Myśli
niedorzeczne
List,
który zawsze chciałam napisać
Kochany Tato,
Mało mamy wspólnych
wspomnień, dlatego pomyślałam, że te, które są, pozbieram z uwagą i
starannością dzieci zbierających barwne, jesienne liście.
Kiedy miałam pięć lat,
podarowałeś mi wielkiego, pluszowego psa. Bardzo go lubiłam i długo zajmował
honorowe miejsce w moim pokoju. Niestety nie wiem, jakie były jego dalsze losy.
Pluszaki też umierają i często nawet nie znamy ich daty śmierci. Ale chciałabym,
żebyś wiedział, że ten pies był dla mnie bardzo, bardzo ważny, i często się do
niego przytulałam.
Potem były jakieś
rozprawy o podwyższenie alimentów. Nie chcę do tego wracać. Sam wiesz, że w
skomplikowanym świecie dorosłych dzieci nie mają zbyt wiele do powiedzenia.
Ale zawsze tęskniłam i
długo, długo miałam takie marzenie, że pewnego pięknego dnia będziecie z mamą
znowu razem.
Ten piękny dzień nigdy
nie nadszedł. Ale kiedyś nadejdzie, tam, w tej naszej prawdziwej Ojczyźnie.
Potem Cię szukałam w
różnych mężczyznach, których spotykałam na swojej drodze. To były tego typu
zauroczenia, które rodziły się i umierały w mojej nastoletniej głowie, ale
ładunek emocjonalny był tak silny, jak gdyby się działy naprawdę. Często byli
dużo starsi ode mnie: jakiś nauczyciel, aktor, potem profesor na uczelni.
Wystarczyło, że wyłowili mnie na chwilę z tłumu i sprawili, zazwyczaj
niechcący, że poczułam się kimś wyjątkowym.
Ale to nie byłeś Ty i
teraz bym powiedziała tamtej dziewczynie, żeby nie oszukiwała samej siebie, bo
to prowadzi w ślepy zaułek. A w ślepym zaułku jest ciemno, zimno, do domu
daleko, a przede wszystkim: daleko do samego siebie, do prawdy o sobie, którą
trzeba odkryć, żeby stać się wolnym. W
ślepym zaułku jest niebezpiecznie.
Pewnego razu, było to
tuż przed maturą, postanowiłam o Ciebie zawalczyć. Ubrałam się jak milion
dolarów, zrobiłam sobie makijaż, rozpuściłam te swoje kilometrowe włosy i
pojechałam do Katowic. Akurat w Teatrze Śląskim trwał spektakl z Twoim
udziałem. Zaczekałam na Ciebie w garderobie. Wyobrażałam sobie, że będzie jak na
filmach: zachwycisz się, oszalejesz, odnajdę w twoim spojrzeniu dumę. Tymczasem
byłeś zakłopotany, bezradny jak dziecko i nie wiedziałeś, co zrobić z rękami,
Ty, który zdobywałeś wszystkie możliwe Złote Maski za najbardziej wymagające
role teatralne.
Pisałam. Dzwoniłam.
Odpisywałeś, oddzwaniałeś. Zawsze zdawkowo, ale w starych papierach znalazłam
jeden jedyny długi list od Ciebie, z kwietnia 2004 roku. Właśnie skończyłeś 57
lat, jakiś film, w którym miałeś grać, „wisi”, bo główny sponsor poszedł
siedzieć za oszustwa paliwowe, a dyrektor Teatru Śląskiego (który już dawno nie
jest dyrektorem) ma w planach rozpoczęcie prób do „Białego małżeństwa”
Różewicza, w którym masz grać nigdy nie zagraną postać Ojca. Do premiery z nieznanych
mi powodów nie doszło. Ja jestem młodą siostrą zakonną, krótko po nowicjacie,
na swojej pierwszej placówce w ośrodku wychowawczym w Kielcach…
Czytam Twój list po
latach i widzę, ile było w Tobie podziwu i ciepłych myśli: „Cieszę się bardzo,
że teatr cały czas jest z Tobą i w Tobie. Dobry Bóg wie, jak pokierować, abyś
wykorzystała to, czym Cię obdarował i podzieliła się tym z innymi. Wiem, że też
pewnie jest Ci trudno pogodzić Twoją służbę i zajęcia teatralne, ale każdy nosi
swój krzyżyk. Podziwiam tę Twoją teatralną pasję.”
Miałeś rację. Dobry Bóg
wiedział, jak tą moją pasją pokierować.
Dalej piszesz: „Jestem
trochę dumny z siebie, że siadłem i naskrobałem trochę. Być może będzie tak
częściej. Rozbroiłaś mnie tą kartką: obiecałeś. Mea culpa, mea culpa…”.
Nie pamiętałam tego
listu. Wrócił do mnie dzisiaj niespodziewanie.
Potem już były tylko
krótkie, konwencjonalne kartki świąteczne, na których podpisywałeś się wraz z
żoną, i telefony, w których tak trudno mi było opowiedzieć Ci samą siebie.
Miałam do Ciebie żal.
I były moje śluby
zakonne, najpierw pierwsze, potem wieczyste. Płakałeś ze wzruszenia, po czym
bardzo szybko uciekałeś z uroczystego obiadu.
Potem Twój głos
nagrywany specjalnie dla mnie w teatralnym studiu – niezapomniany Narrator w
jasełkach, misteriach Męki Pańskiej, „Małym Księciu”. Prawie wszystkich
przedstawieniach, które robiłam z dziećmi i niepełnosprawnymi.
I ten mój przyjazd
którejś wiosny czy lata, kiedy wpadłam do Ciebie do teatru i siedzieliśmy kilka
godzin w rekwizytorni. Jakaś Twoja młoda, niedawno zatrudniona w teatrze koleżanka
myślała, że obok na Małej Scenie jest gościnny występ i ja w tym białym habicie
siedzę sobie tutaj z Tobą, bo mam przerwę. Był tam komputer, więc pokazałam Ci
wtedy na płytce chyba trzy czy cztery przedstawienia, jakie zrobiłam z
niepełnosprawnymi chłopcami w Broniszewicach, z Twoim głębokim, niezwykle
eleganckim głosem z „offu”. A Ty to wszystko wytrzymałeś. Podziwiam. Teraz już
bym Ci tych przedstawień nie pokazała.
A potem kilka premier w
„Śląskim”. Pękałam z dumy, że to mój tato, ale gdzieś na dnie serca czaił się
podskórny żal, że Ty tak nie pękasz myśląc o mnie. Że w ogóle nie myślisz.
Na pogrzebie
dowiedziałam się od Twoich kolegów i koleżanek z teatru, że bardzo często
powtarzałeś, jaką masz wspaniałą córkę i że jesteś dumny. Zaczynam rozumieć, że
dałeś mi wszystko, co mogłeś. To było twoje maksimum.
Ostatni raz spotkaliśmy
się w sierpniu 2020 na spektaklu „Skazany na bluesa”, nie licząc oczywiście
tego dnia w szpitalu, dnia, którego nie zapomnę.
Pamiętasz? Przywiozłam
Ci wtedy do teatru moją ponad 600 – stronicową książkę z dedykacją, a Ty się
chwaliłeś kolegom, że córka Ci podarowała „swoją nową broszurkę”. Wtedy, ponad
rok temu, byłam wzruszona, że otworzyli po lockdownie teatry. Mogłam poczuć
miękkość fotela i zapach kulis, ale nie widziałam żadnych innych powodów do
wzruszeń. Widzisz, Tato, zawsze mi brakowało intuicji. Pod tym względem to
straszny ze mnie beton. Gdybym była moją mamą, pewnie bym miała jakieś niejasne
przeczucie, że należy się zatrzymać, zapamiętać tę ciszę, kiedy już padły te
wszystkie zdawkowe formułki, raz jeszcze obejrzeć się za Twoją zmarnowaną,
naznaczoną przez ciężką chorobę serca sylwetką znikającą za drzwiami teatralnej
garderoby. Gdy na scenie żegnałeś się z Ryśkiem Riedlem jako jego ojciec, byłam
bardzo poruszona, ale tylko tak, jak można być poruszonym prawdą płynącą ze
sceny. Nie wiedziałam, że ta prawda tak mocno przeniknie do mojego życia. I tak
szybko.
Potem czerwiec 2021.
Dzień Ojca. Moje konwencjonalne życzenia. Naprawdę się nie wysiliłam. Pytałam,
czy u ciebie wszystko w porządku ze zdrowiem. „Tak, córcia, tak…” –
powiedziałeś jakoś niepewnie, a ja nie usłyszałam tej niepewności. Może nie
chciałam usłyszeć. Pożegnałam się z ulgą nie wiedząc, że to była nasza ostatnia
rozmowa.
I te długie wakacje,
kiedy bez przeszkód mogłam zadzwonić, przyjechać choć na parę godzin, zamienić
z Tobą kilka banalnych słów, żeby zapamiętać Twój głos. Może właśnie wtedy byś
mi powiedział, że się zastanawiasz, czy we wrześniu nie iść do szpitala na
kardiologię na „przegląd techniczny”. Może poprosiłbyś mnie o modlitwę jak
wtedy, kilka lat temu, kiedy wymieniano Ci rozrusznik.
Nic nie powiedziałeś.
Może nie chciałeś mnie martwić. Może byłeś pewien, że to tylko chwilowe
kłopoty, ale przecież zaraz Ci to wszystko tam poustawiają, ponaprawiają, a Ty
grzecznie podziękujesz, ubierzesz się i wyjdziesz jakby nigdy nic. Jak się
wychodzi od fryzjera.
I wyszedłeś jakby nigdy
nic. Jak się wychodzi z życia do innego Życia, tego, za którym wszyscy tęsknimy
i którego się boimy…
Wiesz, zawsze miałam
takie niedorzeczne marzenie, że kiedyś jako bardzo stary człowiek zostaniesz
sam i powiesz: „Potrzebuję cię, córeczko.” Stało się zupełnie inaczej, według
niezrozumiałego dla mnie scenariusza. Nie było ostatniej, szczerej rozmowy. Nie
było ostatniego uścisku. Powiedziałam, że Cię kocham, do kogoś bardzo
niepodobnego do Ciebie, nieruchomego, zszarzałego, podłączonego do labiryntu
rurek i urządzeń. Kiedy przyszłam na OIOM, byłam zagubiona. W pierwszej chwili
nie mogłam rozpoznać Ciebie wśród tych anonimowych, wyglądających tak samo pacjentów,
w których tliły się resztki życia. Jak gdyby zawieszonych między życiem a
śmiercią, ziemią a niebem. Jak gdyby w poczekalni jakiegoś wielkiego biura,
gdzie decydują, gdzie ich odesłać. O mało co nie stanęłam przez pomyłkę przy
innym łóżku.
Twoim ostatnim
spektaklem okazał się „Mayday”, głupia komedyjka grana od dwudziestu paru lat w
Teatrze Śląskim. Nawet w liście, który znalazłam, piszesz o tym „Maydayu”: że
nic w tym miesiącu ciekawego nie gracie, tylko „Mayday”. I to właśnie ta farsa
stała się Twoim pożegnaniem z teatrem. Ostatnim poligonem, na którym morderczym
wysiłkiem pokonałeś własne ciało, żeby zagrać za wszelką cenę, do samego końca.
Cóż, nigdy nie traktowałeś zbyt serio siebie, ale teatr: tak.
Odszedłeś bez wielkich
ceregieli wieczorem tego samego dnia, kiedy do Ciebie przyjechałam, zadzwoniłam
po kapelana, pożegnałam się z Tobą razem z Elą, Twoją żoną. Kobietą, z którą
spędziłeś czterdzieści lat. Cały czas myślałam, jeszcze na pogrzebie: „tutaj POWINNA
BYĆ moja mama”. A z drugiej strony nie chciałabym widzieć mamy w takim stanie.
Cóż, była ta kobieta, która miała być, i tej wersji się trzymajmy.
Odszedłeś, kiedy już
wszystko, co najważniejsze, było załatwione.
Przyjdzie taki dzień,
kiedy się spotkamy i dokończymy wszystkie rozmowy, i wszystko sobie powiemy, i
nigdzie nie będziemy się śpieszyć. Podaruję Ci moją kolejną „broszurkę”,
opowiem Ci o Łódzkim Przeglądzie Teatrów Amatorskich, o Kurtynie, o XXX – leciu
Teatru Wierszalin, o próbach „Nie – boskiej komedii”, o tym, że prowadzę w
szkole taki dziwny przedmiot, który się nazywa ekspresja twórcza, o tym, jak
trudno pozbierać młodzież po pandemii i zachęcić ich do jakiegokolwiek „nadprogramowego”
działania. O tym, jak zakradłam się do Twojej pustej garderoby, już PO. O tym,
że nie skasowałam Twojego numeru z książki kontaktów. O tym, że nie umiałam
sobie wyobrazić, jak to jest nie zadzwonić do Ciebie z okazji urodzin - a
zarazem Międzynarodowego Dnia Teatru - a zamiast tego jechać na Twój grób w
oktawie Wszystkich Świętych. I zapytam, dlaczego wtedy, w wakacje mi nie
powiedziałeś. Przyjechałabym.
I wierzę, że tam, gdzie
jest Życie w obfitości, będziemy się cieszyć sobą bez lęku, bez nieporadności, bez
niedomówień. Jak wariaci.
Pada deszcz płomiennych
liści. Razem z nimi pada deszcz wspomnień. Zbieram je starannie z ziemi, żeby
żadnego nie zmarnować. Zbieram dla ciebie, Tato. Dla nas obojga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz