sobota, 16 października 2021


 

Powiew COOL - tury

Reżyser „ukradł” mi finał – jeszcze o Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka i moim wewnętrznym Podlasiu

(Teatr Wierszalin, Nie – boska komedia, reż. Piotr Tomaszuk, premiera: 23. 07. 2021 on - line i 

15. 10. 2021 z publicznością)

 

Nareszcie mogłam poczuć, jak pachną spektakle Teatru Wierszalin. Słynny zapach drewna, o którym mówili niemal wszyscy goście podczas spotkań literackich i teatralnych letniego festiwalu „Między wierszami”, jest nasycony 30 – letnią historią tego miejsca. Historią pełną wspomnień, dźwięków, obrazów i twarzy, które tutaj ciągle żyją i wracają niczym dusze przodków na obrzęd Dziadów…

Właśnie wracam z uroczystości XXX – lecia tego niezwykłego teatru. Siedzę w pociągu relacji Białystok – Wrocław, złota, podlaska jesień ucieka nieubłaganie w przeciwnym kierunku, a jednak wiem, że zabrałam stamtąd swoje wewnętrzne Podlasie i ono już zostanie ze mną na zawsze.

Co więc zabrałam?

1.     Obrzędowość i mistycyzm. Podlasie jest jakby bliżej nieba i rzeczywistości duchowej. Przy polnych drogach kapliczki, w środku lasu osada proroka Ilji – ten „prawdziwy” Wierszalin, który zainspirował twórców supraskiego teatru – ruina, którą jednak ktoś odwiedza, bo nad drzwiami opustoszałej chaty wiszą malutkie ikony.

2.     Tajemnicę. Ona jest we wszystkim: w absolutnej ciszy, kiedy się wejdzie do doliny, gdzie znajduje się dawna osada Wierszalin i Monoteistyczna Świątynia Świata proroka Ilji. Już kilka kroków dalej słychać, jak wiatr szumi w gałęziach, a tam nie. Tajemnica czai się na placu przed białostocką farą w dżdżysty poranek i w półmroku drewnianej izby, gdy zaczyna się wierszaliński spektakl.

3.     Wzruszenie. Udzieliło mi się, gdy mistrz Piotr Tomaszuk podczas jubileuszowych przemówień wyszedł na scenę z figurką Turlajgroszka – bohatera spektaklu, który zainaugurował działalność Towarzystwa Wierszalin i stał się początkiem wielkiej, teatralnej legendy. Pomyślałam o swoich Dzikich Kotach. Oczywiście nie jest to profesjonalny teatr i staż bez porównania mniejszy (ponad 4 lata), ale też mamy już swojego „Turlajgroszka”: drewniany kij, który „zagrał” w Balladzie o Mistrzu, a potem w Weselu. Dostał nawet od młodzieży imię: Kaduceusz.

4.     Szacunek dla kultury. Okazuje się, że można robić teatr bez trzymanych w ręku mikrofonów, projekcji multimedialnych, eksperymentów z płcią bohaterów oraz z samym tekstem nieprzypominającym oryginału, a także wszechobecnej folii i plastiku, i taki teatr może naprawdę poruszać i docierać do głębi serca. Bez kosmicznych nakładów finansowych i robionych „pod festiwale” udziwnień. A w dodatku jest ekologiczny. W Nie – boskiej komedii rewolucjoniści rzucają bio – odpadami, a wykorzystane w scenografii sprzęty pochodzą z darowizn i targów staroci czyli po prostu otrzymały drugie życie. Sam tekst literacki natomiast brzmi jak muzyka, mówiony przez aktorów z ogromnym pietyzmem, a jednak bez sztuczności.  I tak jak powiedział jeden z przemawiających na uroczystościach oficjeli: „Stachura napisał, że życie to jest teatr, a ja bym dodał: teatr to życie”. Bo Teatr Wierszalin pulsuje życiem. Niewymuszonym, prostym, nieulegającym trendom. Życiem, które płynie nieco pod prąd i dlatego jest wyjątkowe.

5.     Bliskość. Po raz kolejny na Podlasiu doświadczyłam ogromnej serdeczności i gościnności. To, co jest dla mnie symbolem tej bliskości i otwartości na drugiego człowieka, to sposób, w jaki urządzono w Wierszalinie salę bankietową: w garderobie. Miejscu, gdzie normalnie przebierają się aktorzy. Granice między kulisami a widownią zostały zatarte. Nie ma podziału na jakieś „my” i „ci z zewnątrz”. Teatr staje się wspólnym doświadczeniem. Zaprasza do współuczestnictwa. Cos takiego jest chyba w ogóle w mentalności ludzi Podlasia.

A teraz kilka słów o samej Nie – boskiej komedii Piotra Tomaszuka. Pisałam już o tym spektaklu przed trzema miesiącami, ale trzeba tutaj dopisać kilka słów, bo wczoraj zobaczyłam inny spektakl. To, co najważniejsze, oczywiście pozostało: obrzędowość charakterystyczna dla wszystkich premier Wierszalina, mistyczny półmrok, hipnotyzująca muzyka Adriana Jakucia – Łukaszewicza, grana na żywo przez samego kompozytora na różnych ciekawych instrumentach z przewagą kontrabasu, siedem osób na scenie tak intensywnie obecnych, że mamy wrażenie zarówno intymności, jak rozmachu, urzekające płomyki świec, umieszczonych w różnych miejscach przestrzeni, zapalanych i gaszonych przez bohaterów (i ten zapach rozgrzanego wosku!), zderzenie dwóch planów: lalkowego i żywego, bo przecież Orcio jest drewnianą rozczłonkowaną lalką, a równocześnie ma twarz żywej aktorki, muzyczność i rytmiczność wypowiadanego i śpiewanego tekstu, która prowadzi aktorów przez poszczególne sytuacje i pomaga im wydobyć emocje. No i ten finał, który mnie rozjechał jak walec: Pankracy ginie cynicznie zamordowany przez Leonarda.

Co się zmieniło? Postać Hrabiego Henryka – kolejna genialna kreacja Rafała Gąsowskiego. Ten aktor zdobył moje serce rolą Gustawa – Konrada w wierszalińskich Dziadach. Nocy pierwszej i Dziadach. Nocy drugiej, i po prostu przepadłam. Dla mnie Gąsowski to prawdziwy arystokrata teatru, mówiący tekst z taką elegancją, że po usłyszeniu „gąsowskiej” wersji monologu jakiejś postaci trudno sobie wyobrazić inne wykonanie… Jednak podczas lipcowego streamingu widziałam zupełnie innego Henryka. Tamten był wycofany, zdystansowany emocjonalnie do tego, co się działo wokół niego, jak gdyby obok akcji i pozostałych postaci. Ten wchodzi w dramat, angażuje się emocjonalnie, jest rozedrgany, ale - wiarygodny. Gąsowski ani o milimetr nie przesadza, ani przez sekundę nie słychać w tej roli fałszywej nuty. Bardzo mi się podoba koncepcja reżysera: zbudowania wszystkich postaci dramatu wokół Henryka. Przypomina to nieco planety krążące wokół Słońca. W jakim celu? Może te postacie są wizją Henryka, dramatem, jaki się dzieje w jego głowie? Nie bez powodu Duch w tekście Krasińskiego mówi ironicznie do głównego bohatera: „Dramat układasz.” Jeśli mam tu jakie drobne zastrzeżenie, to do ustawienia postaci drugiego planu. Rozumiem zamysł reżysera, bardzo przemyślany i konsekwentny, ale w niczym by nie zaszkodziło większe wyeksponowanie Dziewicy (znakomitej, drapieżnej Katarzyny Wolak – Gąsowskiej), Marii (przejmującej Moniki Kwiatkowskiej) czy Orcia Magdaleny Dąbrowskiej. Tak, żeby było widać twarze aktorek. Może poprzez światło, może poprzez usytuowanie ich bliżej głównego aktora? Nie wiem. Brakuje mi ich spojrzenia. Spektakl mógłby na tym zyskać, ponieważ aktorki stworzyły tutaj niezwykle barwne kreacje. Szkoda też, że postacie z zaświatów nie mają mikroportów z pogłosem, tak jak to było podczas letniego spektaklu on – line. Dawało to efekt tajemniczości i niezwykłości, która oczywiście ciągle jest obecna w spektaklu, ale pogłos ją podkreślał.

Bardziej wyraziści są także inni bohaterowie: Orcio Magdaleny Dąbrowskiej i Pankracy Mateusza Stasiulewicza. Oglądając Nie – boską… po raz pierwszy w lecie, nie byłam przekonana do roli Orcia. Wydawał mi się trochę bezbarwny, jak gdyby niedokończony. Teraz nabrał charakteru. Scena śmierci Orcia, kiedy aktorka wypowiada jego ostatnie słowa bardzo subtelnie, jak modlitwę, po prostu wzrusza. I ja nareszcie Magdalenie Dąbrowskiej wierzę!

Pankracy Mateusza Stasiulewicza to mistrzostwo świata. Wszędzie go pełno, wije się jak piskorz, krzyczy owładnięty rewolucyjną manią, po to, żeby na końcu umrzeć z bardzo intymnym, niemal wyszeptanym wyznaniem: „Galilae vicisti!”. Rola Stasiulewicza, godna zapamiętania już w lipcu, nabrała teraz jeszcze większej mocy.

Wreszcie coś, co jest dla mnie tutaj kluczowe: finał. Czekałam na to słynne „Galilaee vicisti”. Pomimo wprowadzenia przez reżysera morderstwa, którego nie ma u Krasińskiego, wyznanie wiary wybrzmiało już podczas przedpremierowego pokazu on – line. Nie było jednak tak mocne i wstrząsające jak teraz, kiedy zostaje powtórzone przez postacie spektaklu wyłaniające się z półmroku. Taka wersja końcówki jest jak mocny akord kończący symfonię. Szepty się nakładają, a ja siedzę zahipnotyzowana i myślę z żalem i zachwytem, że… Piotr Tomaszuk ukradł mi finał. Bo mam dokładnie taki sam pomysł na zakończenie naszej adaptacji Nie – boskiej komedii, tej, którą za kilka dni zacznę realizować z moją młodzieżą w grupie teatralnej Dzikie Koty.

Galilejczyk zwyciężył. Jak zawsze. Jak przez tyle wieków. A ja próbuję po tym wspaniałym święcie teatru uporządkować to wszystko, "co się komu w duszy gra"…


Fot. Magdalena Rybij.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz