialowe
postacie przychodzą do tej upiornej krainy gier z własną, dramatyczną historią:
ojciec – nieudacznik, który chce odzyskać córkę i ratować zdrowie ciężko chorej
matki, absolwent renomowanej uczelni, którego policja ściga za długi, ale jego
matka jest ciągle z niego dumna i nie ma pojęcia, co mu grozi, dziewczyna,
która zabiła ojczyma, bo ją regularnie gwałcił i zamordował jej matkę, młoda
uciekinierka z Korei Północnej, która marzy, żeby wydostać brata z domu dziecka
i sprowadzić do Korei Południowej mamę, Pakistańczyk wyzyskiwany przez
pracodawców, mający na utrzymaniu żonę i małe dziecko, zawsze uśmiechnięty,
niegroźnie wyglądający staruszek z guzem mózgu… Kto powinien znokautować
pozostałych graczy i zgarnąć tę zawrotną sumę? Komu się ona najbardziej należy?
A kto musi zginąć?
Po pierwszej „zabawie”
bohaterowie się orientują, że z panami w różowych kombinezonach nie ma żartów.
Grupa głosuje za opuszczeniem gry, lecz gdy wracają do swojego życia, to tak
naprawdę lądują w kolejnej, jeszcze bardziej brutalnej grze. Większość więc
decyduje się wrócić do landrynkowej fabryki śmierci…
Powiecie: przecież to
niemożliwe, żeby cywilizowani ludzie w XXI wieku chcieli uczestniczyć w śmiercionośnych
rozgrywkach. Czy aby na pewno? Systemy totalitarne rodziły się w świecie
cywilizowanych, myślących, często wykształconych ludzi…
Warto sobie zadać
pytanie: czy pod sufitem w moim pokoju nie wisi przypadkiem jakaś świnka –
skarbonka, dla której jestem w stanie poświęcić mój system wartości: Boga,
bliskich, przyjaciół, wszystko, w co wierzę i co mnie ukształtowało? Co jest tą
„skarbonką”, bożkiem, który odbiera mi wzrok i jasność myślenia? Kasa? Kariera?
Opinia publiczna? Popularność? Lęk przed hejtem? Toksyczna relacja? Może jakieś
uzależnienie, niekoniecznie od razu od alkoholu czy substancji psychoaktywnych?
W ewangeliczne
przesłanie wpisuje się główny bohater, Gi-hun Seong, życiowy nieudacznik, który
postanawia walczyć o prawa rodzicielskie do swojej dziesięcioletniej córki, i o
zdrowie matki. To taki koreański Forrest Gump: człowiek, który nawet w tak
ekstremalnych warunkach potrafi zapomnieć o sobie i zadbać o towarzyszy
niedoli. Potrafi też wybaczać. W ostatecznym rozrachunku okazuje się niezwykle
odważny i bezkompromisowy.
Tutaj wielkie brawa
należą się odtwórcy tej roli, Jung-Jae Lee. Aktor w fascynujący sposób zmienia
się wraz z postacią, kreując najpierw irytującego fajtłapę, któremu kompletnie
nic się nie udaje. W wieku 40 lat mieszka z mamą, a córce na urodziny kupuje
zabawkowy pistolet, bo nie ma lepszego pomysłu. Kiedy jednak trafia do
landrynkowego obozu graczy „w kalmara” , powoli nabiera charakteru, pewności
siebie, wyrazistości. To postać z krwi i kości, której o coś chodzi. Jest
wiarygodny. Na początku raziło mnie przerysowane koreańskie aktorstwo – zarówno
w przypadku tego aktora, jak reszty zespołu -
tak różne od naszych europejskich wzorców. Szybko jednak zrozumiałam, że
to kwestia zupełnie innej kultury.
Squid
Game
warto też obejrzeć dla dwóch scen z końcówki serialu. Pierwsza to przejmujący moment,
gdy zwycięzca śmiercionośnej rozgrywki zostaje wyrzucony z limuzyny na bruk.
Dosłownie. Jak śmieć, a nie jak ktoś, kto wygrał grube miliony. Ma opaskę na
oczach. Nagle na ulicy pojawia się uliczny kaznodzieja z krzyżem i woła do
przechodniów, że Jezus jest naszym Zbawicielem. Wygrany uczestnik upiornego
turnieju powoli się podnosi z chodnika i zdejmuje opaskę: jakby właśnie
przejrzał na oczy…
Obraz drugi: zakład
dwóch bohaterów o pijaka, któremu grozi zamarznięcie. Czy do północy ktoś się
przy nim zatrzyma i mu pomoże?
Tak, w tej obrzydliwie komercyjnej Netflixowej jatce pojawia się pytanie o granice człowieczeństwa. A co najważniejsze: wygrywa dobro, choć nie ma oczywistego happy endu. To historia, która pozostawia mnie z nadzieją, że moja empatia i system wartości nie kończy się wraz z zawieszeniem pod sufitem szklanej świnki. Czymkolwiek by ona była.
Link do zwiastuna:
Gratuluję bardzo dobrego tekstu - też obejrzałem z ciekawości, aby wiedzieć i też mnie wciągnęło. Bardzo ładna i ciekawa refleksja.
OdpowiedzUsuńMądra recenzja. Sama mam podobne wnioski z tego serialu.
OdpowiedzUsuńCiekawa recenzja, zaintrygowała mnie. Może obejrzę fragment,bo nie starcza mi już sił na ciężkie filmy. Ale tekst
OdpowiedzUsuń... szacun, jak mówią młodsi 😚