wtorek, 2 listopada 2021


 

Myśli niedorzeczne

 

List, który zawsze chciałam napisać

Kochany Tato,

Mało mamy wspólnych wspomnień, dlatego pomyślałam, że te, które są, pozbieram z uwagą i starannością dzieci zbierających barwne, jesienne liście.

Kiedy miałam pięć lat, podarowałeś mi wielkiego, pluszowego psa. Bardzo go lubiłam i długo zajmował honorowe miejsce w moim pokoju. Niestety nie wiem, jakie były jego dalsze losy. Pluszaki też umierają i często nawet nie znamy ich daty śmierci. Ale chciałabym, żebyś wiedział, że ten pies był dla mnie bardzo, bardzo ważny, i często się do niego przytulałam.

Potem były jakieś rozprawy o podwyższenie alimentów. Nie chcę do tego wracać. Sam wiesz, że w skomplikowanym świecie dorosłych dzieci nie mają zbyt wiele do powiedzenia.

Ale zawsze tęskniłam i długo, długo miałam takie marzenie, że pewnego pięknego dnia będziecie z mamą znowu razem.

Ten piękny dzień nigdy nie nadszedł. Ale kiedyś nadejdzie, tam, w tej naszej prawdziwej Ojczyźnie.

Potem Cię szukałam w różnych mężczyznach, których spotykałam na swojej drodze. To były tego typu zauroczenia, które rodziły się i umierały w mojej nastoletniej głowie, ale ładunek emocjonalny był tak silny, jak gdyby się działy naprawdę. Często byli dużo starsi ode mnie: jakiś nauczyciel, aktor, potem profesor na uczelni. Wystarczyło, że wyłowili mnie na chwilę z tłumu i sprawili, zazwyczaj niechcący, że poczułam się kimś wyjątkowym.

Ale to nie byłeś Ty i teraz bym powiedziała tamtej dziewczynie, żeby nie oszukiwała samej siebie, bo to prowadzi w ślepy zaułek. A w ślepym zaułku jest ciemno, zimno, do domu daleko, a przede wszystkim: daleko do samego siebie, do prawdy o sobie, którą trzeba odkryć,  żeby stać się wolnym. W ślepym zaułku jest niebezpiecznie.

Pewnego razu, było to tuż przed maturą, postanowiłam o Ciebie zawalczyć. Ubrałam się jak milion dolarów, zrobiłam sobie makijaż, rozpuściłam te swoje kilometrowe włosy i pojechałam do Katowic. Akurat w Teatrze Śląskim trwał spektakl z Twoim udziałem. Zaczekałam na Ciebie w garderobie. Wyobrażałam sobie, że będzie jak na filmach: zachwycisz się, oszalejesz, odnajdę w twoim spojrzeniu dumę. Tymczasem byłeś zakłopotany, bezradny jak dziecko i nie wiedziałeś, co zrobić z rękami, Ty, który zdobywałeś wszystkie możliwe Złote Maski za najbardziej wymagające role teatralne.

Pisałam. Dzwoniłam. Odpisywałeś, oddzwaniałeś. Zawsze zdawkowo, ale w starych papierach znalazłam jeden jedyny długi list od Ciebie, z kwietnia 2004 roku. Właśnie skończyłeś 57 lat, jakiś film, w którym miałeś grać, „wisi”, bo główny sponsor poszedł siedzieć za oszustwa paliwowe, a dyrektor Teatru Śląskiego (który już dawno nie jest dyrektorem) ma w planach rozpoczęcie prób do „Białego małżeństwa” Różewicza, w którym masz grać nigdy nie zagraną postać Ojca. Do premiery z nieznanych mi powodów nie doszło. Ja jestem młodą siostrą zakonną, krótko po nowicjacie, na swojej pierwszej placówce w ośrodku wychowawczym w Kielcach…

Czytam Twój list po latach i widzę, ile było w Tobie podziwu i ciepłych myśli: „Cieszę się bardzo, że teatr cały czas jest z Tobą i w Tobie. Dobry Bóg wie, jak pokierować, abyś wykorzystała to, czym Cię obdarował i podzieliła się tym z innymi. Wiem, że też pewnie jest Ci trudno pogodzić Twoją służbę i zajęcia teatralne, ale każdy nosi swój krzyżyk. Podziwiam tę Twoją teatralną pasję.”

Miałeś rację. Dobry Bóg wiedział, jak tą moją pasją pokierować.

Dalej piszesz: „Jestem trochę dumny z siebie, że siadłem i naskrobałem trochę. Być może będzie tak częściej. Rozbroiłaś mnie tą kartką: obiecałeś. Mea culpa, mea culpa…”.

Nie pamiętałam tego listu. Wrócił do mnie dzisiaj niespodziewanie.

Potem już były tylko krótkie, konwencjonalne kartki świąteczne, na których podpisywałeś się wraz z żoną, i telefony, w których tak trudno mi było opowiedzieć Ci samą siebie. Miałam do Ciebie żal.

I były moje śluby zakonne, najpierw pierwsze, potem wieczyste. Płakałeś ze wzruszenia, po czym bardzo szybko uciekałeś z uroczystego obiadu.

Potem Twój głos nagrywany specjalnie dla mnie w teatralnym studiu – niezapomniany Narrator w jasełkach, misteriach Męki Pańskiej, „Małym Księciu”. Prawie wszystkich przedstawieniach, które robiłam z dziećmi i niepełnosprawnymi.

I ten mój przyjazd którejś wiosny czy lata, kiedy wpadłam do Ciebie do teatru i siedzieliśmy kilka godzin w rekwizytorni. Jakaś Twoja młoda, niedawno zatrudniona w teatrze koleżanka myślała, że obok na Małej Scenie jest gościnny występ i ja w tym białym habicie siedzę sobie tutaj z Tobą, bo mam przerwę. Był tam komputer, więc pokazałam Ci wtedy na płytce chyba trzy czy cztery przedstawienia, jakie zrobiłam z niepełnosprawnymi chłopcami w Broniszewicach, z Twoim głębokim, niezwykle eleganckim głosem z „offu”. A Ty to wszystko wytrzymałeś. Podziwiam. Teraz już bym Ci tych przedstawień nie pokazała.

A potem kilka premier w „Śląskim”. Pękałam z dumy, że to mój tato, ale gdzieś na dnie serca czaił się podskórny żal, że Ty tak nie pękasz myśląc o mnie. Że w ogóle nie myślisz.

Na pogrzebie dowiedziałam się od Twoich kolegów i koleżanek z teatru, że bardzo często powtarzałeś, jaką masz wspaniałą córkę i że jesteś dumny. Zaczynam rozumieć, że dałeś mi wszystko, co mogłeś. To było twoje maksimum.

Ostatni raz spotkaliśmy się w sierpniu 2020 na spektaklu „Skazany na bluesa”, nie licząc oczywiście tego dnia w szpitalu, dnia, którego nie zapomnę.

Pamiętasz? Przywiozłam Ci wtedy do teatru moją ponad 600 – stronicową książkę z dedykacją, a Ty się chwaliłeś kolegom, że córka Ci podarowała „swoją nową broszurkę”. Wtedy, ponad rok temu, byłam wzruszona, że otworzyli po lockdownie teatry. Mogłam poczuć miękkość fotela i zapach kulis, ale nie widziałam żadnych innych powodów do wzruszeń. Widzisz, Tato, zawsze mi brakowało intuicji. Pod tym względem to straszny ze mnie beton. Gdybym była moją mamą, pewnie bym miała jakieś niejasne przeczucie, że należy się zatrzymać, zapamiętać tę ciszę, kiedy już padły te wszystkie zdawkowe formułki, raz jeszcze obejrzeć się za Twoją zmarnowaną, naznaczoną przez ciężką chorobę serca sylwetką znikającą za drzwiami teatralnej garderoby. Gdy na scenie żegnałeś się z Ryśkiem Riedlem jako jego ojciec, byłam bardzo poruszona, ale tylko tak, jak można być poruszonym prawdą płynącą ze sceny. Nie wiedziałam, że ta prawda tak mocno przeniknie do mojego życia. I tak szybko.

Potem czerwiec 2021. Dzień Ojca. Moje konwencjonalne życzenia. Naprawdę się nie wysiliłam. Pytałam, czy u ciebie wszystko w porządku ze zdrowiem. „Tak, córcia, tak…” – powiedziałeś jakoś niepewnie, a ja nie usłyszałam tej niepewności. Może nie chciałam usłyszeć. Pożegnałam się z ulgą nie wiedząc, że to była nasza ostatnia rozmowa.

I te długie wakacje, kiedy bez przeszkód mogłam zadzwonić, przyjechać choć na parę godzin, zamienić z Tobą kilka banalnych słów, żeby zapamiętać Twój głos. Może właśnie wtedy byś mi powiedział, że się zastanawiasz, czy we wrześniu nie iść do szpitala na kardiologię na „przegląd techniczny”. Może poprosiłbyś mnie o modlitwę jak wtedy, kilka lat temu, kiedy wymieniano Ci rozrusznik.

Nic nie powiedziałeś. Może nie chciałeś mnie martwić. Może byłeś pewien, że to tylko chwilowe kłopoty, ale przecież zaraz Ci to wszystko tam poustawiają, ponaprawiają, a Ty grzecznie podziękujesz, ubierzesz się i wyjdziesz jakby nigdy nic. Jak się wychodzi od fryzjera.

I wyszedłeś jakby nigdy nic. Jak się wychodzi z życia do innego Życia, tego, za którym wszyscy tęsknimy i którego się boimy…

Wiesz, zawsze miałam takie niedorzeczne marzenie, że kiedyś jako bardzo stary człowiek zostaniesz sam i powiesz: „Potrzebuję cię, córeczko.” Stało się zupełnie inaczej, według niezrozumiałego dla mnie scenariusza. Nie było ostatniej, szczerej rozmowy. Nie było ostatniego uścisku. Powiedziałam, że Cię kocham, do kogoś bardzo niepodobnego do Ciebie, nieruchomego, zszarzałego, podłączonego do labiryntu rurek i urządzeń. Kiedy przyszłam na OIOM, byłam zagubiona. W pierwszej chwili nie mogłam rozpoznać Ciebie wśród tych anonimowych, wyglądających tak samo pacjentów, w których tliły się resztki życia. Jak gdyby zawieszonych między życiem a śmiercią, ziemią a niebem. Jak gdyby w poczekalni jakiegoś wielkiego biura, gdzie decydują, gdzie ich odesłać. O mało co nie stanęłam przez pomyłkę przy innym łóżku.

Twoim ostatnim spektaklem okazał się „Mayday”, głupia komedyjka grana od dwudziestu paru lat w Teatrze Śląskim. Nawet w liście, który znalazłam, piszesz o tym „Maydayu”: że nic w tym miesiącu ciekawego nie gracie, tylko „Mayday”. I to właśnie ta farsa stała się Twoim pożegnaniem z teatrem. Ostatnim poligonem, na którym morderczym wysiłkiem pokonałeś własne ciało, żeby zagrać za wszelką cenę, do samego końca. Cóż, nigdy nie traktowałeś zbyt serio siebie, ale teatr: tak.

Odszedłeś bez wielkich ceregieli wieczorem tego samego dnia, kiedy do Ciebie przyjechałam, zadzwoniłam po kapelana, pożegnałam się z Tobą razem z Elą, Twoją żoną. Kobietą, z którą spędziłeś czterdzieści lat. Cały czas myślałam, jeszcze na pogrzebie: „tutaj POWINNA BYĆ moja mama”. A z drugiej strony nie chciałabym widzieć mamy w takim stanie. Cóż, była ta kobieta, która miała być, i tej wersji się trzymajmy.

Odszedłeś, kiedy już wszystko, co najważniejsze, było załatwione.

Przyjdzie taki dzień, kiedy się spotkamy i dokończymy wszystkie rozmowy, i wszystko sobie powiemy, i nigdzie nie będziemy się śpieszyć. Podaruję Ci moją kolejną „broszurkę”, opowiem Ci o Łódzkim Przeglądzie Teatrów Amatorskich, o Kurtynie, o XXX – leciu Teatru Wierszalin, o próbach „Nie – boskiej komedii”, o tym, że prowadzę w szkole taki dziwny przedmiot, który się nazywa ekspresja twórcza, o tym, jak trudno pozbierać młodzież po pandemii i zachęcić ich do jakiegokolwiek „nadprogramowego” działania. O tym, jak zakradłam się do Twojej pustej garderoby, już PO. O tym, że nie skasowałam Twojego numeru z książki kontaktów. O tym, że nie umiałam sobie wyobrazić, jak to jest nie zadzwonić do Ciebie z okazji urodzin - a zarazem Międzynarodowego Dnia Teatru - a zamiast tego jechać na Twój grób w oktawie Wszystkich Świętych. I zapytam, dlaczego wtedy, w wakacje mi nie powiedziałeś. Przyjechałabym.

I wierzę, że tam, gdzie jest Życie w obfitości, będziemy się cieszyć sobą bez lęku, bez nieporadności, bez niedomówień. Jak wariaci.

Pada deszcz płomiennych liści. Razem z nimi pada deszcz wspomnień. Zbieram je starannie z ziemi, żeby żadnego nie zmarnować. Zbieram dla ciebie, Tato. Dla nas obojga.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz