Powiew
COOL - tury
Reżyser
„ukradł” mi finał – jeszcze o Nie –
boskiej komedii Piotra Tomaszuka i moim wewnętrznym Podlasiu
(Teatr Wierszalin, Nie – boska komedia, reż. Piotr Tomaszuk, premiera: 23. 07. 2021 on - line i
15. 10. 2021 z publicznością)
Nareszcie mogłam
poczuć, jak pachną spektakle Teatru Wierszalin. Słynny zapach drewna, o którym
mówili niemal wszyscy goście podczas spotkań literackich i teatralnych letniego
festiwalu „Między wierszami”, jest nasycony 30 – letnią historią tego miejsca.
Historią pełną wspomnień, dźwięków, obrazów i twarzy, które tutaj ciągle żyją i
wracają niczym dusze przodków na obrzęd Dziadów…
Właśnie wracam z
uroczystości XXX – lecia tego niezwykłego teatru. Siedzę w pociągu relacji
Białystok – Wrocław, złota, podlaska jesień ucieka nieubłaganie w przeciwnym
kierunku, a jednak wiem, że zabrałam stamtąd swoje wewnętrzne Podlasie i ono
już zostanie ze mną na zawsze.
Co więc zabrałam?
1.
Obrzędowość i mistycyzm. Podlasie jest
jakby bliżej nieba i rzeczywistości duchowej. Przy polnych drogach kapliczki, w
środku lasu osada proroka Ilji – ten „prawdziwy” Wierszalin, który zainspirował
twórców supraskiego teatru – ruina, którą jednak ktoś odwiedza, bo nad drzwiami
opustoszałej chaty wiszą malutkie ikony.
2.
Tajemnicę. Ona jest we wszystkim: w
absolutnej ciszy, kiedy się wejdzie do doliny, gdzie znajduje się dawna osada
Wierszalin i Monoteistyczna Świątynia Świata proroka Ilji. Już kilka kroków
dalej słychać, jak wiatr szumi w gałęziach, a tam nie. Tajemnica czai się na
placu przed białostocką farą w dżdżysty poranek i w półmroku drewnianej izby,
gdy zaczyna się wierszaliński spektakl.
3.
Wzruszenie. Udzieliło mi się, gdy mistrz
Piotr Tomaszuk podczas jubileuszowych przemówień wyszedł na scenę z figurką
Turlajgroszka – bohatera spektaklu, który zainaugurował działalność Towarzystwa
Wierszalin i stał się początkiem wielkiej, teatralnej legendy. Pomyślałam o
swoich Dzikich Kotach. Oczywiście nie jest to profesjonalny teatr i staż bez
porównania mniejszy (ponad 4 lata), ale też mamy już swojego „Turlajgroszka”:
drewniany kij, który „zagrał” w Balladzie
o Mistrzu, a potem w Weselu.
Dostał nawet od młodzieży imię: Kaduceusz.
4.
Szacunek dla kultury. Okazuje się, że
można robić teatr bez trzymanych w ręku mikrofonów, projekcji multimedialnych,
eksperymentów z płcią bohaterów oraz z samym tekstem nieprzypominającym
oryginału, a także wszechobecnej folii i plastiku, i taki teatr może naprawdę
poruszać i docierać do głębi serca. Bez kosmicznych nakładów finansowych i
robionych „pod festiwale” udziwnień. A w dodatku jest ekologiczny. W Nie – boskiej komedii rewolucjoniści
rzucają bio – odpadami, a wykorzystane w scenografii sprzęty pochodzą z darowizn i targów staroci czyli po prostu otrzymały drugie życie. Sam tekst
literacki natomiast brzmi jak muzyka, mówiony przez aktorów z ogromnym pietyzmem,
a jednak bez sztuczności. I tak jak
powiedział jeden z przemawiających na uroczystościach oficjeli: „Stachura
napisał, że życie to jest teatr, a ja bym dodał: teatr to życie”. Bo Teatr
Wierszalin pulsuje życiem. Niewymuszonym, prostym, nieulegającym trendom.
Życiem, które płynie nieco pod prąd i dlatego jest wyjątkowe.
5.
Bliskość. Po raz kolejny na Podlasiu
doświadczyłam ogromnej serdeczności i gościnności. To, co jest dla mnie
symbolem tej bliskości i otwartości na drugiego człowieka, to sposób, w jaki
urządzono w Wierszalinie salę bankietową: w garderobie. Miejscu, gdzie
normalnie przebierają się aktorzy. Granice między kulisami a widownią zostały
zatarte. Nie ma podziału na jakieś „my” i „ci z zewnątrz”. Teatr staje się
wspólnym doświadczeniem. Zaprasza do współuczestnictwa. Cos takiego jest chyba
w ogóle w mentalności ludzi Podlasia.
A
teraz kilka słów o samej Nie – boskiej
komedii Piotra Tomaszuka. Pisałam już o tym spektaklu przed trzema
miesiącami, ale trzeba tutaj dopisać kilka słów, bo wczoraj zobaczyłam inny
spektakl. To, co najważniejsze, oczywiście pozostało: obrzędowość
charakterystyczna dla wszystkich premier Wierszalina, mistyczny półmrok,
hipnotyzująca muzyka Adriana Jakucia – Łukaszewicza, grana na żywo przez samego
kompozytora na różnych ciekawych instrumentach z przewagą kontrabasu, siedem
osób na scenie tak intensywnie obecnych, że mamy wrażenie zarówno intymności,
jak rozmachu, urzekające płomyki świec, umieszczonych w różnych miejscach
przestrzeni, zapalanych i gaszonych przez bohaterów (i ten zapach rozgrzanego
wosku!), zderzenie dwóch planów: lalkowego i żywego, bo przecież Orcio jest
drewnianą rozczłonkowaną lalką, a równocześnie ma twarz żywej aktorki,
muzyczność i rytmiczność wypowiadanego i śpiewanego tekstu, która prowadzi
aktorów przez poszczególne sytuacje i pomaga im wydobyć emocje. No i ten finał,
który mnie rozjechał jak walec: Pankracy ginie cynicznie zamordowany przez
Leonarda.
Co
się zmieniło? Postać Hrabiego Henryka – kolejna genialna kreacja Rafała
Gąsowskiego. Ten aktor zdobył moje serce rolą Gustawa – Konrada w
wierszalińskich Dziadach. Nocy pierwszej
i Dziadach. Nocy drugiej, i po prostu
przepadłam. Dla mnie Gąsowski to prawdziwy arystokrata teatru, mówiący tekst z
taką elegancją, że po usłyszeniu „gąsowskiej” wersji monologu jakiejś postaci trudno
sobie wyobrazić inne wykonanie… Jednak podczas lipcowego streamingu widziałam
zupełnie innego Henryka. Tamten był wycofany, zdystansowany emocjonalnie do tego,
co się działo wokół niego, jak gdyby obok akcji i pozostałych postaci. Ten
wchodzi w dramat, angażuje się emocjonalnie, jest rozedrgany, ale - wiarygodny.
Gąsowski ani o milimetr nie przesadza, ani przez sekundę nie słychać w tej roli
fałszywej nuty. Bardzo mi się podoba koncepcja reżysera: zbudowania wszystkich
postaci dramatu wokół Henryka. Przypomina to nieco planety krążące wokół
Słońca. W jakim celu? Może te postacie są wizją Henryka, dramatem, jaki się
dzieje w jego głowie? Nie bez powodu Duch w tekście Krasińskiego mówi
ironicznie do głównego bohatera: „Dramat układasz.” Jeśli mam tu jakie drobne
zastrzeżenie, to do ustawienia postaci drugiego planu. Rozumiem zamysł
reżysera, bardzo przemyślany i konsekwentny, ale w niczym by nie zaszkodziło
większe wyeksponowanie Dziewicy (znakomitej, drapieżnej Katarzyny Wolak –
Gąsowskiej), Marii (przejmującej Moniki Kwiatkowskiej) czy Orcia Magdaleny
Dąbrowskiej. Tak, żeby było widać twarze aktorek. Może poprzez światło, może
poprzez usytuowanie ich bliżej głównego aktora? Nie wiem. Brakuje mi ich spojrzenia.
Spektakl mógłby na tym zyskać, ponieważ aktorki stworzyły tutaj niezwykle
barwne kreacje. Szkoda też, że postacie z zaświatów nie mają mikroportów z
pogłosem, tak jak to było podczas letniego spektaklu on – line. Dawało to efekt
tajemniczości i niezwykłości, która oczywiście ciągle jest obecna w spektaklu,
ale pogłos ją podkreślał.
Bardziej
wyraziści są także inni bohaterowie: Orcio Magdaleny Dąbrowskiej i Pankracy
Mateusza Stasiulewicza. Oglądając Nie – boską…
po raz pierwszy w lecie, nie byłam przekonana do roli Orcia. Wydawał mi się
trochę bezbarwny, jak gdyby niedokończony. Teraz nabrał charakteru. Scena
śmierci Orcia, kiedy aktorka wypowiada jego ostatnie słowa bardzo subtelnie,
jak modlitwę, po prostu wzrusza. I ja nareszcie Magdalenie Dąbrowskiej wierzę!
Pankracy
Mateusza Stasiulewicza to mistrzostwo świata. Wszędzie go pełno, wije się jak
piskorz, krzyczy owładnięty rewolucyjną manią, po to, żeby na końcu umrzeć z
bardzo intymnym, niemal wyszeptanym wyznaniem: „Galilae vicisti!”. Rola
Stasiulewicza, godna zapamiętania już w lipcu, nabrała teraz jeszcze większej mocy.
Wreszcie
coś, co jest dla mnie tutaj kluczowe: finał. Czekałam na to słynne „Galilaee vicisti”. Pomimo wprowadzenia przez reżysera morderstwa, którego nie ma u
Krasińskiego, wyznanie wiary wybrzmiało już podczas przedpremierowego pokazu on –
line. Nie było jednak tak mocne i wstrząsające jak teraz, kiedy zostaje
powtórzone przez postacie spektaklu wyłaniające się z półmroku. Taka wersja końcówki
jest jak mocny akord kończący symfonię. Szepty się nakładają, a ja siedzę zahipnotyzowana i myślę z żalem i zachwytem, że… Piotr Tomaszuk ukradł mi
finał. Bo mam dokładnie taki sam pomysł na zakończenie naszej adaptacji Nie – boskiej komedii, tej, którą za kilka
dni zacznę realizować z moją młodzieżą w grupie teatralnej Dzikie Koty.
Galilejczyk zwyciężył.
Jak zawsze. Jak przez tyle wieków. A ja próbuję po tym
wspaniałym święcie teatru uporządkować to wszystko, "co się komu w duszy gra"…
Fot. Magdalena Rybij.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz